Zolojka/Józk i Dusza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Józk i Dusza.

Zolojka wygłosiła swe oskarżenie z wielką mocą i siłą przekonania.
Józk zrobił źle, skrzywdził Duszę. To prawda, że Dusza ma dziecko. To się zdarza. Berta też miała dziecko z tym piekarzem z Helu — ożenił się z nią, inne też powychodziły zamąż. Jegomość tego nie pochwala, ale to są ludzkie sprawy. Tamten powinien się był też z Duszą ożenić, jakby chciał.
Józk wiedział, że Dusza jest lekkomyślna, łatwowierna i chce się wydać.
— Ja jej tego nie obiecywałem! — zaprotestował Józk.
— Ale ona tak myślała, bo nie mogła myśleć inaczej. Nie była zepsowaną dziewczyną dla wszystkich. Józk o tem wiedział. Skorzystał z jej głupoty i zrobił jej hańbę, wyśmiał ją. Wszyscy się o tem dowiedzieli. Ja sama widziałam ich we dwoje nad zatoką w nocy. Józk na mnie krzyczał. Ojce Duszy mają wielki iwer, szkalują i płaczą. Dusza też płacze i chce wyjechać do Gdańska na służbę, a tam może się już całkiem zepsować. Wszystko przez Józka!
Neńka zaczęła Józka szkalować, a potem płakać. Starszy brat, Bernard, twardo spojrzał bratu w oczy, splunął i wyszedł, trzaskając drzwiami. Stary Paweł w kamizoli, koszuli rozchełstanej pod szyją i w nieodstępnej czapie z brunatnego futerka siedział w milczeniu, zasępiony, rozżalony. Zgasły wesołe płomyki w oczach, zmarszczki na twarzy porobiły się głębsze. Zwiesiwszy głowę przez długi czas formował sobie na ręce między wielkim i wskazującym palcem okazały kopczyk tabaki. Starannie wytarłszy wprzód czerwoną chustką nos, zażył, westchnął i spojrzawszy smutno na syna, zapytał głębokim, grobowym basem:
— A teraz co?
Chłopak zaczął się kręcić niespokojnie na stołku. Był czerwony z upokorzenia, wstydu, złości, ale nie wiedział, co odpowiedzieć, nie był na to wszystko przygotowany, zwłaszcza nie myślał sprawy traktować w ten sposób, jak to zrobiła siostra.
Na nią był oburzony.
Cóż on właściwie zrobił złego? Etta wiedziała, co się dzieje wśród młodych, wiedziała, że niewszyscy są święci i niewszystkie, wiedziała też, jaka była Dusza. Pobawili się trochę? — No to co? Nie trzeba było nikomu mówić. Nieprawda, żeby ją wyśmiał! Dusza była nieostrożna, sama się wydała, więc się z niej zaczęto śmiać, ale to przecie śmiech na śmiech, dla zabawy, nie dla złości. Kogo tu takie rzeczy obchodzą? Poco wogóle o tem mówić! Co innego ożenić się, a co innego — to! Zaś żenić się — on nie chce.
Podobnie myślał i stary Paweł. Był doświadczony i mądry, nie potępiał ludzi. Wiedział, co to młoda krew, a kochając bardzo zwierzęta — był wziętym weterynarzem we wsi — i niewiele wyżej ponad nie stawiając człowieka — znał prawa przyrody i niczemu się nie dziwił, choć o tem dużo nie gadał. Nie ganił Duszy, nie ganił Józka, ale musiał przyznać też słuszność córce. Mniejsza o to, co było. Było. A jak teraz będzie? Ludzie się dowiedzieli, gadają, dziewczyna jest pokrzywdzona, ojce w żałości, chłopak zasię żenić się nie chce, młody jeszcze jest, a teraz rozguerzony[1]...
Bomba pękła, poraniła ludzi, ale nikt nie wiedział, co poradzić. Zdawała sobie z tego sprawę Etta i choć sama wniosła skargę, teraz chodziła zgryziona i zła, bo nie widziała wyjścia z położenia.
Ożenek.
