Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ X.
Koniec wyspiarza.

Obiad nasz był wesoły. Holmes był bardzo zajmujący w rozmowie, gdy chciał, a tego wieczora chciał właśnie. Był widocznie w stanie podniecenia nerwowego. Nie widziałem go jeszcze w takim świetnym humorze. Mówił o wszystkiem: — o garncarstwie, o teatrze, o skrzypcach Stradivariusa, o buddyzmie na Cejlonie, o okrętach wojennych przyszłości — i to z taką znajomością rzeczy, jakgdyby każdy z tych przedmiotów studjował specjalnie. Humor jego był reakcją po przygnębieniu dni poprzednich.
Athelney Jones okazał się duszą towarzyską w chwilach wolnych od zajęć i spożywał obiad z miną smakosza. Co do mnie, myśl, że zbliżamy się do końca naszego zadania, wbijała mnie w pychę i udzieliła mi się potrosze wesołość Holmesa. Żaden z nas nie wspomniał przy obiedzie o sprawie, która nas zgromadziła.
Gdy sprzątnięto ze stołu, Holmes spojrzał na zegarek i napełnił trzy szklanki porterem.
— Za powodzenie naszej wyprawy — rzekł. — A teraz wielki czas ruszyć w drogę. Watsonie, masz pistolet?
— Mam stary rewolwer służbowy w biurku.
— Weź go z sobą. Dobrze, na wszelki wypadek, być przygotowanym. Widzę, że dorożka stoi już przed bramą; zamówiłem ją na pół do siódmej.
Było trochę po siódmej, gdy zajechaliśmy do przystani Westminsterskiej; łódź czekała już na nas. Holmes obejrzał ją krytycznym wzrokiem i zapytał:
— Czy ona ma jaki znak, po którym można poznać, że to łódź policyjna?
— A jakże, tę zieloną lampę z boku.
— W takim razie trzeba ją zdjąć.
Po dokonaniu tej małej zmiany, weszliśmy na pokład i odwiązano liny. Jones, Holmes i ja usiedliśmy w tyle, jeden człowiek był przy sterze, drugi pilnował kotła, a dwóch barczystych inspektorów zajęło miejsce na przedzie łodzi.
— Dokąd? — spytał Jones.
— Do Toweru. Każ im pan stanąć naprzeciwko Jacobson’s Yard.
Statek nasz miał bieg niezmiernie szybki. Mijaliśmy lotem długie szeregi ładownych barek, jakgdyby stały w miejscu. Holmes uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy prześcignęliśmy parowiec rzeczny i pozostawiliśmy go daleko za sobą.
— Możemy chyba prześcignąć wszystkie statki na rzece — rzekł.
— Tego nie wiem; ale niewiele łodzi mogłoby nas pobić.
— Musimy złapać „Aurorę“, a ma ona sławę niezmiernie szybkiej. Watsonie, opowiem ci, jak rzeczy stoją. Przypominasz sobie jaki byłem rozgniewany taką drobną przeszkodą?
— Pamiętam.
— Otóż, dałem umysłowi zupełny wypoczynek, zatapiając się w rozbiorze chemicznym. Jeden z naszych największych mężów stanu powiedział, że zmiana pracy stanowi najlepszy odpoczynek. I tak też jest w istocie. Gdy udało mi się nareszcie rozpuścić węglowodór, nad czem pracowałem, powróciłem do naszej sprawy Sholto i rozważyłem znów dokładnie całą rzecz. Moje chłopaki przeszukali rzekę w górze i w dole bez skutku; nie znaleźli statku w żadnej przystani, przekonali się też, że nie powrócił. Wszelako tamci nie mogli go zatopić dla zatarcia śladów, jakkolwiek jest to jedyna prawdopodobna hypoteza, jeśli wszystko inne zawiedzie. Wiem, że ten Small jest do pewnego stopnia przebiegły, ale nie posądzam go o spryt wyrafinowany. Ten bywa zazwyczaj wytworem wyższego wykształcenia. Zastanowiwszy się, przyszedłem do przekonania, że, skoro bawił przez pewien czas w Londynie, mieliśmy bowiem dowody, iż strzegł nieustannie Pondicherry Lodge, nie mógł opuścić miasta w jednej chwili, lecz potrzebował nieco czasu dla uporządkowania swoich interesów. Takie przynajmniej nasuwa się najprawdopodobniejsze przypuszczenie.
