Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

faktyczna solidarność z konieczności, usuwająca wszelkie motywy i względy osobiste.
— A jednak wszystkie spółdzielnie rybackie upadły! — przypominał sobie. — Żadna akcja społeczna tu się nie udaje, niema właściwie żadnej poważnej organizacji.
— Nie udaje się to, co rybacy uważają za zbyteczne i w co nie wierzą, mając do powątpiewania pewne podstawy. W spółdzielnie rybackie nie wierzą, bo aż nadto dobrze wiedzą, jakie jest rybołówstwo, a co może im dać hotelarstwo, które już dziś jest główną podstawą ich bytu.
— Więc staną się hotelarzami?
— Częściowo. Ale zawsze będą morskimi ludźmi. Za dochody z hotelarstwa kupią kutry i zaczną wyjeżdżać dalej, niż dziś na morze, bo przy brzegu woda jest już „próżna”. Prócz tego będą służyli w marynarce handlowej i wojennej. Morze mają we krwi. Nie opuszczą go.
— Zniewieścieją, zepsują się...
— Może być! Będzie, jak Bóg da. Ale prawdą jest, że ci starzy rybacy, te wilki morskie, to już „ostatni Mohikanie“ starego polskiego morza. Bezpowrotnie odchodzi z nimi przeszłość, prawie zupełnie nie pozostawiając wspomnień, przeciwnie, dając wolne pole nowej twórczości. Polska musi pokazać, co umie!
— Czy nic po nich nie pozostanie?
Z serdeczną miłością pomyślał o wymierających już starych „szkutnikach”, którzy kiedyś mieli w swych rękach całą komunikację na Małem Morzu i daleko poza Gdańsk, o „okrętnikach” przywożących z dalekich krain zamorskich dziwne cacka, sprzęty i opowieści, o starych rybakach, olbrzymach, ludziach z żelaza, drwiących sobie z nordy i zimna, a gołębiego serca.
— Ci starzy byli dobrzy! — opowiadał mu o nich pewien rybak. — Ja pracowałem w jednej starej ma-

291