Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ IV.
Opowieść łysego człowieka.

Służący Indus prowadził nas przez brudny, źle oświetlony, korytarz i po chwili stanął przededrzwiami z prawej strony i otworzył je. Strumień żółtego światła padł na nas, a w tym blasku stał niski mężczyzna z bardzo dużą głową, okoloną wieńcem rudych, sterczących jak szczecina, włosów, z pośród których wystawała łysa, świecąca czaszka, niby wierzchołek góry z pomiędzy szczytów drzew. Splótłszy dłonie, wykręcał je nerwowo, a twarz jego była w ciągłym ruchu — uśmiechała się, to znów wykrzywiała, lecz nie spoczywała ani chwili. Natura obdarzyła go obwisłą wargą i zbyt widocznym szeregiem zębów żółtych nierównych, które napróżno usiłował ukryć, przesuwając co chwila dłonią po dolnej części twarzy. Pomimo uderzającej łysiny, robił wrażenie człowieka młodego i w istocie skończył dopiero lat trzydzieści.
— Kłaniam uniżenie, miss Morstan — powtarzał cienkim, piskliwym głosem. — Kłaniam uniżenie, panowie. Proszę, niech państwo raczą wejść do mego małego sanktuarjum. Nie duże ono, miss, ale urządzone według mego upodobania. Oaza artystyczna śród tej rozpaczliwej pustyni, jaką jest Londyn południowy.
Na widok pokoju, do którego nas tak zapraszał, stanęliśmy zdumieni. W tym ponurym brudnym domu był on równie nie na miejscu, jak djament pierwszej wody w oprawie miedzianej. Ściany pokryte były bogatemi makatami, o przepysznych barwach, tu i owdzie uniesionemi dokoła obrazu we wspaniałych ramach, lub wschodniego wazonu. Podłogę zaściełał kobierzec, barwy żółtej i czarnej, taki miękki i puszysty, że nogi tonęły w nim jak we mchu. Dwie skóry tygrysie, rzucone na dywan, potęgowały jeszcze wrażenie panującego dokoła wschodniego zbytku. Lampa srebrna, w kształcie gołębia, zwieszała się na niewidzialnym prawie sznurze złotym na środku pokoju, a paląc się, roznosiła won delikatną i aromatyczną.
— Tadeusz Sholto brzmi moje nazwisko — odezwał się znów mały jegomość, krzywiąc się i uśmiechając. — Pani oczywiście jest miss Morstan, a ci panowie...
— Pan Sherlock Holmes, dr. Watson.
— Doktór, co? — zawołał wzburzony. — Czy pan ma ze sobą stetoskop? Czy mogę pana prosić... nie zechciałby pan łaskawie? Mam poważne wątpliwości co do całości zastawek sercowych; o aortę się nie boje, ale radbym usłyszeć zdanie pana o zastawkach.
Przyłożyłem ucho do jego piersi, lecz nie mogłem dosłuchać się niczego, stwierdziłem tylko, że był w istnym paroksyzmie trwogi, bo drżał od stóp do głowy.
— Są zupełnie normalne — rzekłem. — Nie ma pan powodu do obawy.
— Pani wybaczy mój niepokój — rzekł, zwracając się do miss Morstan. — Jestem bardzo cierpiący i oddawna miałem podejrzenia co do tego serca. Szczęśliwy jestem, że są nieuzasadnione. Gdyby ojciec pani, miss Morstan, oszczędzał swoje serce, żyłby jeszcze teraz.
Byłbym mógł go spoliczkować, tak mnie oburzyło to odezwanie się nielitościwe i brutalne. Miss Morstan usiadła, a twarz jej pokryła się śmiertelną bladością.
— Przeczuwałam, że nie żyje, — rzekła zdławionym głosem.
— Mogę pani dać wszelkie informacje — odparł — a, co więcej, mogę pani wynagrodzić wyrządzoną krzywdę. Mogę i chcę, bez względu na to, co powie brat Bartłomiej. Rad jestem bardzo, że pani przyjaciele są tutaj, nietylko dlatego, że pani towarzyszą, ale i dlatego, iż będą świadkami tego co uczynię i powiem. We trzech możemy śmiało stawić czoło bratu Bartłomiejowi. Lecz nie chcę obcych... ani policji, ani urzędników. Możemy wszystko załatwić sami, bez niczyjej pomocy. Nic tak nie rozdrażni brata Bartłomieja, jak rozgłos.
