Zolojka/Cienie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Cienie.

Wracając z przechadzki Tomasz przypomniał sobie, że październik się kończy i nadchodzi listopad — a z nim Dzień Zaduszny, najbardziej przełomowy dzień duszy polskiej, z ziemią, jak mało która już w Europie zbratanej, współżyjącej z nią i współcierpiącej. Z jakąż trwogą ta dusza oczekuje nadejścia owych dni żałobnych, posępnych, o czołach chmurami czarnemi uwieńczonych, a oczach zamglonych, gasnących. Ciężkie te dni, ranne smutkiem i żałobą, leniwie posuwają się krokiem powolnym, a ten nuci pienia pogrzebowe, ów gromnicę ognia żywego cieniom żałosnym rozpala, tamten, słaniając się z bólu, drzew się chwyta, iż wstrząśnięte z żałości liść ronią, ten zasię z piersi szerokiej wzdechy śle jęczące, ów z łzawnicy przepełnionej dłonią czerpiąc, zimną i gorzką rosą łez bryzga, gdy tamtemu cierniowa korona szronu skronie ściska. O, niewymowny smętku listopadowych dni!
Ujrzawszy się na drodze „smątarzowej”, Tomasz nie mógł się oprzeć pokusie i poszedł na cmentarz.
Cmentarz na wydmie.
Nie jestże to myśl piękna, nie jestże to wielki, głęboki poemat, streszczający całą nicość ludzką? Trumny w piasku i mogiłki w piasku i krzyże w piasku, małe, czarne, pochylone krzyżyki, gromadą idące za wielkim, prostym krzyżem, sterczącym na najwyższem miejscu. Ileż wyrazu i treści w tych prostych linjach! Dwie deski, nic więcej, a przecie widać całą postać Ukrzyżowanego, płynącą przez powietrze i ogarniającą ramionami Wszechświat. Nigdzie żadnych figur ani ozdób, tylko krzyże, mówiące cicho: — My tu już jesteśmy sami! — gdy z piasku, przemieszanego z kośćmi, protestują głosy cichutkie: — Sami, lecz wszyscy razem!
Tu las, tam las i tu las — a tam znowu słabo świecące wody zatoki. Światło, jak na Polach Elizejskich — ni ciemne, ni jasne, ni noc, ni dzień. Blada poświata księżyca, którego nie widać, albo też duch skonanej światłości ziemskiej... I cisza zupełna...
Skrzypnęła furtka cmentarna. Tomasz wyszedł. Las pełen bladych widm... Dziwne, niepojęte kształty... Leci ogromny biały nietoperz z jednem bladem skrzydłem krótszem, drugiem dłuższem... Skrzydła ma, zdaje się, z mgły... Czy uwiązł wśród drzew? Tu jeden, tam opodal drugi, a i na łące przypadło ich kilka do ziemi i leżą teraz — trwożne, a może groźne — z podwiniętemi skrzydłami. A tam znów płyną przez powietrze wysokie, szare widma, wyginające się dziwacznie w niezrozumiałym konwulsyjnym tańcu, rzekłbyś, rząd niebosiężnych dżynów arabskich, tańczących dziki taniec opętanych derwiszów...
— Tego ja się nie zlęknę! — uśmiecha się Tomasz. — Żaków ani manc śledziowych się nie boję...
Zadzwoniono na Anioł Pański.
Tomasz stanął przed drzwiami swego domu, słucha i patrzy.
Wciąż ta blada poświata.
Przed kościołem na środku placu, na małym piaszczystym wzgóreczku blade żaki i fruwająca niespokojnie na sznurach bielizna. Napół już bezlistnemi koronami kasztanów wstrząsa lekki dreszczyk. Zresztą cisza. Nie słychać tykania motoru. Światła elektrycznego dziś nie będzie. Coś się tam widać zepsuło.
Od ścian domów odrywają się czarne cienie i kłapiąc korkami po stwardniałym już trochę piasku, pomykają ku kościołowi. Tam naraz, jak gdyby cymbały drewniane zagrały — zadzwoniły flizy pod kościołem od szybkiego stąpania mnogich stóp w drewnianych chodakach. Potem chwila ciszy i stłumiony, nabożny śpiew...
Dzień Zaduszny.
Na krzyżach cmentarnych zawisną wianki z sośniny, zdobne w sztuczne kwiatki i przewiązane papierowemi wstążeczkami — innych kwiatów tu niema. Na grobach może zapłoną światełka... Nad cmentarzem w chmurze czarnej z kwileniem żałosnem przelatywać będą stada cieni...
A cóż ludzie?
Oni o tem wiedzą. Oni wiedzą dużo różnych rzeczy...
