Zmartwychwstanie Bogów/Księga VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA VII.
Całopalenie „znikomości“.
(1496)
I.

Rok z górą już upłynął od chwili, gdy Beltraffio wstąpił, jako nowicyant do klasztoru św. Marka.
W pierwszych czasach napawał się spokojem. Łowił chciwie każde słowo przeora. Niekiedy Savanarola wyprowadzał braciszków za mury. Ścieżką tak stromą, że zdawała się prowadzić prosto do nieba, wspinali się ku wyżynom Fiesole, zkąd pośród pagórków, było widać Florencyę w dolinie Arno.
Przeor siadał na łące, jedni pletli wieńce, inni rozmawiali, pląsali, jak dzieci, lub grali na skrzypcach.
Savanarola nie nauczał ich, nie prawił im kazań, nie upominał, przemawiał do nich łagodnie, bawił się z nimi. Giovanni patrzył na niego i myślał, że jest chyba świętym.
W noce letnie, to samo grono zasiadało w podwórzu klasztornem. Przeor opowiadał zakonnikom o bohaterstwach, płynących z wielkiej miłości do Boga, która rzucała pierwszych chrześcian w roztwarte paszcze lwów i na płonące stosy.
Pewnego dnia Savanarola posłał Giovanna do chorego w willi Correggi. Tu mieszkał przez czas długi i umarł Wawrzyniec Medyceusz.
W jednej z komnat opuszczonego pałacu, nowicyant ujrzał obraz Boticella — narodzenie Wenery. Wyłaniała się z morskiej piany, do białej lilii podobna, złociste włosy rozpływały się po jej cudnem ciele, okrywała niemi wstydliwie swą nagość.
Młodzieńcowi zdało się, że ta twarz jest mu znaną. Wpatrywał się w nią długo i przypomniał sobie, że już widział te niewinne oczy i te usta dziewicze na innym obrazie Boticellego, przedstawiającym Najświętszą Panienkę. Młodzieniec spuścił oczy i wybiegł z willi.
Wracając do Florencyi, w jednej z ciasnych uliczek, w zagłębieniu muru ujrzał stary krucyfiks. Przykląkł, aby się pomodlić i zażegnać pokusę.
Po drugiej stronie muru był ogród, dochodziły ztamtąd szepty.
— Nie, nie — mówił głos kobiety — puść mnie!
— Najdroższa, nie bądź okrutną. Mio amore — szeptał mężczyzna. Rozległ się odgłos pocałunku.
— O Jezu! Jezu! Nie wódz nas na pokuszenie — modlił się Giovanni. — Nigdzie znaleźć spokoju nie mogę. Na twarzy Madonny, w zapachu róż, w nucie psalmów, wszędzie ta sama zwrotka, wszędzie l’amore.
Ukrył twarz w dłoniach i oddalił się krokiem przyspieszonym, jakby uciekał przez zmorą.
Powróciwszy do klasztoru, Giovanni opowiedział Savanaroli wszystko, co mu się zdarzyło. Jak zwykle w razach podobnych, przeor radził mu zwalczyć Szatana postem i modlitwą. Nowicyant próbował mu tłómaczyć, że nie kusił go szatan pożądliwości cielesnych, lecz — pogańskiego, uduchowionego piękna. Zakonnik nie rozumiał różnicy, dowodził, że wszelaka cześć dla fałszywych bogów jest grzechem śmiertelnym i że piękno należy widzieć tylko w cnocie chrześciańskiej.
Giovanni wyszedł wcale nie przekonany. Owego dnia pastwił się nad nim szatan smutku i niepokoju.
Pewnego dnia Savanarola zaczął rozprawiać o malarstwie, widział w nim jedynie środek umoralniający i uznawał je o tyle, o ile budziło myśli pobożne. To też byłby chętnie spalił wszystkie obrazy świeckie, znajdujące się we Florencyi.
Po tej rozmowie Giovanni miał sny niespokojne. Widział się przy boku Monny Kassandry. Oboje dosiadali czarnego kozła i lecieli w przestworze, na korowód czarownic! Cudna dziewczyna zwracała ku niemu twarz, jakby wykutą z białego marmuru i patrzyła oczyma przezroczystemi, jak bursztyn. Księżyc w pełni oświetlał jej nagie ciało, z którego biła woń upajająca i słodka. Giovanni brał Kassandrę w objęcia, przyciskał ją do serca. „Amore! Amore!“ — szeptała z uśmiechem. Zdało się młodzieńcowi, że leci w przepaść.

II.