Usiadł na niskim stołku i bladoniebieskiemi, małemi oczyma spoglądał na nas badawczo.
— Co do mnie, — odezwał się Holmes, — może pan być pewien, że cokolwiek pan powie zachowam dla siebie.
Skinąłem głową na znak, że przystaję również na ten warunek.
— To dobrze! To bardzo dobrze! — zawołał. — Czy mogę pani służyć kieliszkiem chinati? a może pani woli tokaj? Nie trzymam innych win. Czy mam otworzyć butelkę? Nie?... A więc spodziewam się, że pani nie będzie miała nic przeciw dymowi tytóniu wschodniego. Jestem trochę zdenerwowany, a palenie stanowi dla mnie nieporównany środek uspokajający.
W rogu na macie stała wielka narghileh[1], p. Sholto zapalił ją i wnet dym przedostał się do kuli szklanej, w której zabulgotała różana woda. Siedzieliśmy we troje półkolem z głowami naprzód wysuniętemi, z podbródkiem, opartym na dłoni, a dziwaczny ruchliwy człowieczek, o wysokiej lśniącej czaszce, zająwszy miejsce pośrodku, puszczał niespokojnie kłęby dymu.
— Gdy postanowiłem powiedzieć pani wszystko, — zaczął wreszcie — powinienem był przesłać swój adres, obawiałem się wszakże, iż pani nie uwzględni mej prośby i przyprowadzi ze sobą jakich niemiłych ludzi. Dlatego pozwoliłem sobie pokierować sprawę tak, żeby mój służący, Williams, najpierw panią zobaczył. Ufam najzupełniej jego dyskrecji, a miał rozkaz polecający mu cofnąć się, gdyby warunki moje nie były dotrzymane. Wybaczy mi pani tę ostrożność, ale jestem człowiekiem upodobań wybrednych, lubiącym spokój, a niema nic nieestetyczniejszego niż policjant. Mam wstręt wrodzony do brutalnego materjalizmu. Rzadko kiedy stykam się z tłumem. Żyję, jak pani widzi, w atmosferze pewnej wytworności. Mogę nazwać siebie mecenasem sztuk pięknych. To moja słabostka... Ten krajobraz tam, to oryginalny Corot, a jakkolwiek znawca będzie może powątpiewał o autentyczności tego Salwatora Rosy, tamten Bouguereau jest po za obrębem wszelkiej dyskusji. Wielki ze mnie zwolennik nowoczesnej szkoły francuskiej.
— Zechce mi pan wybaczyć, panie Sholto — przerwała miss Morstan — ale przybyłam na pańskie wezwanie dlatego, że pan ma mi coś do powiedzenia. Jest już bardzo późno i radabym, żeby mój pobyt tutaj był możliwie krótki.
— W najlepszym razie potrwa czas jakiś — odparł — bo będziemy musieli pojechać do Norwood, do brata Bartłomieja. Pojedziemy wszyscy i zobaczymy, czy mu damy radę. Okropnie zły na mnie za to, że postanowiłem postąpić tak, jak mi się wydało słusznie. Pokłóciliśmy się nawet wczoraj wieczór. Nie macie państwo pojęcia jaki on straszny, gdy w gniew wpadnie.
— Jeśli mamy jechać do Norwood, lepiejby może zabrać się zaraz, — ośmieliłem się zauważyć.
P. Tadeusz Sholto zaśmiał się tak serdecznie, że aż mu uszy poczerwieniały.
— Ładnie wyglądalibyśmy — zawołał. — Nie mam pojęcia, do czego brat Bartłomiej byłby zdolny, gdybym was tak nagle wprowadził. Nie, muszę państwa przygotować do tego spotkania i objaśnić nasz wzajemny stosunek. Przedewszystkiem uprzedzam, że są w tej całej sprawie rzeczy i dla mnie zupełnie ciemne. Mogę państwu opowiedzieć tylko te fakty, które mi są wiadome.
