Ziemia (Zola, 1930)/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Z płócienną, koloru nieba, sakwą do siewu, przewieszoną przez ramię i pełną ziarna, wyszedł Jan tego dnia w pole. Lewą ręką przytrzymywał otwór sakwy, a prawą, przystając co trzy kroki, czerpał z niej po garści zboża i zgrabnym, półkolistym ruchem rzucał je przed siebie. Grube jego buty dziurawiły rychłą ziemię, której skiby odrywały się od niej w miarę rytmicznego kroczenia siewcy naprzód. Przy każdem rzucaniu siejby, pośród złocistego deszczu ziaren migały ponsowe naszywki żołnierskiego munduru, który Jan donaszał przy pracy. On sam szedł przodem, spokojny i poważny. Za nim powoli ciągnęła się brona, zaciskająca ziarno w ziemię, zaprzężona w parę koni popędzanych przez parobka, który co czas pewien, w regularnych odstępach, świstał szkapom nad uszami przeciągiem trzaskaniem z długiego bicza.
Skrawek gruntu, wynoszący zaledwie pięćdziesiąt arów, w miejscu, zwanem Corneilles tak małe miał znaczenie, że pan Hourdequin, właściciel folwarku Borderie, nie chciał posyłać tam mechanicznego siewnika, potrzebnego zresztą gdzieindziej. Jan, który obrabiał odcinek w kierunku z południa na północ, miał przed sobą, w odległości dwu kilometrów, budynki folwarczne. Stanąwszy na końcu brózdy, podniósł oczy i patrzył przed siebie, nie widząc nic i dysząc ciężko przez chwilę.
Niskie budynki, pokryte łupkowym dachem, odcinały się brunatną plamą, stanowiącą niejako przedmurze Beaucji, której płaszczyzna ciągnęła się daleko w kierunku Chartres. Podjesiennym, zasnutym ołowianemi chmurami, stropem nieba widniało dziesięć mil kwadratowych nagiej, pulchnej gleby urodzajnej, żółcącej się wielkiemi kwadratami zaoranej ziemi, to znów zieleniejącej kobiercami koniczyny i lucerny. Na całej tej przestrzeni, jak okiem sięgnąć, ani jedno wzgórze, ani jedno drzewo nawet nie zasłaniało widoku; niczem nieprzerwany, jednostajny pejzaż zlewał się z linją widnokręgu, wyraźną i półkulistą, jak gdyby stykała się tutaj z niebem powierzchnia morza. Na zachodzie jeno znaczyła rdzewiejąca pręga zarysy dalekiego lasku. Środkiem biegła kredowa wstęga gościńca, wiodącego na przestrzeni czterech mil z Chateaudun do Orleanu i poznaczonego geometrycznym szeregiem telegraficznych słupów. Poza tem nic — prócz nieruchomo rozpostartych skrzydeł wiatraków, wznoszących się na wiązaniach z belek. Tu i owdzie, woddali, kamienne wysepki wiosek ze strzelającą w niebo wieżyczką kościółka, ginącego śród rozkołysanych wiatrem, zielonych i złotych fal zbożowych obszarów.
Jan zawrócił i poszedł znów w kierunku od północy do południa, lewą ręką przytrzymując otwór sakwy, a prawą rzucając przed siebie rytmicznym ruchem ziarno siewne. Teraz miał przed sobą, tuż blisko, wąską dolinkę rzeki Aigre, która przecinała płaszczyznę, niby rów sztucznie wykopany i poza którą leżały już obszary Beaucji, ciągnącej się hen wdali aż do Orleanu.
Jedynie pożółkłe czubki smukłych topoli, które wznosiły się ponad wgłębieniem, czyniąc wrażenie niskich krzewów lub zarośli, obrzeżających przydrożne rowy, wskazywały, że poza niem ciągnąć się muszą obszary łąk i miejsca zadrzewione. Z przytulonej do zbocza wzgórza niewielkiej wsi Rognes widać było kilka dachów tylko, ścielących się u stóp kościółka, którego strzelista wieżyczka kryła wśród kamiennych swoich murów siedlisko odwiecznych rodów kruczych. Od strony wschodu, poza doliną rzeki Loir, gdzie w odległości dwóch kilometrów leżało miasto Cloyes, stolica kantonalna, barwiły się dalekie wzgórza Perche liljową plamą na tle jednostajnej szarzyzny nieba i powietrza. Była to dawna okolica Dunois, obecny okrąg Chateaudun, pomiędzy Perche a Beaucją, sam już jej skraj, miejsce, gdzie jałowe ziemie ściągnęły na nią przydomek „Beaucji wszawej“. — Stanąwszy znów na krańcu pola, zatrzymał się Jan i objął wzrokiem bystre, przejrzyste wody rzeki Aigry, płynącej wśród kęp trawy, równolegle z gościńcem, po którym sunęły szeregi wieśniaczych wozów, dążących, jak zwykle w dzień sobotni, na targ w miasteczku. Po chwili zawrócił i poszedł znów zpowrotem.
