Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ XI.
Wielki skarb Agry.

Nasz jeniec siedział w kabinie, naprzeciwko żelaznej szkatułki, dla której zdobycia tyle uczynił, na którą tak długo czekał. Był to człowiek ogorzały od słońca, z dzikim wzrokiem, z siecią zmarszczek na twarzy barwy miedzianej, świadczących o życiu ciężkiem, na otwartem powietrzu przeważnie spędzonem. Obrośnięty podbródek był bardzo wystający, co jest cechą człowieka niełatwo dającego się odwieść od raz powziętego zamiaru. Lat mógł mieć okołu pięćdziesięciu, gdyż czarne kędzierzawe włosy były już gęsto przyprószone siwizną. Wogóle nie można powiedzieć, żeby miał twarz antypatyczną, ale gęste brwi i ten wystający podbródek nadawały jej wyraz straszny, gdy była wzburzona gniewem.
Siedział teraz ze skutemi rękoma, głowa opadła mu na piersi i utkwił wzrok w szkatułkę, która była przyczyną jego występków. Nieruchoma, przygnębiona postawa Small’a wyrażała raczej smutek, niż gniew. Spojrzał jednak raz na mnie z błyskiem, jakby wesołości w małych, bystrych oczach.
— Przykro mi doprawdy, Jonathanie Small’u — odezwał się Holmes, zapalając cygaro — że rzeczy zaszły aż tak daleko.
— I mnie również, panie — odparł szczerze. — Myślę, że się już z tego nie wykręcę. Przysięgam panu na Biblję, że nie podniosłem ręki na p. Sholto. To ten pies, z piekła rodem, ten Tonga, cisnął w niego jedną ze swych przeklętych strzał. Ja tego nie chciałem, panie. Zmartwiłem się, jakgdyby to był mój krewny. Wygarbowałem dobrze skórę temu czarnemu djabłu, ale, co się stało, odstać się już nie mogło.
— Masz tu cygaro — rzekł Holmes — zapal. Powiedz mi, jak mogłeś przypuszczać, że taki mały i słaby człowiek, jak ten czarny Tonga, zdoła pokonać pana Sholto i trzymać go, dopóki ty nie wejdziesz po linie?
— Pan tak mówi, jakgdyby pan był przy tem... Coprawda, spodziewałem się, że w pokoju nie będzie nikogo. Znałem dość dobrze zwyczaje domowe i wiedziałem, że o tej porze pan Sholto schodzi zawsze na kolację. Nie chcę nic ukrywać! Najlepszą moją obroną będzie wyznanie całej prawdy. Otóż, gdyby to był stary major, z lekkiem sercem poszedłbym za niego na szubienicę. Nie zastanawiałbym się nad zabiciem go więcej, niż nad wypaleniem tego cygara. Ale ciężko pomyśleć, że to ten młody, z którym nie miałem nigdy najmniejszego zatargu... djabla sprawa!
— Jesteś pod dozorem pana Athelneya Jones’a ze Scotland Yardu, który cię zaprowadzi do mnie, a ja zażądam od ciebie wyznania całej prawdy. Musisz powiedzieć wszystko; jeśli nic nie ukryjesz, myślę, że będę mógł ci dopomódz. Zdołam dowieść, zdaje mi się, że trucizna owa działa tak szybko, iż pan Sholto nie żył, zanim wszedłeś do pokoju.
— Bo tak też było, panie. Jak żyję, nie przeraziłem się tak okropnie, jak w tej chwili, kiedy, wlazłszy przez okno, spostrzegłem go z wykrzywioną twarzą i głową przechyloną na ramię. Zdrętwiałem poprostu. Byłbym chyba zabił Tonga, gdyby nie był uciekł na dach. Dlatego to zostawił swoją maczugę i te strzały, które dopomogły panu do odnalezienia naszych śladów; chociaż, w jaki sposób wogóle wpadł pan na nasz trop, doprawdy nie pojmuję. Nie mam do pana żalu za to. Ale, niewesoła to rzecz pomyśleć — dodał z gorzkim uśmiechem — że ja, który mam słuszne prawa do kapitału półmiljonowego, spędziłem pierwszą połowę życia na budowaniu grobli na Andamanach, a druga spędzę na kopaniu kanałów w Dartmoorze. Przeklęty to był dzień kiedy oczy moje ujrzały po raz pierwszy kupca Achmeta i usłyszałem o skarbie Agry, który zawsze tylko przynosił nieszczęście swemu właścicielowi. Jemu przyniósł morderstwo, majorowi Sholto strach i występek, a mnie niewolę do końca życia.
W tej chwili Athelney Jones wsunął swoją szeroką twarz i barczystą postać do małej kabiny
— Bardzo przyjemna gawęda, jak widzę — zauważył — Panie Holmes, możemy sobie powinszować. Szkoda, żeśmy i tamtego nie schwytali żywcem; ale trudno, niepodobna było postąpić inaczej. Dokonał pan i tak rzeczy niemałej; dogonić „Aurorę“, to sztuka nielada.