„Ojcem moim był, jakeście się już domyślili, major John Sholto, który służył niegdyś w armji indyjskiej. Przed laty jedenastu podał się do dymisji, a powróciwszy do kraju, zamieszkał tu, w Pondichery Lodge, w Upper Norwood. Zrobił majątek w Indjach i przywiózł ze sobą znaczny kapitał, duży zbiór kosztownych osobliwości i służbę induską. Posiadając takie środki, kupił dom i żył, otoczony wielkim zbytkiem. Brat Bartłomiej, mój bliźniak, i ja byliśmy jego jedynemi dziećmi.
„Pamiętam doskonale sensację, jaką wywołało zniknięcie kapitana Morstana. Czytaliśmy skwapliwie wszelkie wiadomości, podawane przez gazety, a wiedząc, że był przyjacielem naszego ojca, rozprawialiśmy z całą swobodą o tym wypadku w jego obecności, on zaś wtórował naszym domysłom i wnioskom. Ani przez chwilę jedną nie przypuszczaliśmy, że okrywał w głębi duszy tajemnicę, że on tylko wiedział, co się stało z Arturem Morstanem.
„Wiedzieliśmy jednak, że jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo wisi nad naszym ojcem. Bał się wychodzić sam i wynajmował na stróżów w Pondichery Lodge dwóch zawodowych siłaczów. Jednym z nich był Williams, który was tu dziś wieczór przywiózł. Zdobył on raz w walce mistrzostwo w Anglji. Ojciec nigdy nie chciał nam powiedzieć, czego się obawiał właściwie, ale miał najwyraźniejszy wstręt do ludzi z drewnianą nogą. Pewnego razu strzelił poprostu do człowieka, który miał jedną nogę drewniana a był, jak się okazało, niewinnym kramarzem. Musieliśmy wtedy zapłacić znaczną sumę, żeby tę sprawę załagodzić. I brat i ja byliśmy przekonani, że ta obawa to fantazja ojca, ale on sam wyprowadził nas z błędu.
„W początkach r. 1882, ojciec otrzymał list z Indji, który zrobił na nim niesłychane wrażenie. Otworzywszy go przy śniadaniu, omal nie zemdlał i od tego dnia zaczął coraz bardziej podupadać na zdrowiu. Co list ów zawierał, nie dowiedzieliśmy się nigdy, ale, gdy go czytał, dostrzegłem, że był krótki i pisany niewprawna rękę. Ojciec cierpiał od lat wielu na powiększenie śledziony, a teraz stan jego pogarszał się szybko i w końcu kwietnia zawiadomiono nas, że dogorywa i że chce nam przed śmiercią coś powiedzieć.
„Gdy weszliśmy do pokoju, siedział podparty poduszkami, oddychając ciężko. Kazał nam zamknąć drzwi na klucz i stanąć po obu stronach łóżka. Poczem, schwyciwszy każdego z nas za rękę, uczynił nam zdumiewające wyznanie, głosem, przerywanym zarówno wzruszeniem jak i cierpieniem. Postaram się powtórzyć jego własne słowa.
„ — Jedna rzecz tylko — mówił — cięży mi na sercu w tej ostatniej chwili mego życia: postępowanie moje z sierotą po biednym Morstanie. Pod wpływem przeklętej chciwości, która trawiła mnie całe życie, ukryłem przed nią skarb, co jej się należał przynajmniej w połowie. I sam jednak nie korzystałem z niego, zaślepiony, opętany przez skąpstwo. Samo uczucie posiadania było mi takie drogie, że nie mogłem się zdecydować na dzielenie skarbu z kimkolwiek. Spójrzcie na ten różaniec z pereł obok butelki z chiną; nawet z nim nie mogłem się rozstać, jakkolwiek wyjąłem go z myślą posłania sierocie. Synowie moi, dacie jej znaczną część skarbu z Agry, ale dopóki ja żyję nie posyłajcie jej nic, nawet różańca. Zdaje się, że ludzie bywali tacy śmiertelnie chorzy jak ja i powracali do zdrowia.