Tym samym wciąż krokiem, z tym samym rytmicznym ruchem ręki, ciskającej garście siewnego ziarna, przemierzał pole z południa na północ i z północy na południe, śród złocistej kurzawy, unoszącej się z ponad zboża. Za nim powoli sunęła brona, popychana trzaskaniem z bicza, wciskająca w ziemię nasiona tym samym rytmem miarowym, powolnym, jak gdyby kierowana wolą świadomą. Długotrwałe deszcze opóźniły jesienną siejbę; w sierpniu jeszcze mierzwiono zaorane już oddawna pola; czarne, oczyszczone z chwastów zagony czekały już tylko na siew, aby wydać pszenicę i żyto po owsie i koniczynie w trójpolowym płodozmianie. Czas naglił, chociażby ze względu na obawę rychłych mrozów, które mogły ściąć ziemię po tak długich ulewach. Powietrze, oziębione odrazu, przybierające w szarym półmroku rdzawy kolor sadzy, nieporuszone najlżejszem tchnieniem wiatru, zawisło nieruchomo po nad oceanem zaoranej ziemi. Wszędzie odbywała się siejba; w odległości trzystu metrów na lewo inny rolnik obsiewał swoje pole, dalej jeszcze inny, na prawo — jeden, drugi, trzeci, widnieli na tle niknącej perspektywy przestrzennej. Drobne czarne sylwetki, a dalej punkciki już tylko, zaledwie dostrzegalne, zlewające się z ogólnem morzem płaszczyzny. Wszyscy oni szli tym samym krokiem, tym samym rytmicznym ruchem ciskali w ziemię ziarno, niby strumień życiodajny. Cała przestrzeń dokoła rozedrgana była tym rytmem, aż hen, wdal, wszerz i wzdłuż, po sam kraniec widnokręgu, gdzie już zacierały się niedostrzegalnie sylwetki i punkciki siewców.
Jan wracał po raz ostatni, gdy, nagle, od strony Rognes, mignęła mu wielka, rudo-biała krowa, prowadzona na postronku przez młodą dziewczynę, nieomal dziecko jeszcze. Mała wieśniaczka i krowa szły ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, na skraju płaskowzgórza. Jan, odwrócony w tej chwili plecami, skończył obsiewanie ostatniego zagona, gdy wtem, szybki bieg bydlęcia przy wtórze zdławionych, rozpaczliwych krzyków zatrzymał go w trakcie zawiązywania sakwy przed powrotem do domu. Podniósłszy oczy, ujrzał krowę, biegnącą pędem po lucerniku i ciągnącą za sobą dziewczynkę, która resztką sił usiłowała ją powstrzymać.
— Puść ją!
Dziewczynka ani myślała puścić i głosem zdyszanym, w którym brzmiał zarazem gniew i przestrach, klęła krowę i wymyślała jej.
— Stój, Łaciata, stój... bydlę przeklęte!...Stój, bestjo zatracona!... Łacia... ta!... stój...
Dotychczas, jako tako jeszcze, biegnąc, podskakując i potykając się po wyboistym gruncie, nadążała za krową. Kiedy raz i drugi upadła i znów zerwała się, aby biec dalej, krowa szarpnęła mocniej postronek i pobiegła szaleńszym jeszcze pędem, ciągnąc za sobą niezdolną już podnieść się dziewczynkę. Mała darła się wniebogłosy. Ciało jej, taszczone na lucernie, żłobiło na niej smugę brózdy.
— Puśćże ją! Cóż u djabła?! — krzyczał Jan, sam nie wiedząc jakich używa słów. — Puść ją — mówię. Puść, do licha! — wrzeszczał.
Wyrywały mu się one machinalnie, pod wpływem przerażenia; wreszcie, zrozumiawszy o co idzie, podbiegł pędem: postronek musiał zacisnąć się dokoła napięstka dziewczyny, zaplątując się coraz mocniej przy każdym nowym jej wysiłku. Na szczęście, udało mu się przeskoczyć zaorany zagon i zabiec krowie drogę takim galopem, że, przerażona i ogłupiała na jego widok, zatrzymała się w pędzie. Nie tracąc ani chwili, rozwiązał postronek i posadził dziewczątko na trawie.
— Nie przetrąciłaś sobie czego?
Ale dziewczynka nawet nie zemdlała. Wstała, obmacała się na wszystkie strony i z całym spokojem zadarła spódnicę aż po uda, aby obejrzeć kolana, które straszliwie ją piekły. Nie mogła wciąż jednak jeszcze przemówić, tak była zziajana i zdyszana.