Głos dzwonów i dziecięce śpiewy obudziły Giovanna. Wyszedł na klasztorne podwórze i zobaczył gromadkę dzieci, biało ubranych, z gałązkami oliwnemi i krzyżykami w ręku. Były to zastępy „Świętej Armii Inkwizycyjnej“, stworzonej przez Savanarolę, dla przestrzegania czystości obyczajów.
Chłopcy i dziewczynki od lat siedmiu do czternastu przybywały same z prośbą, aby ich zapisano do szeregów. Obowiązkiem tych „żołnierzyków“ było donosić o wszystkich zdrożnościch, wskazywać domy, gdzie grano w kości, takie, w których przechowywano książki zakazane i nieprzyzwoite obrazy, wymieniać nazwiska bezbożników i niedowiarków. Mieli prawo tłuc posągi, ciąć obrazy. Dowódcą owej „Świętej Armii“ był czternastoletni chłopiec, blady, wynędzniały, nazwiskiem Friderico. Dzieci przebiegały ulice miasta pod wodzą zakonników i pod opieką straży miejskiej.
I oto teraz tysiące rączek wymachiwało krucyfiksami i gałązkami oliwnemi i piskliwe głosiki intonowały hymn na cześć Savanaroli. Lumen ad revelationem gentium et gloriam plebis Israel.
Dziewczątka otoczyły przeora i przyklękały, całując mu stopy.
On w promieniach porannego słońca błogosławił Świętą Armię ze słodkim uśmiechem:
— Niech żyje Chrystus, król Florencyi! Niech żyje Matka Boska, nasza królowa — piszczały dzieci.
— Naprzód! — krzyknął dowódca. Zagrała muzyka, zakołysały się sztandary i pułki ruszyły w pochód.
„Całopalenie znikomości“ — Bruciamento della vanità — miało się odbywać na placu książęcym przed Palazzo Vecchio. Święta Armia raz jeszcze obiegała Florencyę, by zebrać i zgromadzić wszystkie przedmioty czci bałwochwalczej i zniszczyć je w ogniu.
Gdy dzieci wyszły z podwórza, Giovanni ujrzał imci pana Cypryana Buonacorsi, konsula Galimali. Zamienili słów parę. Cypryan oznajmił mu, że Leonard przybył do Florencyi z polecenia ks. Medyolanu, aby nabywać dzieła sztuki, niszczone przez Świętą Armię. Z nim jechał, wyprawiony w tym samym celu, Giorgio Merula. Przesiedział on dwa miesiące w więzieniu, potem książę go ułaskawił; starzec zawdzięczał to głównie zabiegom Leonarda.
Buonacorsi prosił Giovanna, aby go zaprowadził do Savanaroli. Pozostawszy na progu, Beltraffio słuchał rozmowy konsula z przeorem św. Marka.
Imć Cypryan chciał za dwadzieścia tysięcy dukatów kupić wszystkie księgi, obrazy i skarby artystyczne, które w dniu tym miały stać się pastwą płomieni.
Przeor odmówił. Kupiec namyślał się długo, wreszcie dodał jeszcze ośm tysięcy dukatów. Zakonnik milczał. Jego twarz była chłodna, niewzruszona.
Wtedy Cypryan owinął się w wytartą lisiurę, westchnął, mrugnął oczyma i głosem drżącym oświadczył:
— Bracie Girolamo, zrujnuję się, dam wam wszystko, co posiadam — czterdzieści tysięcy dukatów.
Savanarola spojrzał na niego i zapytał:
— Skoro chcesz się zrujnować dla sprawy, która ci nie przyniesie korzyści, wytłómacz mi, co ci tak na tem zależy?
— Urodziłem się we Fiorencyi. Kocham tę ziemię, — odparł kupiec z prostotą — nie chciałbym, aby cudzoziemcy mogli powiedzieć, że niszczymy niewinne dzieła mędrców i artystów.
Zakonnik spojrzał na niego ze zdziwieniem i rzekł:
— O synu, szkoda, że nie kochasz twojej ojczyzny niebieskiej tak, jak ziemską!.. Ale pociesz się: to, co stanie się pastwą ognia, na ten los zasłużyło, albowiem rzeczy złe i grzeszne pięknemi być nie mogą.
— Czyś pewien, Ojcze — mówił Cypryan — że małe dzieci potrafią odróżnić złe od dobrego w dziełach nauki i sztuki?
— Prawda wypływa z ust dziecięcych — odparł zakonnik. — „Jeżeli nie nawrócicie się i nie staniecie się jako te dzieci, nie wnijdziecie do Królestwa Niebieskiego“. Chrystus powiedział: „Wytępię mądrość mędrców, odrzucę rozsądek rozsądnych“. Ja modlę się we dnie i w nocy za tych maluczkich, aby to, czego własnym rozumem pojąć nie zdołają, zostało im objawionem przez łaskę Ducha Świętego.
— Błagani cię, Ojcze, zastanów się — prosił konsul, — chociaż część tych skarbów...
— Nie trać słów, napróżno — przerwał mu Savanarola — moje postanowienie jest niezłomne.
Cypryan zagryzł usta i zaklął zcicha. Girolamo usłyszał tylko ostatnie słowo: „Szaleństwo!“
— To nie szaleństwo — zawołał z roziskrzonym wzrokiem. — Szaleństwem jest wasza cześć dla pogańskiego piękna.


