Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Z obawą w sercu dzwonił Niechludow u bramy, myśląc o tem, jaką teraz Kasię zobaczy.
Wyszedł intendent i oświadczył, że Masłowa znajduje się obecnie w szpitalu, tam więc udał się Niechludow. Dobroduszny stróż starowina puścił go zaraz i dowiedziawszy się, kogo żąda, wskazał oddział dziecinny.
Młody doktór, silnie karbolem przesiąknięty, zapytał księcia ostro, kogo żąda. Czynił on ulgi aresztantom i ztąd miał ciągłe zatargi z władzą. Więc obawiał się, czy Niechludow nie będzie żądał czegoś prawem wzbronionego; udawał gniewliwego.
— Tu niema kobiet, to oddział dziecinny — mówił.
— Wiem. Ale tu jest posługaczka, przysłana z więzienia.
— Jest dwie. Z którą pan widzieć się pragnie?
— Z Masłową — rzekł Niechludow — jadę do Petersburga, żeby podać prośbę o kasacyę. I chciałem oddać tę fotografię — rzekł, wyjmując kopertę z kieszeni.
— To można — rzekł doktór łagodnie.
I zwracając się do staruszki w białym fartuchu, kazał zawołać aresztantkę Masłową.
— Może pan zechce usiąść, albo przynajmniej wejść do poczekalni?
— Dziękuję panu.
I korzystając z dobrego usposobienia dok tora, zapytał, jak się sprawuje Masłowa w szpitalu.
— Owszem, sprawuje się nieźle, zwłaszcza, zważywszy okoliczności, w jakich się znajdowała. Ale otóż i ona.
Ze drzwi bocznych wyszła staruszka w fartuchu, a za nią dążyła Masłowa. Miała na sobie biały fartuch, a na głowie chusteczkę, pokrywającą włosy. Dojrzawszy Niechludowa, drgnęła, zatrzymała się, nachmurzyła, a następnie szybkim krokiem podeszła ze spuszczonemi oczyma.
Nareszcie z niejakiem wahaniem podała mu rękę i zarumieniła się. Niechludow nie widział jej od ostatniej rozmowy, kiedy się tak uniosła. Ale obecnie była całkiem inną. I wyraz twarzy miała jakiś zażenowany i, jak się zdawało Niechludowowi, nieprzychylny dla niego. Powiedział jej, że jedzie do Petersburga i podał jej kopertę z fotografią, którą przywiózł z Panowa.
— Znalazłem w Panowie dawną fotografię. Może to pani sprawi przyjemność. Proszę przyjąć.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „a to na co?”
Milcząc, wzięła kopertę i schowała za fartuszek.
— Widziałem ciotkę pani — rzekł.
— Widział pan? — odpowiedziała obojętnie.
— Dobrze pani tu?
— Owszem, dobrze.
— Nie ciężko?
— Nie. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam.
— Bardzo jestem kontent. Zawsze tu lepiej, niż tam.
— Gdzie „tam?” — i twarz jej pokryła się rumieńcem.
— Niż w więzieniu.
— A dlaczegóż ma być lepiej?
— Ludzie lepsi tu. Niema tu takich.
— Tam dużo dobrych ludzi.
— Meńszowych, zdaje się, uwolnię. Starałem się o to.
— Daj Boże, taka poczciwa starowina — i uśmiechnęła się.
— Jadę do Petersburga. Sprawa pani będzie sądzona wkrótce, i spodziewam się...
— Zmienią? gdzie tam zmienią? Zresztą teraz wszystko jedno.
— Dlaczegóż teraz?
— Tak... już... — rzekła, patrząc mu pytająco w oczy.
— Nie rozumiem, dlaczego pani wszystko jedno. Dla mnie przeciwnie. Zawsze jestem gotów zrobić to, co powiedziałem.
Spojrzała mu w oczy, a twarz jej zajaśniała radością. Ale usta mówiły inaczej, niż oczy
— Napróżno pan to wszystko mówi.
— Mówię dlatego, żebyś pani wiedziała.
— O tem wszystkiem już mówiliśmy i niema co mówić więcej — rzekła, wstrzymując uśmiech.
W oddziale zrobił się ruch, słychać było płacz dziecka.
— Wołają mnie — rzekła, oglądając się niespokojnie.
— Bądź pani zdrowa — rzekł.
Udała, że nie widzi podanej ręki i zwróciwszy się szybko, pobiegła po chodniku korytarzowym.
— Co się z nią dzieje, jaka w niej odbywa się zmiana, co ona myśli, co czuje? — pytał Niechludow. — Czy mnie pragnie doświadczyć, czy rzeczywiście darować nie może? Co chce powiedzieć i czego nie może. Czy lepsza teraz dla mnie, czy gorsza?
Tak zapytywał sam siebie Niechludow, ale nie znajdował odpowiedzi. To tylko wiedział, że Kasia zmieniła się, że w głębi jej duszy odbywała się jakaś praca, a to zjawisko łączyło go więcej nietylko z nią, ale z imieniem Tego, za przyczyną Którego ta przemiana spełniała się.
Masłowa, powróciwszy na salę dziecinną, gdzie stało ośm łóżek, zaczęła, wedle rozporządzenia siostry, prześciełać pościel. Przechyliwszy się zbytnio nad łóżkiem, na ślizkiej posadzce obsunęła się i tylko co nie upadła. Patrzący na to podwiązany rekonwalescent mały chłopczyna, zaśmiał się. Masłowa wybuchnęła śmiechem głośnym, Śmiech udzielił i dzieciom.