— Nie powiem tego — zauważyłem; — prawdopodobniejsze jest, że pozałatwiał swoje interesy, zanim się wybrał na tę wyprawę.
— Nie, nie sądzę; nie mógł przewidzieć, że mu się powiedzie. Ale jest inna okoliczność, która mnie uderzyła. Jonathan Small musiał się domyślać, że niezwykła postać jego towarzysza, jakkolwiek niewątpliwie przystroił go bardzo starannie, musi zwrócić uwagę i dać powód do gadaniny i domysłów, mogących mieć związek z tragedją w Norwood. Jest taki sprytny, że przypuszczenia te musiały mu się nasunąć. Wyruszyli oni ze swego legowiska pod osłoną ciemności i Small chciał powrócić, zanim się zrobi jasny dzień. Że zaś, według słów pani Smith, było już po trzeciej, gdy wsiedli na statek, przeto w jaką godzinę później był już dzień zupełny i ludzie zaczynali wstawać. Dlatego wnoszę, że nie popłynęli daleko. Zapłacili Smith’owi dobrze, żeby trzymał język za zębami, zatrzymali statek jego do ucieczki ostatecznej i, zabrawszy szkatułkę ze skarbem, podążyli do mieszkania. Po paru dniach, gdy już mieli czas zorjentować się co piszą dzienniki i w jaką stronę władze skierowały swe podejrzenia, powinniby wyruszyć w drogę, znów pod osłoną ciemności, wsiąść na jaki okręt w Gravesend lub Downs, gdzie niewątpliwie zamówili sobie poprzednio miejsca na przejazd do Ameryki lub kolonji.
— A statek?.. Przecież nie mogli go zabrać ze sobą do mieszkania.
— Oczywiście. Pomyślałem, że statek jest tu gdzieś niedaleko, pomimo swej niewidzialności. Wyobraziłem sobie, że jestem Small’em i wysnułem plan taki, jaki ułożyłby niewątpliwie człowiek jego poziomu umysłowego. Otóż uważałby niewątpliwie, że odesłanie statku lub zatrzymanie go w przystani, ułatwiłoby pościg policji, jeśli na ślad jego natrafiła. Jakże więc mógł statek ukryć, a mimo to mieć go, w razie potrzeby, pod ręką? Zastanawiałem się, co ja bym uczynił, gdybym był na jego miejscu i przyszedłem do przekonania, że jest tylko jeden sposób wyjścia. Oddałbym statek do warsztatu, gdzie budują lub naprawiają łodzie i kazałbym w nim jakąkolwiek drobnostkę zmienić. Wówczas statek zostałby przeniesiony do tego warsztatu i byłby faktycznie ukryty, gdy jednocześnie mógłbym go mieć na każde zawołanie.
— Jest to, istotnie, bardzo proste.
— Otóż te bardzo proste rzeczy można niesłychanie łatwo pominąć. Postanowiłem tedy działać w duchu wysnutego własnego planu. Wybrałem się w owym prostym stroju marynarza i zapytywałem we wszystkich warsztatach w dole rzeki. W szesnastym nareszcie, u Jacobsona, dowiedziałem się, że przed dwoma dniami otrzymali „Aurorę“ od człowieka z drewnianą nogą, który polecił naprawić coś przy sterze. „Nie wiem czego właściwie chciał“, mówił majster, „bo ster zupełnie w porządku. O, ma pan tam „Aurorę“... ta z czerwonemi pasami“. — A w tejże chwili, kto mógł nadejść jeśli nie zaginiony jej właściciel, Mordecai Smith? A zjawił się w stanie niezbyt trzeźwym. Oczywiście nie byłbym go poznał, skoro go nigdy nie widziałem, ale wrzasnął na całe gardło swoje nazwisko i nazwę swego statku. „Potrzebny mi jest dziś wieczór, na ósmą“, zapowiadał, „na punkt ósmą, pamiętajcie, bo mam dwóch panów, którzy czekać nie będą!“ Zapłacili mu widać dobrze, opływał bowiem w pieniądze i pokazywał szylingi pracującym dokoła robotnikom. Szedłem za nim w pewnem oddaleniu ale niebawem znikł we drzwiach szynku; powróciłem tedy do warsztatu; a zdarzyło się, że w drodze spotkałem jednego z moich chłopaków i postawiłem go na straży. Ma stać nad wodą i dać nam znak chustką, gdy tamci odbiją od brzegu. Myślę, że niepodobna, wobec tego, żebyśmy nie schwytali ludzi, skarbu i wszystkiego.
