Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miejscu. Ileż wyrazu i treści w tych prostych linjach! Dwie deski, nic więcej, a przecie widać całą postać Ukrzyżowanego, płynącą przez powietrze i ogarniającą ramionami Wszechświat. Nigdzie żadnych figur ani ozdób, tylko krzyże, mówiące cicho: — My tu już jesteśmy sami! — gdy z piasku, przemieszanego z kośćmi, protestują głosy cichutkie: — Sami, lecz wszyscy razem!
Tu las, tam las i tu las — a tam znowu słabo świecące wody zatoki. Światło, jak na Polach Elizejskich — ni ciemne, ni jasne, ni noc, ni dzień. Blada poświata księżyca, którego nie widać, albo też duch skonanej światłości ziemskiej... I cisza zupełna...
Skrzypnęła furtka cmentarna. Tomasz wyszedł. Las pełen bladych widm... Dziwne, niepojęte kształty... Leci ogromny biały nietoperz z jednem bladem skrzydłem krótszem, drugiem dłuższem... Skrzydła ma, zdaje się, z mgły... Czy uwiązł wśród drzew? Tu jeden, tam opodal drugi, a i na łące przypadło ich kilka do ziemi i leżą teraz — trwożne, a może groźne — z podwiniętemi skrzydłami. A tam znów płyną przez powietrze wysokie, szare widma, wyginające się dziwacznie w niezrozumiałym konwulsyjnym tańcu, rzekłbyś, rząd niebosiężnych dżynów arabskich, tańczących dziki taniec opętanych derwiszów...
— Tego ja się nie zlęknę! — uśmiecha się Tomasz. — Żaków ani manc śledziowych się nie boję...
Zadzwoniono na Anioł Pański.
Tomasz stanął przed drzwiami swego domu, słucha i patrzy.
Wciąż ta blada poświata.
Przed kościołem na środku placu, na małym piaszczystym wzgóreczku blade żaki i fruwająca niespokojnie na sznurach bielizna. Napół już bezlistnemi koronami kasztanów wstrząsa lekki dreszczyk. Zresztą cisza. Nie słychać tykania motoru. Światła elektrycznego dziś nie będzie. Coś się tam widać zepsuło.

138