— Nie przypuszczałem istotnie, że jest taka szybka — odparł Holmes.
— Smith utrzymuje, że to jedna z najszybszych łodzi parowych na rzece i zapewnia, że, gdyby był miał jeszcze człowieka do pomocy przy maszynie, nie dogonilibyśmy ich nigdy. Przysięga, że nic nie wiedział o tej całej sprawie w Norwood.
— A bo też nie wiedział! — zawołał nasz wiezień — ani słowa. Wybrałem jego łódź, bom słyszał, że taka szybka. Nie powiedzieliśmy mu nic, zapłacilibyśmy dobrze i byłby dostał jeszcze coś ładnego, gdybyśmy zdążyli na nasz okręt „Esmeraldę“ w Gravesend, który odpływa do Brazylji.
— Skoro nie zrobił nic złego, postaramy się o to, żeby i jemu nie stała się krzywda. Jeśli umiemy uwinąć się i chwytamy w lot tych, których ścigamy, nie jesteśmy znów tacy pochopni w potępianiu ich.
Zabawny był pełen godności Jones, który zaczynał już mówić tak, jakgdyby schwytanie Small’a było jedynie jego zasługą. Z uśmiechu, jaki przemknął się po twarzy Sherlocka Holmesa wniosłem, że i on zauważył słowa Jonathana.
— Podjeżdżamy do mostu Vauxhall — odezwał się znów Jones; — doktorze Watson’ie, pan tu wyląduje wraz ze szkatułką. Nie potrzebuje chyba panu mówić, że, zezwalając na to, biorę na siebie wielką odpowiedzialność. Sprzeciwia się to wszelkim przepisom; ale oczywiście umowa pozostaje umową. Wszelako obowiązek urzędowy nakazuje mi posłać z panem jednego z inspektorów, skoro pan ma ze sobą taką cenną szkatułkę. Pan niewątpliwie pojedzie?
— Tak jest, pojadę.
— Szkoda, że niema klucza, moglibyśmy zrobić spis tego, co się tam znajduje. Będzie pan musiał otwierać przemocą. Gdzie klucz, mój przyjacielu?
— Na dnie rzeki — odparł Small sucho.
— Hm! Niepotrzebnie przyczyniłeś nam tego kłopotu. Już i tak mieliśmy przez ciebie robotę niemałą. Chyba zbyteczne jest, doktorze, ostrzegać cię, żebyś był ostrożny. Niech pan przywiezie szkatułkę ze sobą do mieszkania przy ulicy Baker, gdzie nas pan znajdzie, zanim udamy się do urzędu policyjnego.
Wysadzili mnie na ląd w Vauxhallu, wraz z ciężką żelazną szkatułką i uroczystym a uprzejmym inspektorem policyjnym, jako towarzyszem. W kwadrans później dorożka moja stanęła przed mieszkaniem pani Cecylji Forrester. Służąca ze zdumieniem przyjęła tak spóźnionego gościa. Objaśniła, że pani Forrester wyszła na wieczór i powróci pewnie bardzo późno; miss Morstan jednak jest w bawialni. Poszedłem tedy do bawialni, niosąc szkatułkę; uprzejmego inspektora pozostawiłem w dorożce.
Miss Morstan siedziała przy otwartem oknie, ubrana w jakąś przezroczystą białą suknię, z purpurową kokardą w pasie i przy szyi. Łagodne światło osłoniętej ciemnikiem lampy padało na jej postać, siedząca w koszykowym fotelu, oświetlając słodkie, poważne oblicze, wzniecając metaliczne błyski w obfitych lśniących zwojach jej włosów. Lewa biała ręka zwieszona była niedbale przez poręcz fotelu, a cała postawa wyrażała tęskny smutek. Na odgłos kroków moich miss Morstan zerwała się, a rumieniec zabarwił jej blade lica, oczy zajaśniały wyrazem radosnego zdumienia.
— Słyszałam zajeżdżającą dorożkę — rzekła. — Myślałam, że to pani Forrester wraca tak wcześnie... ani mi przyszło do głowy, że to pan. Jakież mi pan nowiny przynosi?
— Przynoszę pani więcej niż nowiny — rzekłem, stawiając szkatułkę na stole; mówiłem tonem przesadnie wesołym, choć serce ciążyło mi ołowiem — Przynoszę pani coś, co warte jest więcej, niż wszelkie nowiny na świecie. Przynoszę pani majątek.
Spojrzała na żelazną szkatułkę.
— A więc to jest ów skarb? — spytała dość obojętnie.
