Zolojka/Nad zatoką

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nad zatoką.

Pan Tomasz Buszyński zbudził się nagle pod wrażeniem przykrego snu. Sen pierzchnął mu z głowy natychmiast po przebudzeniu, ale nieprzyjemne wrażenie pozostało.
— Głupio! — powiedział sobie w duchu pan Buszyński.
Następnie spojrzał na leżący przy nim zegarek. Było dopiero koło szóstej, godzina jeszcze wczesna.
— To chwała Bogu! — pochwalił sobie.
Nie lubiał zaraz po przebudzeniu się wpadać w wir dnia, rozpoczętego już przez innych.
— Człowiek powinien każdy dzień sam sobie stwarzać! — oto było jego hasło.
Zkolei spojrzał znów w okno, w którym ujrzał jasny kwadrat czystego błękitnego nieba.
— Wybornie! — mruknął już półgłosem, poczem dźwignął się z pościeli.
Napół ubrany podszedł do okna.
Widać było z niego szarosrebrną, cichą zatokę — pokój był na piętrze — błękitny brzeg po drugiej stronie, daleko na wodzie żaglówkę z ciemno żółtemi żaglami i szereg czarnych pękatych batów rybackich na torfiastem wybrzeżu. Opodal pasło się stado łaciatych, czarnobiałych krów i brunatnych baranów, między któremi łaziły lub leżały ciemno popielate gęsi.
— Cisza! — rzekł sobie pan Buszyński, stwierdziwszy, że wszystko jest spokojne i pogodne — zatoka, niebo, łodzie i bydło. — To właśnie, to jest najlepsze.
Dodawszy jeszcze energiczne — „ha! bardzo słusznie!”, kończył pośpiesznie toaletę.
Wyszedłszy na drogę, stanął niezdecydowany. Dokąd iść? Brnięcie piaszczystą drogą męczy, a człowiek, chcący rozpocząć dzień od spokojnego pomyślenia, podczas samotnej przechadzki porannej nie powinien się męczyć. Nad zatoką trochę za mało życia. Na „Krater” iść — pan Buszyński miał swą ulubioną górę piaskową, którą nazywał kraterem — trzebaby iść przez wieś, przytem na górze zimno, dziś wiatr.
Stał tak chwilę, dumał, aż wreszcie zakonkludował:
— Jak to przyjemnie nie wiedzieć dokąd iść, móc iść, gdzie się chce a nie musieć iść nigdzie — zwłaszcza do biura.
Tu pan Buszyński skrzywił się, potrząsnął głową i napomniał się:
— Dajmy temu spokój! Poco wspominać! Nieprzyjemne.
Podszedł najbliższą drogą ku stacji kolejowej, gdzie na wysokim nasypie stanął i obejrzał się.
Czerwone dachy wiosek rybackich, białe ściany domów, dużo przestrzeni, słońca, wody, a dla ożywienia natury — łodzie rybackie.
— To jest niewątpliwie bardzo ładne — myślał z pewnem zastrzeżeniem pan Buszyński — ale właściwie — żadne „ale”, tylko poprostu ja nic a nic nie rozumiem. To Małe Morze, tam, po drugiej stronie, gdzie niebieski brzeg trochę się cofa i ginie w mgiełce, tam jest nasza wspaniała Gdynia. Niskie budynki na wybrzeżu z temi czarnemi kominami — to wędzarnie, także wiem. No, i nowy port — ha, bardzo słusznie, ale co z tego wszystkiego wynika — nie mam najmniejszego wyobrażenia.
Zmrużył oczy, z zachwytem obwiódł spojrzeniem cały widok, postał tak chwilę, uśmiechnięty szepnął: „bardzo piękne” i poszedł dalej, kierując się ku lasowi.
— Piękne dlatego, że ciche, srebrne i błękitne — rozważał.
W lesie zajęły go płaty ukośnych promieni słonecznych, wsunięte między ogniście bronzowe kolumny pni — zgoła jak świetliste kulisy. Zajęły go także cienie czające się między wzgórkami, wzruszył go widok rosy porannej, ubawiła go wrona, kracząca wśród sosen. Stanął i zaciągnął się przeczystem powietrzem, pachnącem żywicą i morzem.
— Słowo honoru daję — rzekł w duchu — powietrze — hors concours, doprawdy, człowiek powinienby...
