Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od ścian domów odrywają się czarne cienie i kłapiąc korkami po stwardniałym już trochę piasku, pomykają ku kościołowi. Tam naraz, jak gdyby cymbały drewniane zagrały — zadzwoniły flizy pod kościołem od szybkiego stąpania mnogich stóp w drewnianych chodakach. Potem chwila ciszy i stłumiony, nabożny śpiew...
Dzień Zaduszny.
Na krzyżach cmentarnych zawisną wianki z sośniny, zdobne w sztuczne kwiatki i przewiązane papierowemi wstążeczkami — innych kwiatów tu niema. Na grobach może zapłoną światełka... Nad cmentarzem w chmurze czarnej z kwileniem żałosnem przelatywać będą stada cieni...
A cóż ludzie?
Oni o tem wiedzą. Oni wiedzą dużo różnych rzeczy...
Edward Kunsztowny znał kiedyś wielkiego na półwyspie urzędownika leśnego, wesołego pana, który lubiał się bawić, dla ludzi dobry był, a często jeździł od wioski do wioski zaprzężoną w dwa „szimle” bryczką, za którą biegły jego ulubione legawce. Pan umarł, ale w kilkanaście lat po jego śmierci Edward, wyszedłszy raz w nocy na dwór, ujrzał przejeżdżającą tuż bryczkę, zaprzężoną w dwa szimle i legawce i pana w bryczce i poznał go, poznał, że to on był... Bryczka pojechała dalej, a nie słychać było ani tętentu koni, ani łajania psów, choć widać było, że szczekały...
A drugiego rybaka, w opuszczeniu i zaniedbaniu sierocem, w jasny, słoneczny dzień nawiedziła w chacie zmarła żona, i użaliwszy się jego niedoli, chciała mu buksy załatać, nawet igłę, zatkniętą w znanem sobie miejscu, znalazła, tylko, że nici nie było, musiała odejść, a on wyszedł z nią razem na strąd, bo chata była o dwa kroki od morza i szedł z nią razem, póki się w powietrzu nie rozpłynęła...

139