Jo, to łatwo powiedzieć, ale zacha sama prosta nie jest. Ożeniwszy się Józek wyjdzie z domu, i wtenczas albo z kim innym zacznie wyjeżdżać na rybołówstwo, albo part swój z domu wyciągnie a oni przecie żyli z tego, co we czworo zarobili. Musiałby tatk dać mu trochę pieniędzy na początek — a właśnie chcieli dom na przyszły rok rozszerzyć, wesele też kosztowałoby coś... Nei!
Jako nieodrodna córka rybaka Etta była w sprawach majątkowych i pieniężnych bardzo ostrożna i nieprędko się decydowała.
Niemniej cała rodzina ubolewała nad niegodnym postępkiem Józka i nie szczędziła mu wyrzutów.
Rozgoryczony tem wszystkiem chłopak zawezwał na ostatnią schadzkę kochankę, z którą w ostatnich czasach stosunki zerwał. Postanowił się z nią ostatecznie rozmówić i obmyślić jakieś załatwienie sprawy.
Spotkali się na plaży późnym, chmurnym i bezgwiezdnym wieczorem jesiennym. Na pustym strądzie nie było jednak ciemno, bo morze rzucało pewien blask na biały piasek, tak, iż nawet w dość znacznej odległości można było widzieć czerniejące na wybrzeżu łodzie. Usiadłszy na jednej z nich Józk zapalił papierosa i czekał, rozmyślając w ciszy ciepłego wieczora o swym wielkim „trosku”. Rozważając ciężki swój los, wspominał chwile słodko spędzone z dziewczyną, która niczego od niego nie żądała, nie opierała mu się, której nic nie obiecywał i z którą było mu dobrze.
Przyszła — zakłopotana trochę, onieśmielona, ale przyszła. Nie przypuszczała, że wezwał ją na jakąś rozmowę czy naradę, brała rzeczy znacznie prościej. Neńka i tatk szkalowali na nią za to, że z nim chodziła. Mieli prawo. Nie powinna była chodzić, sama o tem wiedziała, ale chodziła, póki on z nią chodzić nie przestał. Przestał — wiedziała, że tak będzie. Teraz on ją zawołał. Zastanawiała się długo nad tem, czy pójść, i rozum mówił jej, aby nie iść, ale tak jej wszystko w ostatnich czasach dokuczyło, że na złość postanowiła pójść i poszła — jeszcze ten jeden ostatni raz, jak sobie w duchu ślubowała. Gdy przybiegła uradowana, że się jej udało wymknąć niespostrzeżenie z domu i uśmiechnięta przypadła do niego, zapomniał o wszystkiem, co mieli sobie powiedzieć — zwłaszcza że byli sami na ciepłym jeszcze piasku pustego strądu w głębokim, coraz bardziej gęstniejącym zmierzchu, w którym teraz widać już było białe łyskanie cicho szemrzących fal.
Przypadkiem szła strądem Zolojka. Usłyszawszy znajome głosy, obejrzała się. Wpobliżu nie było nikogo. Myśląc, że się jej przysłyszało, szła dalej, ale głosy znów się odezwały. Spojrzawszy w stronę, z której dochodziły, zauważyła na piasku łódź, w której nie było nikogo. Rozmowa cichła, przeszła w szept, lecz nie ustawała.
— Cóż to? Łódź dwoma ludzkiemi głosami gada? — pomyślała przesądna dziewczyna.
Podeszła jeszcze bliżej i — odgadłszy, pędem pobiegła ku najbliższej stegnie.
W kilka dni później Dusza, doprowadzona do rozpaczy bezustannem szkalowaniem ojców, wyjechała na służbę do Gdańska, zaś Józek zaczął srodze pokutować za grzechy, gnębiony przez rodzinę tak, że poróżniwszy się ze wszystkimi, zupełnie przestał się odzywać.
Chodzili tedy razem na wangorze w milczeniu, a poranki stawały się coraz mglistsze i posępniejsze, z żółtych liści brzóz coraz rzęsiściej kapały zimne łzy, wezbrane podczas długiej, smutnej nocy, coraz gwałtowniej rzucały się fale w zatoce i coraz później wschodziło słońce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być rozgrzeszony.