„ — Opowiem wam szczegóły śmierci Morstana — ciągnął dalej. — Od wielu lat już chory był na serce, lecz ukrywał to przed wszystkimi, ja jeden wiedziałem o jego cierpieniu. Będąc w Indjach doszliśmy, dzięki niezwykłym okolicznościom, do posiadania znacznego majątku, który przywiozłem do Anglji, a Morstan, powróciwszy, tego samego wieczora zjawił się u mnie, żądając swojej części skarbu. Przyszedł prosto z dworca kolejowego i wpuścił go mój wierny stary, Lal Chowdar, który już nie żyje. Gdy przyszło do podziału, poróżniliśmy się z Morstanem, unieśliśmy się obaj; Morstan w pasji zerwał się z krzesła i nagle przycisnął dłoń do piersi; twarz jego pokryła się śmiertelną bladością i padł na wznak, rozcinając głowę o brzeg skrzynki ze skarbem. Pochyliłem się nad nim i spostrzegłem z przerażeniem, że nie żyje.
„ — Oszołomiony, nawpół przytomny, siedziałem czas jakiś, rozmyślając nad tem co począć. Zrazu naturalnie chciałem wzywać pomocy, ale wnet uprzytomniłem sobie, iż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zostanę oskarżony o zamordowanie przyjaciela. Śmierć jego w chwili kłótni i rana w głowie starczą za dowody obciążające. A potem śledztwo urzędowe nie mogłoby być przeprowadzone bez wykrycia pewnych faktów, dotyczących skarbu, na których ukryciu zależało mi niesłychanie. Morstan, przybywszy, powiedział mi, że nikt na świecie nie wie, dokąd poszedł. Nie było zatem potrzeby, żeby ktokolwiek dowiedział się o tem.
„ — Zajęty temi myślami, podniosłem wzrok i ujrzałem we drzwiach sługę swego, Lal Chowdara. Wsunął się i zamknął drzwi na klucz. „Nie obawiajcie się, sahib“, rzekł, nikt nie ma potrzeby wiedzieć, żeście go zabili. Schowajmy go, a kto się domyśli“? „Ja go nie zabiłem“, rzekłem. Lal Chowdar potrząsnął głową i uśmiechnął się. „Słyszałem wszystko, sahib“, odparł „słyszałem kłótnię, słyszałem odgłos ciosu. Ale usta moje są zamknięte. Wszyscy śpią w domu. Wynieśmy go razem“.
„ — To wpłynęło na moje postanowienie. Jeśli mój własny służący nie uwierzył w moją niewinność, to jakże mogłem się łudzić, że jej dowiodę wobec dwunastu głupich kupców, zasiadających na ławie przysięgłych? Ukryłem tedy zwłoki, przy pomocy Lal Chowdara, a w kilka dni później dzienniki angielskie pełne były wiadomości o tajemniczem zniknięciu kapitana Morstana. Jak widzicie, w tym wypadku nie można mnie tak bardzo potępiać. Wina moja polega na tem, że ukryliśmy nietylko zwłoki, ale i skarb, i że przywłaszczyłem sobie część, należąca do Morstana. Chcę zatem, abyście wynagrodzili tę krzywdę. Przysuńcie uszy do ust moich. Skarb jest ukryty...
„W tej chwili na twarzy jego zaszła straszliwa zmiana; wytrzeszczone oczy spoglądały błędnym wzrokiem, szczęka mu opadła i wrzasnął głosem, którego nie zapomnę do końca życia: „Nie wpuszczajcie go! Na miłość boską nie wpuszczajcie go!“
„Zwróciliśmy się obaj w stronę okna, w które utkwił wzrok obłąkany, i dostrzegliśmy po za niem wyraźnie śród ciemności twarz męską, widzieliśmy nawet nos pobielały, w miejscu, gdzie był przyciśnięty do szyby. Twarz była okolona gęstym zarostem, malował się na niej wyraz zaciętej nienawiści, a oczy spoglądały okrutnym, dzikim wzrokiem. Brat i ja rzuciliśmy ku drzwiom, ale nie znaleźliśmy już nikogo. Za powrotem zastaliśmy ojca z głową spuszczoną — nie żył.
„Przeszukaliśmy tej samej nocy jeszcze cały ogród, lecz nie było nigdzie śladu intruza; pod oknem tylko dostrzegliśmy odcisk jednej stopy na klombie kwiatowym. Gdyby nie ten znak, moglibyśmy przypuszczać, że owa straszna twarz była wytworem naszej wyobraźni. Niebawem wszakże inny, bardziej zdumiewający jeszcze, dowód wykazał nam, że otaczają nas jakieś tajemnicze potęgi. Zrana zastaliśmy okno do pokoju ojca otwarte, szafy i szuflady opróżnione, a na piersi nieboszczyka dostrzegliśmy przyczepioną kartkę z napisanym, bardzo niewprawną ręką, wyrazem: „Czterej”.