— Tak, to jest wielki skarb z Agry. Połowa należy do pani, a połowa do Tadeusza Sholto. Każde z was będzie miało po kilkaset tysięcy. Niech pani tylko pomyśli! Dziesięć tysięcy funtów rocznej renty. Niewiele będzie bogatszych od pani panien w Anglji. Czy to nie świetnie?
Zdaje mi się, że musiałem trochę przesadzić swój zachwyt i że wyczuła nieszczery ton słów moich, bo spojrzała na mnie zdumionym wzrokiem.
— Jeśli ten skarb posiadam, winnam to panu — rzekła.
— Nie, nie — odparłem — nie mnie, lecz memu przyjacielowi, Sherlockowi Holmesowi. Przy całej dobrej woli nie byłbym w stanie śledzić wątku, który chwilami zawodził nawet genjalne zdolności śledcze Holmesa. Mało brakło, żebyśmy zupełnie tego wątku nie zatracili w ostatniej chwili.
— Proszę, panie doktorze, niech pan usiądzie i opowie mi wszystko — rzekła.
W krótkich słowach opowiedziałem jej tedy co zaszło od chwili, kiedy ją widziałem po raz ostatni. Nową metodę poszukiwań Holmesa, wykrycie „Aurory“, zjawienie się Athelney’a Jonesa, naszą wyprawę wieczorną i szaloną pogoń na Tamizie. Z rozchylonemi ustami i roziskrzonym okiem słuchała opowieści naszych przygód. Gdy wspomniałem o strzale, która nas ominęła, miss Morstan pobladła tak silnie, że obawiałem się, iż zemdleje.
— To nic — rzekła, gdy podałem jej śpiesznie szklankę wody. — Już przeszło. Przeraziłam się, słysząc na jakie straszne niebezpieczeństwo naraziłam swoich przyjaciół.
— To wszystko minęło — odparłem. — Drobnostka! Nie będę pani już opowiadał ponurych szczegółów. Pomówmy o czemś weselszem. Przecież tu jest skarb! Czy może być coś weselszego? Uzyskałem pozwolenie na zabranie go ze sobą; pomyślałem, że może pani będzie rada obejrzeć te cuda pierwej niż inni.
— Owszem, będę bardzo rada — odparła.
W głosie jej wszakże nie dźwięczał najlżejszy odcień zapału lub choćby niecierpliwości. Zmiarkowała się wszakże, iż niewdzięcznością z jej strony może się wydać ta obojętność dla zdobyczy z takim trudem uzyskanej, i dodała:
— Jaka ładna szkatułka! Wszak to wyrób indyjski?
— Tak jest; tak, z Benaresu.
— A jaka ciężka! — zawołała, usiłując ją podnieść. — Sama szkatułka musi mieć niemałą wartość. Gdzie klucz?
— Small wrzucił go do Tamizy — odpowiedziałem. — Będę musiał uciec się do pomocy pogrzebacza.
Szeroki i gruby skobel, na którym wyryty był wizerunek siedzącego Buddy, przytrzymywał wieko. Pod ten skobel wsunąłem haczyk pogrzebacza, podważyłem i skobel odskoczył z głośnym trzaskiem. Drżącemi palcami otworzyłem wieko. Spojrzeliśmy wewnątrz i osłupieliśmy. Szkatułka była pusta!
Nic dziwnego, że była taka ciężka; żelazne ścianki miały blizko cal grubości, a robota była solidna, mocna, jak być powinna w szkatułce, przeznaczonej do przechowywania cennych rzeczy. Ale nie zawierała nawet odłamka metalu, ani najmniejszego drogiego kamyka. Była najzupełniej pusta
— Skarb zginał! — rzekła miss Morstan spokojnie.
Gdy usłyszałem te słowa i zrozumiałem co znaczą, zdawało mi się, że wielki cień usuwa się z mej duszy. Jakim ciężarem ten skarb z Agry przytłaczał mi serce, przekonałem się dopiero teraz, kiedy się go pozbyłem ostatecznie. Było to z mojej strony samolubne, nielojalne, niepoczciwe — wiem o tem, ale w danej chwili obchodziło mnie tylko to, że złota przegroda, jaka nas dzieliła, znikła.
— Bogu dzięki! — zawołałem z głębi serca.
Miss Morstan spojrzała na mnie wzrokiem pytającym, z uśmiechem na ustach.
— Dlaczego pan tak mówi? — spytała.
— Dlatego, że teraz już cię nic odemnie nie oddala — rzekłem, biorąc jej rękę, której mi nie cofała. — Dlatego, że kocham cię, Marjo, dlatego, że ten skarb, te bogactwa zamykały mi usta. Teraz, gdy ich już niema, mogę ci mówić, jak wielką jest moja miłość. I dlatego powiedziałem „Bogu dzięki“.
— Skoro tak, to i ja mówię „Bogu dzięki“ — szepnęła, gdy tuliłem ją w objęciach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.