Ziemia w malignie/Wyścig dwóch kolosów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wyścig dwóch kolosów. — Dickens jako pasażer. — Przegraliśmy mecz z Everestem. — Rekordy: migawki, zabawki, zabazgrana bibuła, brydż. — Gwiazdy, spalone dzieło. — Głupota i olimpiada.

Wspaniały „transatlantyk“ angielski „Queen Mary“ zmarnował kilka godzin na klasycznej już trasie wyścigowej między dwiema latarniami morskimi po obu stronach wielkiej wody (Bishop Rock — Ambrose Light). Przez pierwsze dwa dni sunął dumnie po oceanie z przeraźliwą szybkością 55 kilometrów na godzinę, wyprzedził „Normandię“ o 80 km., pod koniec podróży wpadł w gęstą mgłę, zwolnił tempo, spóźnił się, przyszedł drugi, nie zdobył tym razem jeszcze słynnej błękitnej wstęgi. Czytelnik dzisiejszy jest tak zepsuty i przesycony różnymi „rekordami“, że każda niezupełnie udana próba budzi w nim mimowoli brzydką „szkodoradość“ (pisano tak ongiś w dziełach filozoficznych), uśmiecha się złośliwie przy śniadaniu, kpi z inżynierów i koni parowych. Gazety muszą dopiero przypominać zawodowym śledziennikom w dłuższych artykułach, cośmy już osiągnęli i jak to bywało dawniej. Mniej więcej sto lat temu wyruszył z Anglii do Ameryki pierwszy wielki śrubowiec „Brytania“ (tysiąc ton — „Queen Mary“ ma ich osiemdziesiąt tysięcy) i pędził przez Atlantyk, odrabiając w szalonym pośpiechu dziewięć węzłów (zamiast dzisiejszych trzydziestu). Dickens opisał podróż na tym statku i dlatego wiemy, że wielki salon wyglądał „jak trumna z bocznymi oknami“, pasażerowie trzeciej klasy tłoczyli się głodni, zbiedzeni w dusznej jaskini pod pokładem, siedzieli na tłomokach, kładli się w nocy pokotem na podłodze, przejazd przez morze był stokroć gorszy, niż dwutygodniowe ciężkie więzienie, obostrzone postem. Dziś — płyną przez morza salony, oświetlone rzęsiście, pływalnie, biblioteki, teatry, sale balowe i kinowe, bary, restauracje, sklepy, salony fryzjerskie, korty tenisowe — jedziemy cztery dni i targujemy się o dwie godziny.
Czytelnik złośliwy znajdzie pewnie w tych dniach jeszcze jedną wiadomość w gazetach, która go zająć powinna: Everest zwyciężył! Gromadka świetnych alpinistów angielskich wraca z niczym, przeraźliwe musony i zawieje śnieżne zaczęły się w tym roku nadspodziewanie wcześnie, nawet wyobrazić sobie nie można w ciepłym pokoju tych trudności, które piętrzy przed śmiałym zdobywcą najwyższa góra świata. Formacja wulkaniczna, poszarpana groźnie przez wieki, twierdza naturalna, broniona przez gwałtowne, lodowate wichry... Człowiek, który już nie ma czym oddychać na tych wyżynach zawrotnych, trafia nagle na najgorszy, najtrudniejszy etap drogi, na stożek stromy, niedostępny, musi walczyć z mrozem prawie polarnym, zawieją, musi resztkami sił wyrąbywać ścieżki w podstępnym lodowcu. Mallory, najdzielniejszy z dzielnych, i Irvine (rok 1924) zginęli w ostatnim ataku, szturmując ostatnie setki metrów. Pięć najlepiej zorganizowanych ekspedycyj odbiła niedostępna góra, członkowie wypraw mówią z szacunkiem o jakimś Wielkim Korytarzu na wysokości 8.500 metrów. Wiją się już dziwaczne legendy naokoło szczytu świata, pułkownik Howard Bury znalazł „ślad bosej stopy“ na wiecznym śniegu blisko wierzchołka, Smythe „czuł wyraźnie czyjąś obecność“, podzielił się nawet „z nim“ sucharem i wtedy dopiero stwierdził, że nie ma przy nim nikogo... Halucynacje? miraże? gorączkowe wizje ludzi, którzy doszli do granic wszelkiej wytrzymałości, zmusili nerwy i wolę do najwyższego napięcia? skąd się biorą u krajowców podania o „kosmatych demonach“ gór?
Choćby dla tych kwestyj, dla sprawdzenia, jakie ma właściwie maximum wydajności ten biedny żywy motor-serce, warto trochę połazić po zboczach Himalajów. Panowie Ruttledge (wódz piątej wyprawy) i tow. zasługują na sympatię i uznanie, chociaż wracają pobici i zwyciężeni przez złe „monsuny“.
Ale sceptycy mają swoją dobrą rację, rekordów jest za dużo w tej epoce, od rosnących cyfr w głowie się mąci. Ani wynalazcy fotografii, ani wynalazca błony filmowej, Eastman, nie zdawali sobie np. sprawy, do czego ich pomysł z biegiem czasu doprowadzi. W jednej tylko Anglii, w jednym roku ludzie robią przeszło sto milionów zdjęć aparatami amatorskimi. Statystycy dzielą te zdjęcia na „familijne“ (70 milionów), „widoczki“ (20 milionów), „sportowe“ (14 milionów), powstał olbrzymi przemysł, dziesiątki tysięcy rąk pracuje nad wywoływaniem, odbijaniem taśmy filmowej, któraby mogła opasać glob ziemski kilka razy dokoła, i to po każdych Zielonych Świątkach na nowo. Fabryki emulsji zużywają w niektórych krajach prawie tyle srebra, ile mennice państwowe.
