Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dodawszy jeszcze energiczne — „ha! bardzo słusznie!”, kończył pośpiesznie toaletę.
Wyszedłszy na drogę, stanął niezdecydowany. Dokąd iść? Brnięcie piaszczystą drogą męczy, a człowiek, chcący rozpocząć dzień od psokojnego pomyślenia, podczas samotnej przechadzki porannej nie powinien się męczyć. Nad zatoką trochę za mało życia. Na „Krater” iść — pan Buszyński miał swą ulubioną górę piaskową, którą nazywał kraterem — trzebaby iść przez wieś, przytem na górze zimno, dziś wiatr.
Stał tak chwilę, dumał, aż wreszcie zakonkludował:
— Jak to przyjemnie nie wiedzieć dokąd iść, móc iść, gdzie się chce a nie musieć iść nigdzie — zwłaszcza do biura.
Tu pan Buszyński skrzywił się, potrząsnął głową i napomniał się:
— Dajmy temu spokój! Poco wspominać! Nieprzyjemne.
Podszedł najbliższą drogą ku stacji kolejowej, gdzie na wysokim nasypie stanął i obejrzał się.
Czerwone dachy wiosek rybackich, białe ściany domów, dużo przestrzeni, słońca, wody, a dla ożywienia natury — łodzie rybackie.
— To jest niewątpliwie bardzo ładne — myślał z pewnem zastrzeżeniem pan Buszyński — ale właściwie — żadne „ale”, tylko poprostu ja nic a nic nie rozumiem. To Małe Morze, tam, po drugiej stronie, gdzie niebieski brzeg trochę się cofa i ginie w mgiełce, tam jest nasza wspaniała Gdynia. Niskie budynki na wybrzeżu z temi czarnemi kominami — to wędzarnie, także wiem. No, i nowy port — ha, bardzo słusznie, ale co z tego wszystkiego wynika — nie mam najmniejszego wyobrażenia.
Zmrużył oczy, z zachwytem obwiódł spojrzeniem cały widok, postał tak chwilę, uśmiechnięty szepnął: „bardzo piękne” i poszedł dalej, kierując się ku lasowi.

2