Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A owe ponure „kanteczki”, owa straszna pieśń „Obrońco uciśnionych, opiekunie biednych”, którą śpiewano przy świecach, w zamkniętej izbie, z całą mściwością, z zestrzeloną w sercu całą o pomstę do nieba wołającą nienawiścią, wzywającą kary na krzywdziciela, który, jeśli przypadkiem nie śpiewał wówczas „Kto się w opiekę”, musiał zbiorowej woli przeklinających podlec i marnie ginął. Zwyczaj ten ponoś poszedł w niepamięć, ale kto wie, czy się tylko nie przytaił, czy nie wskrześnie, gdy przyjdzie chwila stosowna...
Bóg jeden wie, co się dzieje w odmętach tych dusz!
— Zabobon!
Wspomniał Tomasz seanse spirytystyczne, bajdy różnych Bławatskich, uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł do siebie na górę zrobić trochę papierosów na wieczór.
Kiedy wieczorem wyszedł, głęboki zmrok był jeszcze bardziej widmowy. Na Bałtyku musiała być mgła, bo dolatywał stamtąd przeciągły, posępny ryk syren. Było wprost niesamowicie cicho i ponuro.
Idąc do Papaszka, zauważył dziwną grupę: szła rybaczka, otoczona dziewczętami i dziećmi. Dzieci, spostrzegłszy cień na drodze, zaczęły trwożnie piszczeć, rybaczka już zdaleka woła:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
Szła jak kwoka z pisklętami.
— A co to? — zapytał, ale urwał.
Dzieci trzymały się matki za spódnicę, a ujrzawszy go, zaczęły się boczyć i chować główki w fałdy sukni.
— Boją się! — mruknął i poszedł do Papaszka.

Taniec węgorzy.

Tuż przed Wszystkimi Świętymi wichury, które w ostatnich czasach coraz częściej się zrywały, zmieniły się w groźną, dziką, rozsrożoną burzę.

141