Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie tutejsza deska, co?
— Nei, to bita! Raz tu Wisła wyrzuciła na zatokę tyle tych bitów, że cała zatoka była niemi pokryta. Daleko na morzu suchą nogą można było przejść. To bita z kraju...
I oto Tomasz doznał narazie uczucia dumy.
— Mocna ziemia, która tak zdrowe drzewa rodzi!
— Pojadę! — pomyślał, idąc nad morze.
— Pojadę! — powtórzył z radością, gdy zauważył, że morze jakby zgasło w jego oczach. Nie smugi barwne mieniły się na nim, lecz rewy, beki, sachej, osuch...
— Czyżby dla mnie morze straciło swą poezję? — zaniepokoił się. — Ono się tylko pogłębiło, nabrało treści i poważnego zabarwienia ciężkiej, niebezpiecznej, prawdziwej pracy...
Roześmiał się...
— Morze, — i ośmiogodzinny czas pracy! Warjaci! Ale wyjadę jak najprędzej...
— Uciekasz! Nie wstyd ci?
— Nie. Ja wrócę. Tu jest tyle do roboty, że każda siła może być pomocna i potrzebna... Ale teraz pojadę, bo, bo...
Szedł strądem i naraz zauważył nakreślone na piasku przez fale łańcuchy gór.
— Pojadę! — rzekł sobie. — Bo nawet fale w głębinach morskich śnią o górach...

Matka Polska!

Po dłuższej korespondencji z Gdańskiem stanęło na tem, że Dusza przyjedzie w lecie ze swojem państwem, którzy się na lato na półwysep wybierali, u nich jeszcze te dwa miesiące przesłuży, aby doch nie stracić za ten czas pensji i możliwych prezentów, a potem weźmnie ślub z Józkiem, który wtedy wyciągnie do rodziców Duszy, ale nadal zostanie w spółce z rodziną.

293