Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szoperji jako chłopak na pół partu, a taki bojs jest zawsze na posyłki, musi alać tabakę, wino, cygara. Starzy wino bardzo lubieli. Rano, jak przyszli jarnować wangorze, zaraz posyłali mnie po dwie, trzy budle wina, a potem siadali i pili kolejno jedną szklankę, żeby każdy miał po rewnu. Weseli byli, śpiewali, całowali się, jak bracia. A gdy jeden drugiemu coś złego zrobił, to sobie wyznawali i przepraszali się i płakali i odpuszczali sobie wzajemnie i przebaczali i ja znowu musiałem alać wino... Oni byli dobrzy!
Mająż minąć i zniknąć bez śladu?...
Ach, nie! Dobroć nie jest nigdy daremna!...
Tomasz stał niedaleko domu Edwarda Kunsztownego, zapatrzony na słoneczny plac przed kościołem. Żółta, złośliwa Sznela biegała za zestrachaną kurą, wyrywając jej pierze z kupra, a na Trupiej Drodze, złotej od słońca, dwie pstro ubrane, jasnowłose dziewczynki tańczyły „shimmy”.
Uśmiechnął się na ten widok Tomasz i mruknął:
— Od wieków po wieki wieków życie tańczy wesoło na drodze śmierci. Ha, bardzo słusznie!
Wtem uderzył go silny, balsamiczny zapach żywicy, tak mocny, że w jednej chwili Tomasz ujrzał przed sobą góry kobaltowe w słońcu i ciemne, wielkie, gęste lasy. Chwyciła go nagle straszliwa tęsknota do lądu, do bujnych lasów, łąk zielonych, do gwaru gnuśnego, kapryśnego miasta, do ludzi tak przywykłych do wygód, iż ich nawet nie cenią.
Co tu tak pachnie?
Odwrócił się i zobaczył Edwarda Kunsztownego, heblującego piękną, długą, grubą deskę. Złote wióry, odlatujące od deski, pachniały tęgim aromatem żywicznego lasu.
— Z tutejszych sosen takich desek zrobić nie można! — pomyślał — Edwardku!
— Jo, panie? — pytającym tonem spytał uprzejmie stary.

292