Po wyjściu z celi przeora, Giovanni udał się na plac książęcy. Młodociana Armia przebiegała ulice, wołając: „Precz ze świeckiemi ozdobami! Precz ze znikomościami świata! Precz ze sztuką bluźnierczą!“
Pułki rzucały się na kobiety, ubrane zbytkownie, zmuszały je do zdjęcia klejnotów.
Jeden z oddziałów pod dowództwem małego, trzynastoletniego Dolfo, podążył do pałacu Medyceuszów, dla spełnienia wyroku na dziełach pogańskiej sztuki.
Dzieci wyrzucały przez okna wszelkie „przedmioty czci pogańskiej“, a więc obrazy mistrzów, portrety, posągi, rzeźby, cudnie oprawne księgi, słowem wszystko, co im wpadało pod rękę.
Giovanni szedł za nimi pełen smutku wobec zniszczenia arcydzieł wiedzy i sztuki.

VII.

Wzniesiono stos przed smukłą, ciemną wieżą pałacu Vecchio, obok loggii d’Orcagna. Stos był ośmiokątny, miał trzydzieści stóp wysokości i sto dwadzieścia szerokości. Wiodło do niego piętnaście stopni.
Na najniższy — rzucano maski, peruki, przyprawne brody i wąsy, oraz inne karnawałowe przybory; na trzech następnych stopniach — składano bezbożne lub nieskromne księgi, zaczynając od Anakreonta i Owidyusza, a kończąc na Dekameronie Boccaccia; nad księgami piętrzyły się przybory do stroju: perfumy, kosztowne maści, zwierciadła, pilniki do paznogci, żelazka do fryzowania i szczypce do wyrywania włosów; jeszcze wyżej — nuty, lutnie, mandoliny, karty, szachy, piłki i wszelakie rozrywki, któremi szatan zakrada się do serc ludzkich; jeszcze wyżej — nieskromne obrazy, rysunki, portrety pięknych kobiet, wreszcie na ostatnim stopniu — biusty pogańskich bogów, bohaterów i filozofów. Po nad tem wszystkiem rozpościerało ramiona olbrzymie straszydło, przedstawiające dyabła, ojca „znikomości“, „bluźnierstw“ i „świętokradztwa“. Szatan był napełniony siarką i prochem, kudłaty, z koźlemi rogami, jak dwie krople wody podobny do bożka Pana.
Powietrze ochłodło, pierwsze gwiazdy zapaliły się na niebie. Wśród tłumu, stojącego na placu, przelatywały szmery, jak w kościele.
Czyniono ostatnie przygotowania. Do brata Dominika Buonvincini, generalnego ordynatora, zbliżył się młodzieniec, stąpający o kulach; trzęsły mu się nogi i ręce, twarz wykrzywiała się kurczowo. Podał braciszkowi zwój papierów.
— Jeszcze rysunki? — spytał mnich.
— To ciała nagie, wzory anatomiczne. Znalazłem je w tym oto domu, na strychu.
— Dadzą jasny płomień — mówił braciszek, z dziecinną niemal uciechą.
— O Panie — modlił się chory młodzieniec — przebacz nam wszystkim. Gdyby nie Ojciec Girolamo, zgnilibyśmy w grzechu. A kto wie, czy zdołamy jeszcze uratować zbłąkane dusze.
Zaczął odmawiać litanie.


