Zolojka/Frau Kunegunde Huhnke

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Frau Kunegunde Kuhnke.

Przyjaźń z Puszką znacznie wzmocniła stanowisko szewieca z Gdańska.
Puszka był, podobnie jak Edward Kunsztowny, w swoim rodzaju genjuszem. Mimo że brekował nieraz ostro, zdanie jego ceniono i liczono się z niem, bo znano go jako człowieka zmyślnego i sprytnego. „On taki chytry, że wie, gdzie „zły ma młode!” — mawiano o nim.
Ale Puszka miał też przy niewątpliwych zdolnościach skłonność do metafizycznych pomysłów i skutkiem tego uwierzył w możliwość ukształtowania skorzni o jednym szwie. Jeśli nawet miał jakie wątpliwości, to powiedział sobie skromnie w pokorze ducha, iż z tego, że on nie wie, jak te skorznie ukształtować, nie wynika bynajmniej, aby nie wiedział majster Kuhnke. Jak Edwardowi Kunsztownemu tak i jemu pomysł ten „układał się w głowie”, a ponieważ obaj byli genjalni, nie mieli powodu nie wierzyć w genjusz trzeciego.
I tak szewiec zagnieździł się u Ciszy, w prawdziwie rybackiej oberży, bez wielkopańskich fanaberyj „Bałtyckiego Łososia”.
Powodziło mu się tam dobrze. Rybacy przysiadali się do niego, i zachodząc zdaleka, wypytywali o skorznie, jak, co, kiedy zacznie robić. Zręcznie i delikatnie podsuwano mu przytem to koniak, to piwo, żeby się ożywił. Oczywiście — szewiec darem Bożym nie gardził, tem śmielej, że i jego na kolejkę stać jeszcze było i powoli rozmarzał się. Tyle się od rybaków o tych swoich skorzniach o jednym szwie nasłuchał, iż zczasem sam zaczął w nie wierzyć, a że w jego stanie nietrudno mu było coś sobie ubzdurzyć, zaczął je coraz częściej widywać w duchu w kształcie zupełnie konkretnym. Cała rzecz polegała na odpowiednio zręcznem ułożeniu odpowiednio dobranej skóry, którą potem pozostawało tylko zeszyć ztyłu i skorzeń gotów. Było to tak jasne, że szewiec publicznie ogłosił, iż jak tylko jego bialka z dzieckiem przyjedzie, natychmiast weźmie się do kształtowania tych cudownych skorzni.
Teraz dopiero nastąpił okres prawdziwego powodzenia. Ponieważ wielu pragnęło takie skorznie posiąść, prześcigano się w ubieganiu o względy szewieca, który denaturatem zakrapiał się już tylko wczesnym rankiem, gdy oberża była jeszcze zamknięta, lub wieczorem, kiedy „stan zdrowia” nie pozwalał mu wyjść. Pił koniak i piwo. Już się nie bał widma morza, bo wiedział, że jego droga prowadzi wprost do oberży, i nie bał się ludzi, ani dzieci, ani psów, ponieważ był szanowany, poważany i podziwiany. Czuł się człowiekiem równym drugim, a jeśli pił, to tylko z radości.
Stać go na to było!
Rybacy, dowiedziawszy się, że postanowił rozpocząć wyrób owych osławionych skorzni, zgłaszali się do niego to późnym wieczorem, gdy wioska już spała, to wczesnym rankiem, gdy większość była na rybołówstwie, i błagając go o pierwszeństwo, ofiarowywali mu zadatek. Szewiec, w głębi duszy niepewny jeszcze swych sił, opierał się pokusie mężnie, co rybaków utwierdziło w przekonaniu, że skorznie swego pomysłu zrobić potrafi, lecz jako człek uczciwy — zadatku brać nie chce nawet, gdy sami mu go ofiarują. Inni myśleli zaś, że od nich zaliczek nie bierze, ponieważ od drugich już pobrał i te zamówienia naprzód wykonać musi; zaczęli się podejrzewać wzajemnie. Wymówka szewieca, iż zadatku brać nie chce, bo nie wie jeszcze, co skorznie będą kosztowały, była w ich oczach wykrętem. Znaczyło to to samo, co nie wyjeżdżać na „feszeraj”, dlatego że się nie wie, jaki będzie na rybę „priz”. Naprzód musi być „ryba — Fisch”, potem dopiero — „Geld auf Tisch”.
