Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Nad zatoką.

Pan Tomasz Buszyński zbudził się nagle pod wrażeniem przykrego snu. Sen pierzchnął mu z głowy natychmiast po przebudzeniu, ale nieprzyjemne wrażenie pozostało.
— Głupio! — powiedział sobie w duchu pan Buszyński.
Następnie spojrzał na leżący przy nim zegarek. Było dopiero koło szóstej, godzina jeszcze wczesna.
— To chwała Bogu! — pochwalił sobie.
Nie lubiał zaraz po przebudzeniu się wpadać w wir dnia, rozpoczętego już przez innych.
— Człowiek powinien każdy dzień sam sobie stwarzać! — oto było jego hasło.
Zkolei spojrzał znów w okno, w którym ujrzał jasny kwadrat czystego błękitnego nieba.
— Wybornie! — mruknął już półgłosem, poczem dźwignął się z pościeli.
Napół ubrany podszedł do okna.
Widać było z niego szarosrebrną, cichą zatokę — pokój był na piętrze — błękitny brzeg po drugiej stronie, daleko na wodzie żaglówkę z ciemno żółtemi żaglami i szereg czarnych pękatych batów rybackich na torfiastem wybrzeżu. Opodal pasło się stado łaciatych, czarnobiałych krów i brunatnych baranów, między któremi łaziły lub leżały ciemno popielate gęsi.
— Cisza! — rzekł sobie pan Buszyński, stwierdziwszy, że wszystko jest spokojne i pogodne — zatoka, niebo, łodzie i bydło. — To właśnie, to jest najlepsze.