Edward Kunsztowny znał kiedyś wielkiego na półwyspie urzędownika leśnego, wesołego pana, który lubiał się bawić, dla ludzi dobry był, a często jeździł od wioski do wioski zaprzężoną w dwa „szimle” bryczką, za którą biegły jego ulubione legawce. Pan umarł, ale w kilkanaście lat po jego śmierci Edward, wyszedłszy raz w nocy na dwór, ujrzał przejeżdżającą tuż bryczkę, zaprzężoną w dwa szimle i legawce i pana w bryczce i poznał go, poznał, że to on był... Bryczka pojechała dalej, a nie słychać było ani tętentu koni, ani łajania psów, choć widać było, że szczekały...
A drugiego rybaka, w opuszczeniu i zaniedbaniu sierocem, w jasny, słoneczny dzień nawiedziła w chacie zmarła żona, i użaliwszy się jego niedoli, chciała mu buksy załatać, nawet igłę, zatkniętą w znanem sobie miejscu, znalazła, tylko, że nici nie było, musiała odejść, a on wyszedł z nią razem na strąd, bo chata była o dwa kroki od morza i szedł z nią razem, póki się w powietrzu nie rozpłynęła...
Cóż to zaś opowiadają o owym wójcie, który, grając na weselu w karty, zauważył zaglądającego przez okno do izby bladego, nieznanego chłopa? Gdy zaciekawiony wyszedł i po trzykroć chłopa zagadnął, ów rzekł mu, iż jest umarłym ojcem panny młodej i przyszedł do niej na wesele, zaś wójta, za to, iż do niego, umarłego, przemówił, obarczył ciężką pokutą, i wójt przez cały rok o tej właśnie godzinie musiał pieszo chodzić do oddalonego o milę Swarzewa, odmawiać wyznaczone sobie od ducha pacierze.
A gdy tu się rozbił ów nieszczęsny „Archimedes”, wraz z którym utonął kapitan i szturman, czyż nie spotykano potem w nocy dwóch oficerów marynarki angielskiej, kłócących się po angielsku o to, kto „Archimedesa” zgubił? Niejeden doświadczony rybak w wiosce dobrze po angielsku rozumiał, więc wiedział, o czem ci dwaj mówią. Tegoż dnia, gdy „Archimedes” utonął, spotkała ich cała rybacka drużyna ratownicza, która wyratowała załogę statku. Szli wprost na nich drogą z Wielkiego Morza do Małego, a ludzie, którzy widzieli utopionego kapitana i szturmana, odrazu ich poznali i przystanęli ze strachu, oni zaś minęli ich, snać nie zauważywszy, bo się bardzo kłócili.
Inni znów widywali czasem w nocy całe gromady ludzi nieznanych, ubranych jak do kościoła, mówiących niezrozumiałym językiem i idących niewiadomo dokąd. Zdarzało się, że gromady te skręcały w las na wydmach i szły ku morzu, gdzie przepadały albo też obradowały na polankach leśnych, a potem w niewiadomy sposób znikały. Bywało, szedł ktoś lasem, ujrzał siedzących dwoje ludzi przy drodze, zawołał: — Chodźcie, pójdziemy pospołu, będzie nam weselej! — a tych dwoje spojrzało tylko na rybaka, a potem przez cały czas coś straszyło, ktoś niewidzialny szedł za nim, niewidzialne gałęzie z hukiem i trzaskiem padały mu pod nogi — i człek przybiegał do wioski zdyszany, spłakany ze strachu, ledwie żywy...
A owe ponure „kanteczki”, owa straszna pieśń „Obrońco uciśnionych, opiekunie biednych”, którą śpiewano przy świecach, w zamkniętej izbie, z całą mściwością, z zestrzeloną w sercu całą o pomstę do nieba wołającą nienawiścią, wzywającą kary na krzywdziciela, który, jeśli przypadkiem nie śpiewał wówczas „Kto się w opiekę”, musiał zbiorowej woli przeklinających podlec i marnie ginął. Zwyczaj ten ponoś poszedł w niepamięć, ale kto wie, czy się tylko nie przytaił, czy nie wskrześnie, gdy przyjdzie chwila stosowna...
Bóg jeden wie, co się dzieje w odmętach tych dusz!
— Zabobon!
Wspomniał Tomasz seanse spirytystyczne, bajdy różnych Bławatskich, uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł do siebie na górę zrobić trochę papierosów na wieczór.
Kiedy wieczorem wyszedł, głęboki zmrok był jeszcze bardziej widmowy. Na Bałtyku musiała być mgła, bo dolatywał stamtąd przeciągły, posępny ryk syren. Było wprost niesamowicie cicho i ponuro.
Idąc do Papaszka, zauważył dziwną grupę: szła rybaczka, otoczona dziewczętami i dziećmi. Dzieci, spostrzegłszy cień na drodze, zaczęły trwożnie piszczeć, rybaczka już zdaleka woła:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
Szła jak kwoka z pisklętami.
— A co to? — zapytał, ale urwał.
Dzieci trzymały się matki za spódnicę, a ujrzawszy go, zaczęły się boczyć i chować główki w fałdy sukni.
— Boją się! — mruknął i poszedł do Papaszka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.