Jednego dnia wreszcie spadł grom. Pewien poważny rybak przyszedł do szewieca i nie żądając określenia należytości za skorznie, ani nie określając terminu ich dostarczenia, zaofiarował na samą skórę sześćdziesiąt złotych i tak długo nastawał i prosił, aż wreszcie szewiec — przyjął.
— Zrobio skorznie! — poprzysiągł sobie w duchu biedny szewiec. — Zrobio z pewnością! Bóg pomoże!
I promienny wiarą i nadzieją, pewny już teraz swego — powędrował do Ciszy.
Pewnego pięknego poranku siedział sobie na zwykłem swojem miejscu, plecami zwrócony do zatoki, popijając umiarkowanie i gawędząc z Puszką, z którym się serdecznie pokochał. Puszka, swego czasu namiętny kłusownik, opowiadał mu, jak to on kiedyś zastrzelił sarnę i przyłapany przez leśnego prawie że na gorącym uczynku, z ubitą sarną w worku na plecach, przecie potrafił wywieść go w pole. Był właśnie w miejscu, w którem, goniony przez leśnego, skoczył do swego batu, przypadkowo pozostawionego u brzegu na wodzie i drapnął na morze — gdy wtem rybak, który wstąpił na szklankę piwa oznajmił szewiecowi, że jakaś bialka z Helu go szuka.
— Z Helu? — zdziwił się szewiec. — Ja z Helu nikogo nie znam. Niech szuka — mamy czas, póki mnie nie znajdzie.
Pili i gawędzili dalej druhowie serdeczni, o losy tego świata zgoła się nie troszcząc, jako że na to nie zasługują.
Owa „bialka z Helu” istotnie z Helu przyjechała, ale nie naumyślnie, bo w rzeczywistości przyjechała z Gdańska, a nazywała się Kunegunda Kuhnke i była prawowitą małżonką szewieca, do Helu zaś zajechała przypadkowo, przespawszy ciężkim, kamiennym snem Niemki, wielce utrudzonej, zbiedzonej i anemicznej kobiety, ów przeklęty „Heisternest”, którego polskiej nazwy nie znała. Kobietą o końskiej gębie, z niewielkim tylko rudym osełedcem na głowie, z bezdennie głupiemi, czarnemi oczami i licznemi piegami na twarzy, z płaską piersią i żylastemi rękami z czarnemi resztkami zdartych paznokci — zajęli się helscy Niemcy, którzy ją wraz z córeczką przenocowali, a rano wyprawili zpowrotem. Baba nieśmiała i ograniczona, nie wiedząc, co począć z kufrem i dzieckiem, wałęsała się bezmyślnie, a pytana przez ludzi, czego chce, odpowiadała niewyraźnie, bo znając stan rzeczy w Gdańsku, nie wiedziała, czy może podać nazwisko męża.
Ale wreszcie trafiła.
I oto właśnie w chwili, gdy Puszka opowiadał, jak to on, wjechawszy łodzią za wydmę, za którą leśny dojrzeć go nie mógł, rzucił w wodę worek z „rebokiem” i pojechał dalej — przez nieznacznie uchylone drzwi oberży zajrzała jakaś różowa twarzyczka w złotych pełechach i z czarnemi palącemi oczami, a potem z krzykiem radosnym wbiegła mała, zgrabna, bardzo biedno ubrana dziewczyneczka i rzuciła się ku szewiecowi.
Szewiec zerwał się.
— Agnes — mein Agnes, mein Kind, mein Gold, du, du, du! — wołał, jednym ruchem porwawszy dziewczynkę z ziemi i przyciskając do piersi.
Śmiała się, coś niezrozumiale mówiła, a on ją całował, głaskał po głowie, pieścił, aż wreszcie przytuliwszy jej główkę do piersi i huśtając ją, zaczął śpiewać jej kołysankę.
I wszyscy, którzy patrzyli na tę scenę, widzieli, jak z pod zamkniętych, pomarszczonych powiek na wyszarzałą twarz szewieca trysnęło żywe srebro.
A pod drzwiami stała wysoka, chuda kobieta, z rudym osełedcem zsuniętym zawadjacko na prawe ucho, z żylastemi dłońmi, splecionemi na dalekiem wspomnieniu brzucha i powtarzała rozrzewnionym, wzruszonym głosem.
— Er ist doch gut! Ja, er ist gut!
Puszka puścił sok z łatwo łzawiących się oczu i z dużo mówiącą, uroczystą miną poważnie podniósł wgórę wskazujący palec prawej ręki.
Scena ta zjednała szewiecowi powszechną życzliwość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.