Zolojka/Przez małą szybkę

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przez małą szybkę.

Mgła na morzu, niezbyt gęsta, ale przesłaniająca księżyc tak, iż blask jego rozpuszcza się i wsiąka w zamroczone przestworze, sycąc je niesamowitą światłością.
Nie widać księżyca i nie widać na morzu świateł statków, tkwiących w mgle, jak w wacie, zato raz bliżej, to znów dalej słychać posępne porykiwanie ich syren. Regularnemi eksplozjami białego, choć stłumionego światła z trudnością dziś latarnia rozewska porozumiewa się z Dąbkową. Na strądzie porytym burzami, słychać dźwięczny, śpiewny, pieściwy, cichy plusk fal. Widać je lśniące, białogrzywe, wybiegające na piasek z pod świetlistej mgły, widać majaczące tu i tam baty, przywiązane prawdopodobnie do wbitych w piasek pali. Wysoko, jak kropla krwi, świeci w kierunku Dąbkowej bliży czerwona latarnia na sygnałowym maszcie.
Cień jakiś oderwał się od zrytego wichrami i ubiczowanego falami strądu i zręcznie omijając zdradliwe, głębokie dołki, z których gospodynie wybrały piasek, wszedł na górę, a potem w las. Wpobliżu ukrytej za wydmą stacji ratunkowej przystanął, a potem usiadł na burcie, znajdującej się tuż starej łodzi ratowniczej, i zapaliwszy papierosa, zaczął mruczeć:
— Jedno jest pewne — tu pracować mogą tylko ludzie mocni. Atmosfera morska jest taka sama, jak i klimat:
— Mocnego wzmocni, ale słabego zabije. Ciśnienie atmosferyczne. Aż mnie obojczyki bolą. Tam, na lądzie, ludzie mają o parę set stóp ponad poziom „for”, ja tu dźwigam uczciwie cały ciężar atmosfery. Chodzę po dnie tego oceanu powietrza, w którem żyjemy... Jestem flądrą ludzką i obawiam się, że gęba mi się, jak u flądry, przekrzywi na bakier, a razem z gębą i dusza... Kto wie, czy pani Łucja nie miała racji... Chociaż nie... Huragan morski trochę mnie poniósł, wymiął, ale z tego nie wynika, żebym się miał zaraz poddawać. Ha, bardzo słusznie!
Palił papierosa tak intensywnie i szybko, że ognik jego, wciąż się rozżarzając, świecił jak żywy. Wreszcie rzucony na ziemię papieros bryznął snopem iskier i w tej chwili zgasł, a Tomasz polawirował dalej przez mgłę.
— Kułak Larsenem nie jest! — mruczał Tomasz. — Ale niemniej jest człowiekiem dzikim. Dzicy ludzie mogą też być bardzo inteligentni. To z tą chucią itede itede, to są głupstwa znane. Pokazał mi wczoraj pomuchla, który trzymał w pysku drugiego, napół pochłoniętego pomuchla. Powiada: — Masz morze! — Ha, bardzo słusznie! Masz kolorki! — I cóż z tego? Czyż skutkiem tego, że ktoś się utopił, piękno morza jest mniej potężne?
Stał, patrząc z małego wzniesienia pod lasem na nieliczne światełka skrajnych domów wioski i ciągnące się między niemi a lasem i cmentarzem pole, na którem mgła, nieco rzadsza, bardziej była przepojona bladą księżycową poświatą.
Naraz w tej skrzepłej światłości załopotały ciężkie skrzydła, a równocześnie trzasnęły z ziemi olbrzymie cienie i zakołysawszy się w powietrzu, zdawały się szeregiem iść przed siebie.
Tomasz roześmiał się zcicha:
— Strachy morza! To ty, głupi Kułaku, rozwieszasz we mgle brudną bieliznę swych interesów, aby nią straszyć klientelę. Mancami straszysz! Ha, bardzo słusznie!
Szedł, narzekając półgłosem:
— O, jak ciężko! O, jak smutno na tem dnie wszechświata! W jakiż sposób wzmocnić bicie krwi, aby móc się od wewnątrz oprzeć piekielnemu ciśnieniu? Wzmacniaj serce, Kułaku, wzmacniaj serce! Ale nie narkotykami, Józku kułakowaty, tylko modlitwą, która jest też przedziwnie piękna...
— Co myślisz o drapieżnych jastrzębiach morskich? — zapytał jakiś głos.
— A ty co wiesz o jastrzębiach morskich, sokołach i orłach? — zaśmiał się Tomasz.
Przeszedłszy przez łączkę, skierował się ku chacie rybackiej na skraju wsi, a której jedno niezasłonięte okno sączyło przez mgłę światło na drogę.
Tomasz zbliżył twarz do szyby i zajrzał do wnętrza.
Na stole świeciła jaskrawo stara lampa naftowa z zakopconem, niezasłoniętem szkiełkiem, skutkiem czego ściany pokoju były bardzo białe, a cienie tęgie i czarne. W środku pokoju siedział przy stole stary Paweł z głową pochyloną nad nowym, białym żakiem, który wiązał z taką wprawą i takim rozmachem, że aż mu kliszka migała w brunatnych palcach. W izbie musiało być dobrze ciepło, bo rybak był tylko w lifce na grubej flanelowej koszuli. Odwrócona plecami do okna siedziała po drugiej stronie Zolojka, zaś niedaleko stołu neńka, starsza już, ociężała kobieta o niemej, zastygłej twarzy, przędła na kołowrotku manillę, białą jak jej włosy. W ciemnym kącie pod piecem majaczyły niewyraźne kształty.
— Józk i Bernard! — domyślił się Tomasz. — Byli przez cały dzień na morzu, a teraz grzeją się przy piecu.
Jakby czując czyjś wzrok na sobie, stary rybak podniósł głowę tak, że widać było jego pociągłą, wygoloną twarz z głębokiemi, czarnemi brózdami zmarszczek, nieregularny cień, padający na policzek od przekrzywionego na lewo długiego nosa i jasne iskierki źrenic w ciemnych oczodołach. Patrzył w okno i nadsłuchiwał.
Słychać było, jak ktoś odchodził.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.