Stanął, opuścił głowę i przypatrując się oślizgłym, lepkim grzybom i nielicznym wśród szpilek sosnowych źdźbłom trawy, powtórzył:
— Człowiek powinienby... Coby człowiek powinien?
Myślał długą chwilę, poczem podniósł głowę, rozejrzał się dokoła, jakby chciał kogoś zgromić lub wziąć na świadka i rzekł prawie głośno:
— Człowiek powinien być wdzięczny. To znaczy — człowiek powinien dziękować Panu Bogu. A czy człowiek dziękuje Panu Bogu?
Urwał i dopiero po chwili stwierdził mocno:
— Człowiek Panu Bogu nie dziękuje, nietylko dlatego...
Znowu urwał.
— Zaraz. My podziękujemy.
Wolno zaczął iść ku górom wydmowym, z poza których słychać było miękką, ale wyraźną pieśń morza. Idąc, pogłaskał dłonią szorstki, ciepły pień pobliskiej sosny, mówiąc:
— Widzisz, ono dziękuje i ty dziękujesz i ta głupia wrona dziękuje, tylko jeden jedyny człowiek nie. Ale cóż on wie? Tak już zgłupiał, zwłaszcza od czasu, kiedy stał się bardzo mądry i gruczoły małpie przeszczepia, że już nic nie wie, bo wszystko co wiedział — zapomniał.
Powoli zaczął wchodzić na wał wydmowy, mówiąc sobie w duchu:
— Ile razy ja już cię widziałem, morze, w różnych częściach świata, i wolne i ujarzmione, brudne, czyste, złe i uśmiechnięte! Aby cię przejechać, nie potrzeba już dziś twej łaski ani wiatrów pomyślnych — wystarczy bilet okrętowy, zakupiony w jakiemś brudnem, zakopconem, dalekiem mieście, gdzie nikt o tobie nie myśli, nie wie, nigdy nie słyszy. A jednak, ile razy zbliżam się do ciebie i mam ci spojrzeć w twarz, zawsze czuję to samo... Zawsze z czcią i szacunkiem... tak.
Stanął i zdjąwszy kapelusz, spojrzał na morze, które było promieniste i wielkie.
— Oto modlitwa! — pomyślał.
I stał nieruchomy na ścieżce, prowadzącej na plażę.
Morze, po śnie nocnym rozespane, dopiero zaczynało leniwie falować. Było jakby zajęte jakąś nikomu niezrozumiałą, własną myślą, która skrzyła z niego stalowo niebieskiemi i różowemi błyskami. Fale, ledwo dopływające do brzegu, już odbijały się odeń i wpadając na siebie wzajemnie, wydawały szklany, perlisty dźwięk. Daleko na wschodzie widać było czarny dym statku, który już zniknął.
Pan Buszyński zszedł wielkiemi krokami na plażę prawie pustą jeszcze, bo poranek, choć piękny i słoneczny, był chłodny. Szedł brzegiem, podziwiając grę fal, od których oczu nie mógł oderwać. Zachwycał się blaskiem barw morskich. Z utęsknieniem wpatrywał się w przestrzeń, zamkniętą na horyzoncie buroamarantowym, mglistym pasem, z poza którego wysuwały się świecące chmurki, z rozkoszą przyglądał się mokrym od fal, leżącym na wybrzeżu muszelkom i różnobarwnym kamyczkom, a ponieważ ciężko mu się po piasku szło, jako że był człowiekiem zażywnym, mimowoli znów stanął, stał jakiś czas i podziwiał.
A potem powiedział sobie:
— Podziękowaliśmy z głębi duszy, ale nie stało się nam przez to cieplej. Widok jest tak wzniosły i budujący, że nie należy go pospolitować, lecz raczej, wchłonąwszy w duszę, trzeba go zanieść tam, gdzie cieplej, i w zaciszu rozważać wszystkie jego piękności.
To rzekłszy, skręcił znów do lasu i wkrótce znalazł się w ulubionej sobie długiej alei cienistej i istotnie zacisznej.
Uczuwszy twardy grunt pod nogami, pan Buszyński stwierdził:
— Uczyniliśmy coś dla duszy, uczynimy coś i dla ciała. No, panie radco Buszyński, — godzinkę dla zdrowia, marsz, marsz!
Pomaszerował dziarskim krokiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.