„Co ten wyraz miał znaczyć, kto był owym gościem nocnym — nie dowiedzieliśmy się dotąd. O ile nam się zdaje, nic z rzeczy ojca nie ukradziono, jakkolwiek wszystko było powyrzucane. Obaj z bratem nie wątpiliśmy oczywiście, że ów niezwykły wypadek był w związku z obawą, która prześladowała ojca przez całe życie; wszelako wszystko razem pozostało dla nas dotychczas głęboką tajemnicą“.
P. Sholto umilkł, zapalił ponownie narghileh i przez dobrą chwilę puszczał w zamyśleniu kłęby dymu. Siedzieliśmy również zadumani, zastanawiając się nad jego opowieścią. Słuchając skąpych szczegółów śmierci ojca, miss Morstan pobladła śmiertelnie i przez chwilę obawiałem się, że zemdleje. Nalałem szklankę wody z karafki weneckiej, która stała na małym stoliku, i podałem jej, poczem przyszła do siebie.
Sherlock Holmes siedział rozparty wygodnie w fotelu, oczy miał spuszczone, a twarz jego wyrażała wielkie natężenie myśli. P. Tadeusz Sholto spoglądał na nas kolejno, dumny z wrażenia, jakie wywarła jego opowieść; po chwili zaczął znów, puściwszy wielki kłęb dymu:
— Domyślacie się państwo — mówił — że byliśmy obaj z bratem wielce wzburzeni myślą o skarbie, o którym ojciec wspominał. Przez tygodnie i miesiące przetrząsaliśmy dom, przekopywaliśmy ogród, lecz bez żadnego skutku. Oszaleć można było na myśl, że ojciec miał na ustach tę tajemnicę, gdy go zgon zaskoczył. O wartości owych ukrytych bogactw mogliśmy wnioskować z różańca perłowego. Ten różaniec stał się powodem sprzeczki między mną a bratem Bartłomiejem. Perły były widocznie wielkiej wartości; nie chciał się tedy z niemi rozstać, gdyż, mówiąc między nami, brat mój odziedziczył poniekąd przywarę ojca. Mniemał nadto, że, gdy rozstaniemy się z perłami, da to powód do plotek i w końcu wprowadzi nas w kłopot niemały. Nareszcie zdołałem go nakłonić, żeby mi pozwolił odnaleźć adres miss Morstan i posyłać jej perły, po jednej, w pewnych odstępach czasu, tak, żeby przynajmniej nigdy nie cierpiała niedostatku.
— Miał pan myśl bardzo poczciwą, — rzekła nasza towarzyszka poważnie, — dał pan dowód niezwykle dobrego serca.
P. Sholto machnął ręką lekceważąco.
— Mojem zdaniem byliśmy opiekunami pani, — rzekł, — jakkolwiek brat Bartłomiej nie mógł nigdy przystać na takie pojmowanie sprawy. Sami mieliśmy pieniędzy poddostatkiem. Ja więcej nie pragnąłem. Nadto, postąpienie z młodą panną w taki niegodny sposób byłoby w bardzo złym guście. „Le Mauvais goût mène au crime". Francuzi umieją tak elegancko wyrażać rzeczy podobne! Różnica zdań naszych w tej sprawie zaostrzyła się tak dalece, że uważałem za stosowne zamieszkać sam. Wyprowadziłem się tedy z Pondicherry Lodge, zabrawszy ze sobą starego khitmugara i Williamsa. Wczoraj wszakże dowiedziałem się, że zaszedł wypadek niesłychanej wagi. Skarb został odnaleziony. Porozumiałem się z miss Morstan i teraz pozostaje nam tylko pojechać do Norwood i zażądać naszego udziału. Zawiadomiłem brata Bartłomieja wczoraj wieczorem o swoich zamiarach, będziemy gośćmi spodziewanymi, jeśli już nie pożądanymi.
P. Tadeusz Sholto umilkł znów a i my siedzieliśmy nic nie mówiąc, zastanawiając się nad nowym zwrotem w tej tajemniczej sprawie. Holmes pierwszy zerwał się na równe nogi.