Człowiek współczesny ma jeszcze inne rekordy zdumiewające: np. konsumcja papieru. Źródła amerykańskie podają, że świat pożera rocznie 19 milionów ton bibuły, samym bazgraniem pokrywamy co rok... dwa miliony ton! Stworzyliśmy radio i na pewno bijemy ilością zużytych słów i frazesów, rzuconych w przestrzeń, na wiatr (albo na eter) wszystkie epoki minione i wszystkich praojców. Ale to nam nie wystarcza, ogarnął nas ostry szał meczów i wyczynów, nie uznajemy zabawy bez „olimpiady“, punktów, wyników, finałów. Jeden z miesięczników amerykańskich opowiada w dłuższym artykule, jak sprytnie wyzyskał tę manię niejaki Culbertson, „Barnum brydżowy“. Wmówił poczciwcom, że w tej talii kart tkwi jakaś wyższa filozofia, obmyśla teorie, pisze podręczniki, układa zadania, zgarnia pół miliona dolarów rocznie za artykuły po gazetach, wywołuje dyskusje, urządza turnieje amerykańskie i światowe. Nie należy przy tym wcale — pisze ów miesięcznik — do najlepszych graczy, nie mógłby sam zająć nawet dziesiątego miejsca we właściwie ułożonej tabelce... Ale jest już tym czasem podobno ze 30 milionów brydżystów na świecie, cała ta potężna nacja marzy o szlemach licytowanych, słucha w skupieniu słów mistrza, śni po nocach o metodach, systemach, o wyczynach karcianych, „nie na miarę krawca lecz Fidiasza“.
Ile osób interesuje się wyścigami — oznaczyć cyfrą trudno. W Anglii „Derby“, to wypadek ważniejszy od najgorszych nawałnic i błyskawic na horyzoncie politycznym. Miliony próbują odgadnąć, który koń przyjdzie pierwszy, czyli — innymi słowy — który koń przebiegnie dystans półtorej mili o piątą część sekundy prędzej od innych, mniej szczęśliwych szkap. Ten problem czasem nawet dla wytrawnych sędziów przy mecie jest za trudny i głośne laboratoria Eastmana wypuściły właśnie specjalny aparat filmowy, bardzo sprytnie pomyślany. Zdejmuje samorzutnie konie przed celownikiem, wywołuje automatycznie taśmę, utrwala różnicę setnej części nosa zwycięzcy, daje rezultat ostateczny odpowiednio powiększony i niezawodny w kilkadziesiąt sekund po biegu...
Nie wszystkie rekordy w tej epoce rekordów budzą sensacje i entuzjazm w wielkich tłumach. W Ameryce, w stanie Ohio, pracuje skromny mechanik nazwiskiem Leslie Peltier. Zapalił się do badań astronomicznych, od lat studiuje pilnie niebo po nocach. Zajmują go gwiazdy zmienne i ma już dziś w dorobku... 40 tysięcy ważnych obserwacyj. Teraz dopiero wypłynęło jego nazwisko w prasie codziennej, bo odkrył bystrym okiem pierwszą kometę tegoroczną, ale uniwersytet Harvarda zna go i ceni od dawna, a znakomity dr. Shapley pisze o skromnym maszyniście „jeden z najwybitniejszych astronomów-amatorów w świecie...“ Gdyby skoczył o tyczce, byłby na pewno głośniejszy.
Rekord światowy wytrzymałości i cierpliwości przyznać trzeba na dobrą sprawę sędziwemu antropologowi amerykańskiemu, F. Boasowi (uniwersytet Kolumbii). Lat temu trzydzieści rząd Stanów Zjednoczonych powierzył uczonemu zbadanie kwestii, czy i jak potomstwo emigrantów zmienia się fizycznie na nowym gruncie i w nowych warunkach. Boas stanął przed prawdziwym oceanem zagadnień i trudności, ale się nie uląkł ogromu pracy. Przez lata całe mierzył, fotografował, studiował to różnorakie mrowie ludzkie, które fale wyrzucają ustawicznie na brzeg amerykański. Obmyślił bardzo ciekawą metodę — kinematograficzną — i rejestrował gesty uchodźców włoskich, żydowskich, germańskich. Boas powiada, że trzeba rozróżniać cechy „genetyczne“ od właściwości nabytych pod wpływem środowiska. Podobno Anglicy za czasów Elżbiety gestykulowali bardzo żywo. Pewien rodowity Anglik, wychowany we Włoszech, przyjechał do Ameryki, gdzie długo był żonaty z Żydówką. Miał gesty Żyda i Włocha, wyraźnie pomieszane, ale żywe.
W studiach Boasa jest materiał olbrzymi i o wiele ważniejszy, niżby się z pozoru zdawać mogło. Nie ma „czystej rasy“ na świecie — mówił niedawno świetny badacz na posiedzeniu Akademii — i wątpić należy, czy istnieją jakieś rasy „wyższe“ i „niższe“. Niektórzy za miarę tej „wyższości“ uważają odległość, dzielącą pozornie człowieka od małpy. Ale najbardziej „niemałpie“ nosy mają Armeńczycy, najbardziej „niemałpie“ wargi — murzyni, najmniej owłosieni na ciele są Mongołowie, stosunkowo największe mózgi mają Eskimosi. „Gdybyśmy dziś wybrali drogą umiejętnej selekcji najbardziej inteligentną, energiczną, duchowo najzdrowszą część ludzkości, jądro — mielibyśmy w tym jądrze przedstawicieli wszystkich ras na ziemi“.
Dzieła Boasa spalono podobno w Niemczech, na podwórku uniwersytetu w Kilonii. Jest to jeden z rekordów głupoty, ale w tej epoce różnych wyczynów może nawet nie największy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.