Zastępy Armii zbliżały się do stosu. Wszystkie dzieci były przybrane w białe powłóczyste szaty, każde niosło w ręku posążek Chrystusa, który jedną ręką wskazywał cierniową koronę na swej głowie a drugą — błogosławił. Za nimi szło duchowieństwo, dalej gonfalonierzy, członkowie Rady Ośmdziesięciu, kanonicy, profesorowie i doktorowie teologii, rycerze i trębacze.
Wśród tłumu zaległo milczenie grobowe. Na placu przed starym zamkiem ukazał się Savonarola, podniósł krucyfiks i głosem uroczystym zawołał:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Stos zapalać!
Czterech zakonników z płonącemi pochodniami zbliżyło się do rusztowania i podpaliło je na czterech rogach.
Wzbił się naprzód dym szary, potem czarny. Zagrzmiały trąby, Duchowieństwo zaintonowało: Te Deum laudamus. Rozkołysały się dzwony wszystkich kościołów.
Ogień pożerał stare księgi, pergamin zwijał się, syczał, tłum wrzeszczał. Jedni modlili się głośno, drudzy płakali, ci śmieli się, tamci tańczyli z radości, wymachiwali kapeluszami, byli i tacy, którzy wygłaszali proroctwa.
— Śpiewajcie hymny Panu! — wołał szewc z obłąkanemi oczyma. — Wszystko spłonie, wszystko zaginie, nie pozostanie ani nauki, ani sztuki, ani władzy, ziemia odrodzi się, Bóg otrze łzy, ukoi smutki. Nie będzie śmierci, ani płaczu, ani choroby, ani zgryzoty! O Chryste, przybywaj, przybywaj coprędzej!
Kobieta brzemienna, o bladej, wynędzniałej twarzy, padła na kolana i wybuchając płaczem, wołała:
— Przybywaj, Chryste Panie. Amen! Amen! Amen!

VIII.

Giovanni wpatrywał się w obraz już oświetlony blaskiem ognia, lecz jeszcze cały — było to dzieło Leonarda da Vinci.
Nad wodami górskiego jeziora stała Leda; olbrzymi łabędź spowijał ją w swe rozpostarte skrzydła i rzucał w przestrzeń tryumfalny okrzyk miłości; u stóp Ledy, wśród trawy, kwiliły nowonarodzone bliźnięta, Kastor i Poluks, świeżo wyklute z olbrzymiego jaja. Cudnie piękna Leda przyglądała się swoim dzieciom i obejmowała za szyję łabędzia z uśmiechem wstydliwym i namiętnym.
Giovanni widział, jak płomienie liżą jej stopy, jak coraz śmielej ogarniają jej nagie ciało, patrzał na to, a serce ściskało mu się żalem.
Zakonnicy postawili na placu czarny krzyż, dzieci, trzymając się za ręce stanęły trzema rzędami, na cześć Trójcy Świętej, i poczęły krążyć dokoła krzyża naprzód powoli, potem coraz szybciej, wreszcie wpadły w wir szalony. Porwał on i starszych; rzucili się w pląsy: kobiety, mężowie dojrzali a nawet starcy.
W blasku płomieni cudne ciało Ledy zdawało się dyszeć rozkoszą. Giovanni drżał, jak liść. Wreszcie zapalił się dyabeł, napchany kłakami, prochem i siarką; wnętrzności wybuchnęły z przerażającym łoskotem. Potwór zachwiał się, nachylił i runął w płomienie.
I znowu zagrały trąby i cymbały, i znowu odezwały się dzwony.
Tłum wył z radości, jak gdyby Szatan we własnej osobie zginął na tym stosie wraz z całą nędzą tego świata.
Giovanni ukrył twarz w dłoniach i chciał uciekać, ale jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się i znalazł się oko w oko ze spokojnym, pogodnym Mistrzem.
Leonard wziął go za rękę i wyprowadził z tłumu.


IX.

Zagłębili się w ciemną uliczkę, wiodącą nad brzeg Arna. Panowała tu cisza kojąca. Usiedli na piasku.
— Czemu mnie opuściłeś? — spytał Leonard.
Młodzieniec podniósł głowę. Chciał odpowiedzieć, lecz usta mu zadrżały. Rozpłakał się.
— Przebacz, mistrzu — szepnął.
— Nie jesteś winien — pocieszał go malarz.
— Sam nie wiedziałem, co robię — mówił Beltroffio. — Jak mogłem, jak mogłem was opuścić.
Miał ochotę zwierzyć się Mistrzowi ze swoich wątpliwości, co do Chrystusa i Antychrysta, ale czuł, że Leonard nie zrozumie jego duchowej rozterki. Malarz o nic go nie pytał.
— Niech ci Bóg dopomaga, biedne dziecię — rzekł serdecznie. — Wiesz, że cię kochałem, jak syna. Jeżeli chcesz być znowu moim uczniem, powracaj, przyjmę cię z otwartemi rękoma.
— Im silniejsze uczucie, tem większe cierpienie — szepnął do siebie.
Zdala dochodziły śpiewy i wrzaski, lecz nie mąciły błogiej ciszy nadbrzeżnej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.