— Postąpił pan uczciwie od początku do końca, — rzekł. — Może będziemy mogli wywdzięczyć się panu poniekąd, wyświetlając jako tako te szczegóły, które są dla pana jeszcze ciemne. Ale, jak miss Morstan słusznie zauważyła przed chwilą, jest późno i powinniśmy wyruszyć w drogę, bez dalszej zwłoki.
Nowy nasz znajomy zwinął ostrożnie cybuch swojej narghileh i wydobył z za portjery bardzo długi fałdzisty płaszcz z barankowym kołnierzem i mankietami. Włożywszy ten płaszcz zapiął go, postawił kołnierz, pomimo, że wieczór był bardzo duszny, i dokończył stroju, kładąc na głowę futrzaną czapkę z klapami na uszy, tak, że z całej jego postaci widać było tylko twarz ruchliwą i mizerną.
— Mam zdrowie nie tęgie, — zauważył, prowadząc nas przez korytarz, — muszę się bardzo wystrzegać.
Dorożka nasza czekała przed domem, a program naszej wycieczki był widocznie z góry ułożony, bo woźnica ruszył odrazu z miejsca szybkim kłusem. Tadeusz Sholto mówił nieustannie głosem, górującym nad turkotem kół.
— Z Bartłomieja mądry ptaszek, — wywodził. — Jak się państwu zdaje, w jaki sposób wykrył, gdzie skarb był schowany? Przyszedł do wniosku, że jest gdzieś w domu; odszukał tedy wszystkie szpary w całym budynku dokonał wszędzie pomiarów, nie pominąwszy ani jednego cala. Między innemi przekonał się, że wysokość budynku wynosiła siedemdziesiąt cztery stopy; tymczasem, dodając razem wysokość wszystkich pokojów pojedyńczych i doliczając następnie przestrzeń między nimi, której rozmiary stwierdził przy pomocy świdra, nie mógł dojść do sumy wyższej nad stóp siedemdziesiąt. Brakło mu zatem czterech stóp, których należało, zdaniem jego, szukać jedynie pod dachem domu. Wyrąbał tedy otwór w suficie najwyższego pokoju i istotnie, ponad nim, znalazł maleńką izdebkę na poddaszu, opieczętowaną, nieznaną nikomu. Na środku zaś stała na dwóch belkach skrzynka ze skarbem. Spuścił ją przez otwór i ma ją nareszcie u siebie. Bartłomiej ocenia wartość klejnotów, jakie się w niej znajdują, na nie mniej niż pół miljona funtów sterlingów.
Usłyszawszy tę olbrzymią sumę, spojrzeliśmy wzajemnie na siebie szeroko otwartemi oczami. Miss Morstan zatem, gdybyśmy zdołali dowieść jej praw, zamieniłaby się z ubogiej guwernantki na jedną z bogatszych dziedziczek w Anglji. Oczywiście, wierny przyjaciel, usłyszawszy taką nowinę, miał powód do niemałej radości; jednakże, wstydzę się wyznać, samolubstwo wzięło górę w mojej duszy i serce zaciężyło mi ołowiem. Wyjąkałem kilka banalnych słów z powinszowaniem i siedziałem przygnębiony, z głową spuszczoną, głuchy na paplaninę naszego nowego znajomego.
Był on najwyraźniej skończonym hypochondrykiem; jak przez sen słyszałem, że wyliczał nieskończony szereg objawów chorobliwych i błagał o informacje, dotyczące składu i skutku przeróżnych leków; niektóre z nich nosił nawet przy sobie w pudełku skórzanem. Mam nadzieję, że nie zapamiętał ani jednej odpowiedzi z tych, jakie mu owego wieczora dałem. Holmes zapewnia, że słyszał, jak ostrzegałem go, żeby nie zażywał więcej niż dwie krople oleju rycynowego, gdyż to środek bardzo niebezpieczny, a zalecałem natomiast strychninę w wielkich dawkach, jako środek uśmierzający. Bądź jak bądź, rad byłem, gdy dorożka, podskoczywszy w górę, stanęła, a woźnica zeszedł z kozła i otworzył drzwiczki.
— Miss Morstan, oto Pondicherry Lodge, — rzekł pan Tadeusz Sholto, podając jej rękę przy wysiadaniu.




  1. Długa fajka z kulą szklaną do wody, używana na Wschodzie (Przyp. tłóm.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.