Ziemia w malignie/Robot na trawce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Robot na trawce. — Ruina w ziemi obiecanej. — Uśpione owoce. — Witaminy w biurze patentowym. — Argon promienisty. — „Inozitol“. — Zboże i dynamit.

We Francji powstaje podobno „Dom wypoczynkowy dla starszych wynalazców“. Zebrano trochę grosza, trafił się jakiś wdzięczny pałacyk nad uroczą Sekwaną czy jeszcze bardziej powabną Oisą, jest staw rybny, są łączki zielone. Panowie, którzy życie strawili w ciemnych piwnicach, na strychach, w warsztatach, modelarniach, ślęcząc dniami i nocami nad „nartą z popędem elektrycznym“ albo nad „butlą jednokierunkową“ (można z niej cenne alkohole wylewać, ale nie można jej żadnym paskudztwem napełnić), poczciwi maniacy znajdą wreszcie przytułek, kąt bezpieczny, będą mogli ryby łowić na wędkę i po łące pachnącej wędrować wieczorem. O ile sobie oczywiście — dodają dziennikarze — nie wymyślą natychmiast jakiejś sieci „automatycznej“ i jakiegoś „przyrządu mechanicznego do biegania po trawie“, o ile nie każą „robotom“ spacerować o zachodzie i czyhać na karpie i karasie o wschodzie.
O poczciwych maniakach czytaliśmy dawniej często w powieściach, nowelach, wypisach szkolnych. Przeważnie — nie leżą na różach. Każdy, nawet najlepszy pomysł dojrzewać musi przez czas dłuższy (przypomnijmy sobie radio, film kolorowy, telewizję), każdy, nawet najlepszy, wynalazek komuś wchodzi w paradę, czyjeś interesy psuje, czyjeś krzyżuje plany, wygląda — w zalążku — pokracznie, dziecinnie. Życiorysy, książki dla młodzieży opowiadają długo i szeroko monotonną, wciąż tę samą właściwie historię tragikomiczną: jednemu twórcy przewrotu w przędzalnictwie żona zrozpaczona połamała wszystkie modele, innemu skradziono patenty. Tego wyśmiano, tamtemu dom spalono, ów umarł w nędzy i zapomnieniu.
Dość smutną anegdotę z trochę innej, ale jednak bardziej zbliżonej dziedziny oglądać można w jednym z mniejszych kin warszawskich. Amerykanie zrobili z tego scenariusz filmowy i puścili na ekrany świata kicz kiepski, choć pouczający: „Generał Sutter“. Był taki Sutter, emigrant, chłop szwajcarski, uciekł do Ameryki, szedł na zachód, porwał innych, poprowadził, przyłączył do Stanów całą olbrzymią prowincję, Kalifornię, „ziemię obiecaną“, osiedlił na niej ludzi. Kiedy się okazało, że ta kraina cudowna, przebogata, płynie nie tylko mlekiem i miodem, ale jeszcze i złotem — wdzięczni towarzysze-osadnicy cisnęli „generała“ na pastwę losu, połamali mu groble, mosty, poniszczyli budynki, zabrali pola — doprowadzili go do nędzy, porzucili, wykpili. Toczył procesy beznadziejne do końca życia, umarł na ulicy, przed schodami jakiegoś urzędu. Bilionami nie można oznaczyć majątku, który się na dobrą sprawę biedakowi słusznie należy, a on żuje na starość suchy chleb na ławce w ogrodzie publicznym.
I jest w tym jakieś mocne prawo, jakaś reguła przyrodnicza, żelazna, matematyczna. Pionier, odkrywca, wynalazca obywać się musi bez osławionego „happy-endu“, który znamy tak dobrze z filmów erotycznych.
Więc jaka moc tajemna nim kieruje, jaka siła wyższa pcha licznych Edisonów do czynu? ambicja? ciekawość? przeznaczenie? Niewiadomo — dość, że biura patentowe i pisma zawalone są pomysłami, wynalazcy pracują w pocie czół. Tłumy wędrują za słońcem na zachód i szukają nowej Kalifornii. Niejaki Ferretti, Włoch, chce raz jeszcze wywołać wielką rewolucję w odwiecznym tkactwie, pracuje — nie pierwszy zresztą — nad syntetyczną wełną. Można kwasami strącić ze zwykłej śmietanki kazeinę, można ją później zamienić w masę elastyczną i ciągliwą i można wreszcie sposobami mechanicznymi otrzymywać z tej substancji nitki białe, giętkie, lśniące. Przypominają miękkie włókna wełniane, są od nich jeszcze trochę słabsze, trochę łatwiej pęcznieją od wilgoci, ale wynalazcy są dobrej myśli. Jedwab sztuczny był jeszcze biedniejszy ongiś, na początku, a dziś już zalewa wszystkie rynki i bardzo wytworne damy szwarcują przez granice różne pończochy amerykańskie i angielskie, w całości albo w części „syntetyczne“. „Wełną z mleka zajęła się głośna fabryka europejska, produkuje już podobno dziennie z pięćdziesiąt tysięcy kilo lanitalu (tak się nowy materiał nazywa) i niezadługo ubranie eleganta kosztować będzie kilkanaście złotych. „Z krowiego czy z owczego mleka?“ będą nas pytali znajomi na wiosnę. „Z kobylego“ odpowiemy skromnie.
