Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niedziele i święta ich powszedniością poszarzały. Tak monotonnie bije zdrowe serce.
Wtem dała się zauważyć pewna nierówność. Kołowrotek stuknął kilka razy prędzej, stuknął raz silniej, jakby się zdziwił, zamilkł, na chwilę powrócił do zwykłego, normalnego rytmu, aż zaczął warczeć ciszej, wolniej, namyślając się, rozważając, rozmyślając powoli, powoli, powoli...
Trącony przez brata łokciem Józk zwrócił się ku niemu.
Bernard patrzył mu surowo w oczy, jak gdyby mówił:
— Widzisz! Ty jesteś temu winien, o tobie ona myśli!
Józk spojrzał na niego rozpaczliwie, wzruszył zuchwale ramionami, a w duchu pomyślał:
— Muszę do Australji!
Gniewnie zawarczało, zaczęło gderać koło, podrażnione, rozgniewane, złe. Głośno rozlegało się stukanie twarde, jak dobitne uderzenia w stół kostkami palców, uderzenia podkreślające przewiny, grzechy. Suche to były akcenty, surowe, bezlitosne, ostre. A potem przyszły uderzenia — jak policzki, odważone, wymierzone powoli, komuś, co nie śmie ani bronić się, ani zasłaniać, ani cofnąć. A gdy i to minęło, zerwała się burza gorzkich wymówek, skarg, narzekań, przekleństw.
Józk wpatrywał się niespokojnym, zalęknionym wzrokiem w matkę, buntowniczo wydzierając rękę bratu, który go gwałtownie szarpał za rękaw. Etta pochyliła się nad stołem.
Wszyscy zrozumieli mowę kołowrotka. Słuchali go tyle lat!
Jedynie stary Paweł — jakby nic. Tylko żak wiązał wolniej i wolniej. Wreszcie przestał i trzymając kliszkę w niedokończonem oczku, podniósł zdziwiony wzrok na żonę.

196