Zolojka/Pojadę

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pojadę!

Ptaki przelatywały wciąż — wieczorami słychać było ciągnące kaczki, nieraz nad zatoką siadały dzikie gęsi, to znów zafurkotały dzikie gołębie — ale wiosna rozkwitała bardzo powoli i choć zima odeszła, tylne jej straże nie próżnowały, przeciwnie, wciąż brutalnie napastowały półwysep, nieraz po kilka razy na dzień zasypując go śniegiem.
Połów łososi trwał jeszcze jakiś czas, lecz coraz więcej rybaków porzucało niewdzięczne laskorny, dające zdobycz z każdym dniem mniejszą, i zamieniało się w murarzy, cieślów i stolarzy. Wszyscy pracowali nad rozszerzeniem domów, a wielu wznosiło nowe.
Teraz dopiero podziwiał Tomasz zręczność rybaków i ich zdolności. Ci ludzie wszystko umieli. Bez żadnych majstrów-budowniczych ani „uczonych” murarzy zakładali fundamenty, wznosili mury, pracując dokładnie i tak szybko, że domy rosły w oczach. Byli między nimi wprawni szklarze, znakomici stolarze, zduny po mistrzowsku stawiający piece — zdawało się, że niema takiego rzemiosła, któregoby nie znali. A uderzała przytem gotowość, z jaką pracowali wspólnie, wzajemnie sobie pomagając. Gdy ktoś potrzebował robotników, kto miał czas, stawał do pracy, zadowalając się otrzymywanem za nią pożywieniem i chętnie odkładając rachunki na później. Tak stary Paweł nie umawiał się nigdy o wynagrodzenie, gdy go wzywano do chorego zwierzęcia, tak Edward Kunsztowny za pół darmo strugając dla sąsiadów i przyjaciół ramy okienne i drzwi, miesiącami całemi pieniędzy za nie nie widział, i tak pracowali wszyscy, w mądrem rozumieniu, że gdy należy coś zrobić, to pierwszą koniecznością nie jest zarobek, lecz praca. Wiedzieli, że pomagając sobie wzajemnie, pracują dla dobra całej wioski, i że wszystkim im będzie lepiej, gdy przybędą nowe domy a z niemi nowi letnicy.
— Dlaczegóż tu ludzie to rozumieją, a na lądzie nie? — pytał się Tomasz.
Po długim namyśle zdawało mu się, że zrozumiał:
— Oni mają dyscyplinę morską! — rzekł sobie. — Rybak na łodzi czy na statku nie może myśleć tylko o sobie, musi myśleć za wszystkich. Kiedy coś na łodzi trzeba zrobić, nikt nie może naprzód targować się o zapłatę, musi przedewszystkiem pracować i to z całym nakładem sił i dobrej woli, gdyż inaczej łódź zatonie a z nią i on. Dlatego tu, mimo osławionego braku solidarności, jest najprawdziwsza jaka może być faktyczna solidarność z konieczności, usuwająca wszelkie motywy i względy osobiste.
— A jednak wszystkie spółdzielnie rybackie upadły! — przypominał sobie. — Żadna akcja społeczna tu się nie udaje, niema właściwie żadnej poważnej organizacji.
— Nie udaje się to, co rybacy uważają za zbyteczne i w co nie wierzą, mając do powątpiewania pewne podstawy. W spółdzielnie rybackie nie wierzą, bo aż nadto dobrze wiedzą, jakie jest rybołówstwo, a co może im dać hotelarstwo, które już dziś jest główną podstawą ich bytu.
— Więc staną się hotelarzami?
— Częściowo. Ale zawsze będą morskimi ludźmi. Za dochody z hotelarstwa kupią kutry i zaczną wyjeżdżać dalej, niż dziś na morze, bo przy brzegu woda jest już „próżna”. Prócz tego będą służyli w marynarce handlowej i wojennej. Morze mają we krwi. Nie opuszczą go.
— Zniewieścieją, zepsują się...
— Może być! Będzie, jak Bóg da. Ale prawdą jest, że ci starzy rybacy, te wilki morskie, to już „ostatni Mohikanie“ starego polskiego morza. Bezpowrotnie odchodzi z nimi przeszłość, prawie zupełnie nie pozostawiając wspomnień, przeciwnie, dając wolne pole nowej twórczości. Polska musi pokazać, co umie!