Technika zajęła się od dawna „odżywianiem“ i najbardziej konserwatywne sklepy spożywcze zastawione są różnymi puszkami, blaszankami, konserwami, jarzynami. Niedawno pewien obywatel australijski wpadł na myśl bardzo rewolucyjną i brzemienną w następstwa: usypia owoce. Do Londynu przybył przed tygodniem spory ładunek okrętowy — paki, w nich olbrzymie cytryny, gruszki, grapefruity. „Uśpiono“ je w Melbournie, pokryto szczelnie jakąś niewidzialną, przezroczystą powłoką woskowatą, przetrzymały podróż świetnie, przejechały pół obwodu ziemi i „po zbudzeniu“ były równie świeże i soczyste jak przed miesiącem, kiedy je zerwano z drzew na tamtej półkuli. Wynalazek, jeżeli się przyjmie i spełni nadzieje, stworzy na pewno epokę w trudnej, wybrednej i niedostępnej dla szalonych nowatorów sztuce kulinarnej, pchnie ją na nowe tory, będziemy zimą mieli świeże kompoty i pachnące zupy owocowe.
Nawiasem mówiąc ludzie już od dłuższego czasu patentują rośliny w krajach zachodnich, a w Ameryce ktoś zgłosił do patentu... sześć nowych odmian witaminy D.
Każdy lepszy pomysł „porusza trochę z posad ziemię“, ale najbardziej wyrzucają bryłę świata ze starej orbity — maszyny. Nawet pozornie niewinne przyrządy laboratoryjne, specjalne wywołują nieraz przewroty sensacyjne i głośny „cyklotron“ Lawrence’a jest tu przykładem wymownym. Młody fizyk kalifornijski skonstruował tę armatę elektronową bardzo mądrze, ale sam nie przypuszczał chyba, jak mocno wstrząśnie podwalinami wiedzy. Niema tygodnia, żeby pisma fachowe nie zawiadomiły uczonych o nowym odkryciu: platyna zamienia się pod ogniem huraganowym z cyklotronu w promienną rado-platynę; szlachetny gaz, argon, przechodzi w inny cięższy argon, wyrzuca z siebie raptownie mocne fale rentgenowskie i „idzie do cywila“, przechodzi wreszcie w stan spoczynku jako banalny potas. Świat naukowy trzęsie się w posadach, tygodniki podają zdjęcia wielkiej maszyny Lawrence’a, z której strumień świetlistej energii tryska w powietrze i bije na ćwierć metra. Kto wie, czy ten wynalazek nie wywoła jeszcze jednej rewolucji w fizyce.
Świat normalnego obywatela chwieje się nieraz stokroć mocniej, niż solidne mury laboratoriów i wielkie teorie. W epoce motorów, robotów, automatów wiemy to wszyscy dobrze, naczytaliśmy się bajek i plotek o strasznych koniach parowych. Oczywiście — to nonsens i przesada, żeby każda maszyna była „golemem“ groźnym i okrutnym, potworem mściwym z legendy. Rzeczoznawcy i wnikliwi badacze z wyraźną sympatią mówią np. o nowoczesnej maszynie drukarskiej. Ułatwiła ludziom nudną, monotonną i niezbędną robotę kopiowania, powielania myśli i zdań. Już poeci rzymscy skarżą się rytmicznie na błędy skrybów, którzy ongiś w hałasie i rejwachu przepisywali książki „za dyktandem“, strzelali byki okropne ustawicznie i pstrzyli nimi rękopisy. Później powstały czcionki i trzeba było ręcznie układać ołowiane literki w przeraźliwie długie kolumny... Dzisiejszy monotyp to już prawie ideał cierpliwego, zręcznego, niezawodnego niewolnika mechanicznego, odjął człowiekowi pracę żmudną, przykrą, umie ją wykonywać pięknie, estetycznie, tworzy druki i księgi wspaniałe (angielska „Nonesuch Press“), a jednocześnie nikogo zarobku nie pozbawił. Drukarz współczesny pracuje w lepszych warunkach, niż jego dawniejszy poprzednik, Gutenberg i jego pomysłowi następcy nikogo nie skrzywdzili, nikogo z torbami nie puścili i nie mają na sumieniu.
Ale tłum niewolników mechanicznych rośnie i wraz z nim rosną konflikty i mnożą się kłopoty. W Ameryce w tej chwili przypada już 13 koni motorowych na jedną biedną głowę mieszkańca, każdy przeciętny obywatel ma jakgdyby za sobą spory oddział cieni — 40 ludzi niewidzialnych, którzy pod jego rozkazami pracują. Otóż — przeciętny obywatel dzisiejszy wcale nie jest taki znów mądry, żeby mógł czterdziestu ludziom wydawać dorzeczne rozkazy. I tu jest węzeł prawdziwego dramatu.
A inwencja wynalazców i odkrywców nie słabnie ani na chwilę. Wybitny chemik amerykański, prof. E. Bartow, oświadczył w tych dniach dziennikarzom w wywiadzie, że po dłuższych próbach trafił na sposób praktyczny, umie zużytkować nawet gorsze ziarno, moczy je, wydobywa substancję, zwaną „inozitolem“. Z tej znów substancji można łatwo otrzymać — krótko a zwięźle mówiąc — hexanitroinositol, czyli inaczej naddynamit, coś bardziej zwartego, mocnego, wybuchowego od nitrogliceryny. Tymczasem jeszcze cały zapas światowy groźnej materii składa się z 25 funtów „piekielnego cukru“, które prof. Bartow trzyma pod kluczem w swej pracowni (uniwersytet stanu Iowa). Ale może nadejść dzień...
Dynamit ze zboża... Jest jakiś symbol w tym odkryciu, jakiś temat do wielkiej tragedii nowożytnej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.