— Ułożył pan wszystko doskonale, bez względu na to, czy to oni właśnie są tymi, których szukamy — zauważył Jones. — Jednakże, gdyby sprawa była w moich rękach, ustawiłbym oddział policji w warsztacie Jacobsona i zaaresztowałbym ich skoro by nadeszli.
— Co nie nastąpiłoby nigdy. Ten Small jest, jak mówiłem, przebiegły. Wyśle niewątpliwie kogoś na zwiady, a jeśli najdrobniejsza rzecz obudzi jego podejrzenie, będzie się ukrywał jeszcze przez jaki tydzień.
— Ale mogłeś się trzymać tego Smith’a, który zaprowadziłby cię niechybnie do ich kryjówki.
— I straciłbym cały dzień napróżno. Stawiam sto przeciw jednemu, że Smith nie wie, gdzie oni mieszkają; dopóki ma wódkę i dobrą zapłatę nie będzie stawiał żadnych pytań. Posyłają mu zlecenia, co ma robić. Nie, rozważyłem wszelkie możliwe sposoby postępowania i ten wydał mi się najlepszy.
W toku tej rozmowy mijaliśmy w locie długi szereg mostów, wznoszących się na Tamizie. Gdy dojeżdżaliśmy do City, ostatnie promienie słońca złociły krzyż na szczycie katedry św. Pawła. Zmierzch zapadł, zanim dopłynęliśmy do Toweru.
— Oto warsztat Jacobsona — rzekł Holmes, wskazując stosy masztów i lin na wybrzeżu od strony Surreyu. — Trzeba zwolnić biegu i krążyć ostrożnie tu, pod osłoną tych berlinek. Wyjął z kieszeni dużą lornetkę i patrzył bacznie na wybrzeże. Widzę swoją straż na stanowisku — zauważył po chwili — ale znaku chustką nie dostrzegam.
— A żebyśmy tak popłynęli jeszcze kawałek w górę i tam zaczekali na nich? — rzekł Jones, widocznie zniecierpliwiony.
Byliśmy już w tej chwili wszyscy niecierpliwi, nawet policjanci i palacze, którzy zaczynali się domyślać o co chodzi.
— Nie możemy być niczego zupełnie pewni — odparł Holmes. — Stawiam dziesięć przeciw jednemu, że płyną w dół rzeki, ale przysięgać nie będę. Z tego miejsca tutaj możemy widzieć wejście do warsztatu, ale oni chyba nas nie dostrzegą. Noc będzie pogodna, światła wszędzie pełno. Musimy tu pozostać. Patrzcie, jak się tam roi od ludzi w świetle gazu.
— To robotnicy wychodzą z warsztatów.
— Wyglądają, jak ostatnie łotry, ale myślę, że każdy z nich ma w sobie jakąś ukrytą iskierkę nieśmiertelną. Patrząc na nich, niktby tego nie powiedział; nie objawia się to niczem. Człowiek stanowi szczególną zagadkę!
— Ktoś nazwał go duszą, ukrytą w zwierzęciu, — wtrąciłem.
— Wywody Winwood’a Reade’a na ten temat są dobre — rzekł Holmes. — Mówi on, że gdy człowiek pojedyńczy jest zagadką zdumiewającą, do rozstrzygnięcia niemożliwą, w zbiorowisku staje się pewnikiem matematycznym. Nie można np. nigdy przepowiedzieć, jak postąpi jednostka, ale najdokładniej przewidzieć można, co zrobi grono ludzi... Ale, spojrzyjno, czy to nie moja chustka od nosa? Tam z pewnością powiewa coś białego.
— Tak, to twój chłopak — zawołałem — widzę go doskonale.
— A tam „Aurora” — zawołał Holmes — pędzi, jak szalona! Panie maszynisto! całą siłą pary za tą łodzią parową z żółtą latarnią! Nie daruję sobie nigdy, jeśli nam się wymknie!
Wysunięta niepostrzeżenie z warsztatu łódź przepłynęła między barkami i była już prawie w pełnym biegu, gdyśmy ją dostrzegli. Teraz jechała jak strzała w dół rzeki — w pobliżu wybrzeża. Jones patrzył za nią poważnym wzrokiem i potrząsał głową.
— Wątpię, czy ją dościgniemy — rzekł w końcu — ma bieg niesłychanie szybki.
— Musimy ją doścignąć! — krzyknął Holmes przez zaciśnięte zęby. — Prędzej, prędzej!... Palacze, dołóżcie ognia! Nie żałujcie węgla. Choćby nam przyszło łódź spalić, musimy ich schwytać!...
