Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Fala błysnęła jasnością dnia, jakby się uśmiechnęła, z cichym sykiem zbiegła ku morzu po piasku i powróciła w otchłań.
— Historja jednego zwycięskiego istnienia! — myśli Tomasz. — Co po niem pozostało? Znak na piasku...
Wstał i przeszedłszy góry, wszedł w las.

Cienie.

Wracając z przechadzki Tomasz przypomniał sobie, że październik się kończy i nadchodzi listopad — a z nim Dzień Zaduszny, najbardziej przełomowy dzień duszy polskiej, z ziemią, jak mało która już w Europie zbratanej, współżyjącej z nią i współcierpiącej. Z jakąż trwogą ta dusza oczekuje nadejścia owych dni żałobnych, posępnych, o czołach chmurrami czarnemi uwieńczonych, a oczach zamglonych, gasnących. Ciężkie te dni, ranne smutkiem i żałobą, leniwie posuwają się krokiem powolnym, a ten nuci pienia pogrzebowe, ów gromnicę ognia żywego cieniom żałosnym rozpala, tamten, słaniając się z bólu, drzew się chwyta, iż wstrząśnięte z żałości liść ronią, ten zasię z piersi szerokiej wzdechy śle jęczące, ów z łzawnicy przepełnionej dłonią czerpiąc, zimną i gorzką rosą łez bryzga, gdy tamtemu cierniowa korona szronu skronie ściska. O, niewymowny smętku listopadowych dni!
Ujrzawszy się na drodze „smątarzowej”, Tomasz nie mógł się oprzeć pokusie i poszedł na cmentarz.
Cmentarz na wydmie.
Nie jestże to myśl piękna, nie jestże to wielki, głęboki poemat, streszczający całą nicość ludzką? Trumny w piasku i mogiłki w piasku i krzyże w piasku, małe, czarne, pochylone krzyżyki, gromadą idące za wielkim, prostym krzyżem, sterczącym na najwyższem

137