Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozpoczął się okres gwałtownych burz jesiennych, zwanych Burzami Wszystkich Świętych. Niebo pociemniało, las wył, morze ryczało, na maszcie sygnałowym koło łazienek wciąż czerniał okrągły bal, zapowiadający zbliżanie się burzy „z niewiadomej strony”. W dzień nie robiło to tak wielkiego wrażenia, zwłaszcza na Tomaszu, który, jako człowiek lądowy i miejski, wiatr wogóle lekceważył, uważając go za zwykłe w naszym przykrym klimacie nieprzyjemne zaburzenie atmosferyczne, normalne, nie pociągające za sobą poważniejszych następstw. Według pojęć lądowych pogoda była znośna. Było wietrzno, pochmurno, ale ciepło, deszcz nie padał. Dolatujący od strądu ryk fal, bezustannie przypominający morze, nadawał życiu i myślom człowieka lądowego pewien — imponujący mu i wprawiający go w dumę koloryt egzotyczny i usposabiał go tak dobrze do czytania, pisania listów lub rozmyślań, jak na lądzie zawieja zimowa lub wielkie śniegi. Wieczorem czy w nocy, gdy w domu zapadła już zupełna cisza, od morza dolatywał huk, jakby tętent olbrzymich koni, a ziemia drżała. Z przyjemnością myślał wówczas Tomasz o białych grzywiastych, rwących rumakach Pozejdona, trójzębem bijącego w oporny, twardy ląd.
Było to bardzo przyjemne, ale po niejakim czasie ten bezustanny szum w powietrzu, to ciągłe wybijanie pokłonów aż do ziemi przez drzewa, nie mogące się nawet na chwilę wyprostować, ten niemilknący krzyk lasu i łoskot fal stawał się przykry i niepokojący. W dzień i w nocy odwiedzał Tomasz wzburzone morze, aby oczy jego widokiem nasycić, aby się wżyć w duszę burzy morskiej, gdy ona jest sam na sam ze sobą, nieskrępowana ani obecnością ludzi, ani nawet słońca. Ale wkrótce znużyło go to monotonne przedstawienie. Nie było w tej burzy żadnego stopniowania, żadnej namiętności, żadnych wybuchów, nic, prócz demonstracji bezrozumnej, brutalnej siły niewiadome-

142