W piecu naszej łodzi buchało, w maszynie odzywał się świst i chrzęst, niby bicie olbrzymiego serca metalowego. Śpiczasty nos łodzi rozpruwał cichą toń i odrzucał duże fale na prawo i na lewo. Duża, żółta latarnia na maszcie rzucała przed nami długi migocący snop światła. Na prawo ciemna plama na wodzie wskazywała nam, gdzie znajduje się „Aurora“, a kłębiący się obłok białego dymu świadczył, jak szybkim pędzi biegiem. Mijaliśmy barki, parowce, statki kupieckie, okrążaliśmy jedne, przesuwaliśmy się między innymi. Z ciemności odzywały się ostrzegające nas głosy, a „Aurora“ pędziła niepowstrzymanie, a my dążyliśmy niezmordowanie jej śladem.
— Dokładajcie ognia! dokładajcie ognia! — krzyczał Holmes, zaglądając na dół do pokoju maszynowego, skąd padł blask purpurowy na jego twarz wzburzoną. — Wydobądźcie całą siłę pary, jaką możecie.
— Zdaje mi się, że zbliżamy się trochę — rzekł Jones, nie spuszczając wzroku z „Aurory“.
— Jestem tego pewien — rzekłem. — Za kilka minut będziemy przy niej.
W tej chwili wszakże złośliwy los chciał, że wjechał między nas holownik z dwiema barkami i, tylko dzięki nader zręcznemu zwrotowi, uniknęliśmy kolizji; zanim okrążyliśmy go wszakże, „Aurora“ zyskała już dobre dwieście jardów. Niemniej widzieliśmy ją jeszcze dokładnie, tembardziej, że ponury zmierzch zaczął ustępować jasnej, gwieździstej nocy.
Nasze kotły rozpalone były do możliwych granic, a wątła łódź drżała i trzeszczała pod naciskiem potężnej siły, która pchała nas naprzód. Przepłynęliśmy lotem mimo Zachodnio-Indyjskich warsztatów okrętowych, wzdłuż Deptford Reach i okrążyliśmy Psią Wyspę. Czarna plama przed nami przybierała coraz wyraźniej kształty „Aurory“. Jones zwrócił na nią naszą lunetę, tak, że widzieliśmy wyraźnie postacie na pokładzie. Jeden mężczyzna siedział przy sterze, trzymając między kolanami coś czarnego, nad czem był pochylony. Obok niego leżała jakaś ciemna masa, która wyglądała zdala jak wielki pies newfoundlandzki. Chłopiec trzymał rudel, a w czerwonym blasku pieca dostrzegłem starego Smith’a, obnażonego do pasa i dorzucającego węgli do ogniska. Zrazu mogli być niepewni co do tego, czy istotnie ich ścigamy, ale teraz, gdy naśladowaliśmy każdy ich zwrot i zakręt, wszelka wątpliwość była już niemożliwa.
Pod Greenwich byliśmy o jakie trzysta kroków za nimi. Pod Blackwell już nas tylko dzieliło kroków dwieście pięćdziesiąt. Polowałem na niejedno stworzenie w niejednym kraju podczas swojej karjery wojskowej, ale nigdy nie doznałem takiego wrażenia, jak podczas tego szalonego ścigania ludzi, uciekających na Tamizie. Odległość, dzieląca nas, zmniejszała się stale, jard po jardzie. Wśród ciszy nocnej dobiegał nas już odgłos stuku i turkotu ich maszyny. Człowiek przy sterze siedział ciągle pochylony na pokładzie, a ręce jego były w ciągłym ruchu, jakgdyby zajęte jakąś pracą; od czasu do czasu podnosił wzrok i mierzył nim odległość, która nas jeszcze dzieliła. Zbliżaliśmy się coraz bardziej. Jones krzyknął, żeby się zatrzymali. Byli już tylko na długość czterech łodzi przed nami. Pędziliśmy z szaloną szybkością między Barking Level z jednej strony, a melancholijnem Plumstead Marshes z drugiej.
