Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jo! — gruchnął basem Paweł, który, przestawszy wiązać żak, ciekawie przyglądał się gościowi.
— Nikt mu tu nic złego doch nie zrobił! — srożył się Edward. — Każdy go uszanował, każdy mu pomagał, a on taką niewdzięczność wyjawił! A za co? Zima idzie — ludzie skorzni nie mają... Na takiego łajdaka kanteczki śpiewać trzeba, żeby go Bóg osądził i — ukarał, osobliwie ukarał!!...
Ana podsunęła myśl, żeby wziąć jakąś rzecz, która należała do nieuczciwego szewieca i zakopać na cmentarzu w pierwszym lepszym grobie.
— Jak to dojdzie do zorgu, to złodziej umrze! — twierdziła z przekonaniem.
— Przecie on ma małe dziecko! — oburzył się Paweł. — Śmiercią za skorznie karać nie można! Toby był grzech!
Ale Edward Kunsztowny był w swej mściwości i w swym gniewie nieubłagany. Odgrażał się, krzyczał, dziwił się, że żonę i dziecko szewieca trzymano, że im pomagano. „Zabójca” ma tyle detków ukradzione, a ci, których okradł, jeszcze jego żonę z dzieckiem żywią.
— Jo! — przyznał szczerze basem Paweł, sam niespodziewanym faktem zdziwiony.
— Jabym inaczej uczynił — krzyczał zaperzony Edward, z błyszczącemi gniewnie szaremi oczami i zmarszczonem czołem. — Ani nawet sam nie wiem, cobym uczynił! Jabym ich wyrzucił!
— Jo! — zgodził się Paweł.
— Jabym przyszedł do nich, i —
Edward Kunsztowny chwycił za ramię Ettę i wskazując jej drugą ręką drzwi, krzyknął wielkim głosem:
— Rrrraus!
A zwróciwszy się do słuchaczy, dodał z mocą:
— Tak to miało być uczynione! Nei! Jeszcze nie tak!

199