— Czy nic po nich nie pozostanie?
Z serdeczną miłością pomyślał o wymierających już starych „szkutnikach”, którzy kiedyś mieli w swych rękach całą komunikację na Małem Morzu i daleko poza Gdańsk, o „okrętnikach” przywożących z dalekich krain zamorskich dziwne cacka, sprzęty i opowieści, o starych rybakach, olbrzymach, ludziach z żelaza, drwiących sobie z nordy i zimna, a gołębiego serca.
— Ci starzy byli dobrzy! — opowiadał mu o nich pewien rybak. — Ja pracowałem w jednej starej maszoperji jako chłopak na pół partu, a taki bojs jest zawsze na posyłki, musi alać tabakę, wino, cygara. Starzy wino bardzo lubieli. Rano, jak przyszli jarnować wangorze, zaraz posyłali mnie po dwie, trzy budle wina, a potem siadali i pili kolejno jedną szklankę, żeby każdy miał po rewnu. Weseli byli, śpiewali, całowali się, jak bracia. A gdy jeden drugiemu coś złego zrobił, to sobie wyznawali i przepraszali się i płakali i odpuszczali sobie wzajemnie i przebaczali i ja znowu musiałem alać wino... Oni byli dobrzy!
Mająż minąć i zniknąć bez śladu?...
Ach, nie! Dobroć nie jest nigdy daremna!...
Tomasz stał niedaleko domu Edwarda Kunsztownego, zapatrzony na słoneczny plac przed kościołem. Żółta, złośliwa Sznela biegała za zestrachaną kurą, wyrywając jej pierze z kupra, a na Trupiej Drodze, złotej od słońca, dwie pstro ubrane, jasnowłose dziewczynki tańczyły „shimmy”.
Uśmiechnął się na ten widok Tomasz i mruknął:
— Od wieków po wieki wieków życie tańczy wesoło na drodze śmierci. Ha, bardzo słusznie!
Wtem uderzył go silny, balsamiczny zapach żywicy, tak mocny, że w jednej chwili Tomasz ujrzał przed sobą góry kobaltowe w słońcu i ciemne, wielkie, gęste lasy. Chwyciła go nagle straszliwa tęsknota do lądu, do bujnych lasów, łąk zielonych, do gwaru gnuśnego, kapryśnego miasta, do ludzi tak przywykłych do wygód, iż ich nawet nie cenią.
Co tu tak pachnie?
Odwrócił się i zobaczył Edwarda Kunsztownego, heblującego piękną, długą, grubą deskę. Złote wióry, odlatujące od deski, pachniały tęgim aromatem żywicznego lasu.
— Z tutejszych sosen takich desek zrobić nie można! — pomyślał — Edwardku!
— Jo, panie? — pytającym tonem spytał uprzejmie stary.
— To nie tutejsza deska, co?
— Nei, to bita! Raz tu Wisła wyrzuciła na zatokę tyle tych bitów, że cała zatoka była niemi pokryta. Daleko na morzu suchą nogą można było przejść. To bita z kraju...
I oto Tomasz doznał narazie uczucia dumy.
— Mocna ziemia, która tak zdrowe drzewa rodzi!
— Pojadę! — pomyślał, idąc nad morze.
— Pojadę! — powtórzył z radością, gdy zauważył, że morze jakby zgasło w jego oczach. Nie smugi barwne mieniły się na nim, lecz rewy, beki, sachej, osuch...
— Czyżby dla mnie morze straciło swą poezję? — zaniepokoił się. — Ono się tylko pogłębiło, nabrało treści i poważnego zabarwienia ciężkiej, niebezpiecznej, prawdziwej pracy...
Roześmiał się...
— Morze, — i ośmiogodzinny czas pracy! Warjaci! Ale wyjadę jak najprędzej...
— Uciekasz! Nie wstyd ci?
— Nie. Ja wrócę. Tu jest tyle do roboty, że każda siła może być pomocna i potrzebna... Ale teraz pojadę, bo, bo...
Szedł strądem i naraz zauważył nakreślone na piasku przez fale łańcuchy gór.
— Pojadę! — rzekł sobie. — Bo nawet fale w głębinach morskich śnią o górach...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.