Na krzyk, człowiek siedzący przy sterze zerwał się i pogroził nam pięściami, klnąc grubym, ochrypłym głosem. Był to mężczyzna rosły, barczysty, a gdy tak stał wyprostowany dostrzegłem, że zamiast prawej nogi ma drewniany kikut. Na dźwięk jego przeraźliwych, gniewnych okrzyków poruszyła się ciemna, w kłąb zwinięta masa na pokładzie i w jednej chwili zamieniła się na małego czarnego mężczyznę — najmniejszego, jakiego w życiu widziałem — z wielką, bezkształtną głową i gęstą czupryną kędzierzawych włosów. Holmes trzymał już rewolwer w ręku, a i ja wydobyłem swój na widok tej dzikiej postaci. Otulona była w jakiś ciemny płaszcz, tak, że twarz tylko pozostała widoczna, lecz ta twarz wystarczała, żeby przyprawić człowieka o noc bezsenną. Nie widziałem nigdy rysów tak głęboko napiętnowanych zwierzęcością i okrucieństwem. Małe oczki gorzały złowrogim blaskiem, z po za grubych, rozchylonych warg połyskiwały wyszczerzone na nas ze zwierzęcą dzikością wielkie zęby.
— Jeśli podniesie rękę, strzelaj — rzekł Holmes spokojnie.
Dzieliła nas już tylko długość jednej łodzi, zdobycz już nie mogła nam się wymknąć. Widziałem wyraźnie białego człowieka z szeroko rozstawionemi nogami, klnącego na czem świat stoi i tego piekielnego karła z ohydną twarzą, wyszczerzającego na nas swe żółte, zwierzęce kły.
Dobrze się stało, że widzieliśmy go tak dokładnie, bo w tejże chwili wydobył z pod płaszcza krótki, okrągły kawałek drzewa i przytknął go do ust. Rewolwery nasze odezwały się jednocześnie. Karzeł skręcił młynka, zatrzepotał rękami i krztusząc się, spadł z pokładu łodzi do rzeki. Uchwyciłem jeszcze jedno jadowite spojrzenie jego strasznych oczu, zanim znikł w toni.
Widząc to człowiek z drewnianą nogą rzucił się do steru i skręcił prosto ku wybrzeżu, tak, że w zapędzie naszym ominęliśmy jego statek. Zawróciliśmy niezwłocznie, ale on już był nad samym brzegiem. Panowała tu pustka zupełna — blask księżyca oświetlał rozległe bagnisko, tu i owdzie migotała powierzchnia kałuży, gdzieniegdzie sterczał zabłąkany krzak zieleni. Statek z głuchem warczeniem zarył się w grunt błotnisty.
Zbieg zeskoczył z pokładu, lecz drewniana noga zapadła się niezwłocznie w rozmiękłą ziemię. Napróżno usiłował nogę wydostać — nie mógł już postąpić kroku ani w tył, ani naprzód. Wył poprostu z bezsilnej wściekłości i, jak szalony, tupał w błoto drugą nogą; ale te jego wysiłki i szarpanie się sprawiły tylko, że drewniany kołek coraz głębiej zapadał się w błoto. Gdy i my dobiliśmy nareszcie do brzegu, zbieg nasz tkwił tak głęboko w rozmiękłej ziemi, że musieliśmy zarzucić mu linę dokoła pasa i w ten sposób dopiero wydobyliśmy go i wciągnęli, niby wielką niebezpieczną rybę na pokład.
Obaj Smith’owie, ojciec i syn, siedzieli zasępieni, ale na wezwanie przeszli posłusznie na nasz pokład. „Aurorę“ samą przymocowaliśmy dobrze do rufy naszej łodzi. Mocna, żelazna szkatułka, roboty indyjskiej, stała na pokładzie statku Smith’a — nie ulegało wątpliwości, że zawierała osławiony skarb Sholtów. Klucza w niej nie było; przenieśliśmy ją do naszej kabiny — ważyła niemało. Wyruszywszy znów w drogę, rzucaliśmy światło naszej latarni we wszystkich możliwych kierunkach, ale nigdzie nie dostrzegliśmy śladu wyspiarza. Gdzieś na dnie Tamizy, w brudnym szlamie spoczywają śmiertelne szczątki tego egzotycznego przybysza z dalekich krain.
— Patrz-no — rzekł nagle Holmes, wskazując pokład, nieopodal steru. — Strzeliliśmy w porę.
Tkwił tam jeden z owych, znanych nam dobrze, zabójczych cierni. Widocznie świsnął mimo nas w chwili, kiedy strzelaliśmy. Holmes uśmiechnął się i wzruszył ramionami lekceważąco, po swojemu, ale ja wyznaję, że dreszcz wstrząsnął mną na myśl o okropnej śmierci, która była już tak blizko nas tej nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.