Siostra burknęła gniewnie.
— Co się tak ryzasz? Myślisz, że tam jesteś, gdzieś była? Ruszaj po jadło!
Kasia zamilkła i wziąwszy naczynie, poszła, gdzie jej kazano. Ale spojrzawszy na podwiązanego chłopczynę, któremu nie kazano śmiać się, znów pocichu zachichotała.
Kilka razy podczas dnia wysuwała z koperty fotografię, aby na nią popatrzeć. Ale dopiero wieczorem, gdy pozostała sama z posługaczką w ich pokoiku, wyjęła całkiem z koperty fotografię. I długo, długo patrzyła, każden rozglądając szczegół i twarzy, i ubrania, i schodków ganku, i tych krzaków, na tle których rysowały się postacie fotografowanych.
Nie mogła nacieszyć się, patrząc na tę zblakłą, pożółkłą kartkę, widząc się na niej taką młodą, taką ładną, z kręcącemi się naokoło czoła włosami.
Nawet nie spostrzegła, gdy towarzyszka jej weszła do izdebki.
— Co to takiego, to on ci dał? — zapytała dobroduszna, tłusta posługaczka, pochylając się nad fotografią.
— Czy to ty jesteś?
— A któżby miał być — śmiejąc się, rzekła Kasia, patrząc, w twarz posługaczki. — A ten kto? To pewnie on sam? A to jego matka?
— Ciotka. A mnie tyś nie poznała?
— Gdzieby zaś. Nigdy w życiubym nie poznała. Całkiem inna twarz. Przecie to już z dziesięć lat temu.
— To nie lata, ale życie — rzekła Kasia, i wnet znikło jej ożywienie i wesołość. Twarz zachmurzyła się i głęboka bruzda zarysowała się między brwiami.
— Cóż, przecież miałaś życie lekkie.
— Lekkie — rzekła Kasia, zamykając oczy i kiwając głową. — Oj lekkie, od katorgi gorsze.
— Co znowu, dlaczego?
— Dlaczego? Od 8-ej wieczorem do 4-ej rano, i to dzień w dzień.
— Więc czemuż nie rzucają takiego życia?
— Chcą porzucić, ale trudno. Ale co tam mówić! — zawołała, zerwała się, rzuciła fotografię do szuflady w stoliku i przemocą wstrzymując łzy, wybiegła na korytarz, trzaskając drzwiami. Patrząc na fotografię, czuła się taką, jaką widziała się na obrazku, marzyła o tem, jak była szczęśliwą i jakby z nim szczęśliwą być mogła.
Słowa posługaczki przypomniały jej teraźniejszość. Przypomniały jej całą grozę tego życia, które wtenczas pojmowała choć mętnie, a nie pozwalała sobie pojąć i zrozumieć jasno. Teraz przypomniała sobie wszystkie te noce straszne, a osobliwie jedną zapustną noc. Przypomniała sobie, jak w dekoltowanej, czerwonej, jedwabnej sukni, pobryzganej winem, ze wstążką czerwoną w zwichrzonych włosach, zmęczona, oszołomiona, pijana, pożegnawszy gości około drugiej w nocy, przysiadła się do chudej, z twarzą pełną pryszczy akompaniatorki na fortepianie i skarżyła się na ciężki los i przykre życie. Chuda akompaniatorka również mówiła, że jej się takie życie i zarobek taki sprzykrzyły, zbrzydły, że chce to rzucić. Podeszła do nich przyjaciółka, Klara, i postanowiły wszystkie trzy razem wyrwać się z tego piekła. Miały się rozejść, wtem powstał hałas i gwar, przybyli pijani goście. Skrzypek zagrał ritournellę, akompaniatorka przegrała na fortepianie jakąś wesołą pieśń rosyjską w takt pierwszej figury kadryla. Mały pijany człeczek, we fraku i białym krawacie, pochwycił Kasię. Drugi jakiś brodaty tłuścioch, także wyfrakowany, złapał Klarę.
I kręcili się długo, skakali, tańczyli, krzyczeli i pili na zabój. I w ten sposób: rok, dwa, trzy.
A kto tego przyczyną? On! zawsze on! I nienawiść dawna odżyła, chciało jej się wymyślać, urągać, szydzić, czynić wyrzuty. Żałowała, że opuściła sposobność, aby raz jeszcze wypowiedzieć, że go zna, że mu nie ulegnie, że nie pozwoli, aby ją teraz na swoją rzecz wyzyskiwał moralnie, jak kiedyś z jej cnoty, z jej ciała skorzystał. Nie pozwoli, żeby teraz była ofiarą jego wspaniałomyślności. Zachciało jej się wódki... I wypiłaby wódki, choć dała słowo, że pić nie będzie. Ale tu wódki nigdzie dostać nie można było, chyba od felczera, a felczera bała się, bo zaczął ją napastować. A wszelki stosunek z mężczyznami był jej obecnie wstrętnym.
Posiedziawszy chwilę na ławce w kurytarzu, wróciła do izdebki i nie odpowiadając na pytania posługaczki, płakała długo, długo nad swojem życiem zmarnowanem, nad zagubioną, zatraconą dolą swoją.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.