— Widzicie — wyjąkała wreszcie — tu... o... tutaj piecze mnie... Ale mogę poruszać, nic mi się nie stało... To ci się wylękłam!... o, Jezu!... Rety!... Żeby to tak na drodze, nic jużby chyba ze mnie nie zostało!...
I, oglądając obolałą nogę, a potem rękę, przeciętą czerwoną obrączką, zwilżyła ją własną śliną i przytknęła do niej wargi, dodając z głębokiem westchnieniem ulgi:
— Nie jest wcale zła nasza Łaciata. Coś tylko jej się stało dzisiejszego ranka. Ma się gonić. Prowadzę ją do buhaja, do Borderie.
— Do Borderie? — powtórzył Jan. — To dobrze się składa, bo i ja tam idę. Podprowadzę cię.
Tykał dziewczynę, uważając ją jeszcze za smarkulę, taka była drobna na swoje czternaście lat. Zadarłszy głowę, patrzyła poważnie na tęgiego, ciemnowłosego, krótko przystrzyżonego chłopca, na jego dużą twarz o regularnych rysach — dwudziestodziewięcioletni mężczyzna wydawał jej się starym człowiekiem.
— Znam was; jesteście pan Kapral, stolarz.. zgodziliście się do pana Hourdequina za parobka.
Słysząc w ustach małej przezwisko, dane mu przez wieśniaków, młody człowiek uśmiechnął się i spojrzał na nią uważniej, zdziwiony widokiem jej kobiecych już kształtów, jej zarysowujących się wyraźnie, krągłych, sterczących piersi, jej twarzy wydłużonej o czarnych, bardzo głębokich oczach i mięsistych, pełnych wargach, jej jędrnego, różowego ciała dojrzewającego owocu. Miała na sobie szarą spódnicę i czarny wełniany kaftanik, głowę jej osłaniał okrągły czepeczek. Cera jej twarzy była ciemna, spalona od słońca na złoto-brunatny kolor.
— Aha, ty przecie jesteś młodsza córka Muchy! zawołał. — Nie byłbym cię poznał! To twoja siostra była kochanką Kozła, na wiosnę tego roku. Pracowałem wtenczas z nim razem w Borderie.
Odpowiedziała zupełnie spokojnie.
— Tak, mnie na imię Franka... Moja siostra, Lizka, zadawała się z kuzynem Kozłem i teraz jest w szóstym miesiącu... Ale czmychnął i ma być gdzieś w Orgères, na folwarku Chamade.
— Tak, tak... dokończył za nią Jan. — Widziałem ich razem.
Stali przez chwilę, wpatrzeni w siebie wzajem w milczeniu; on, uśmiechając się na wspomnienie tego, jak zaszedł kiedyś oboje kochanków za stertą siana, ona, śliniąc ciągle zbolały napięstek, jak gdyby wilgoć warg łagodziła palenie sinej pręgi. Krowa spokojnie pasła się tymczasem na sąsiedniem polu, wyrywając kępki lucerny. Słychać było tylko krakanie kruków, szybujących nieustannie dokoła dzwonnicy. Nagle trzy pierwsze dzwony na Anioł Pański rozdarły martwą ciszę powietrza.
— Co? Już południe?! — zawołał Jan. — Żywo, śpieszmy się... przynaglił. Wtem, spostrzegłszy pasącą się krowę, dorzucił:
— Patrzaj! twoja krowa wlazła w szkodę. Gdyby ją tak przydybali!... Czekaj, szelmo jedna — krzyknął na zwierzę — dam ja ci...
— Dajcie jej spokój — zatrzymała go Franka. — Toć to nasze pole... Przewróciła mnie niecnota na naszym własnym gruncie!... Cały ten szmat aż do Rognes należy do naszej familji. To tutaj — to nasze, ojcowe, tamto o miedzą — stryjka Fouana, a zaraz za stryjkowem — ciotczyne...
Pokazując przy tych słowach odnośne familijne pola, sprowadzała równocześnie krowę na ścieżkę. I dopiero kiedy ją trzymała znów mocno na postronku, przypomniało jej się, że wypada podziękować młodemu chłopakowi.
— Ale, to wy przecie wybawiliście mnie! Dziękuję wam, bardzo wam dziękuję! — rzekła.
Ruszyli! oboje w drogę, idąc ścieżką wzdłuż doliny, zanim nie skręcili w głąb pól. Przebrzmiały już ostatnie dzwony na Anioł Pański i tylko kruki nie przestawały wciąż jeszcze krakać żałośnie. Idąc za krową, którą trzymali oboje na postronku, nie przemówili do siebie ani słowa, zwyczajem wieśniaków, zdolnych chodzić pospołu milami, zachowując nieprzerwane milczenie. Na prawo natknęły się oczy ich na siewnik mechaniczny, o którego koła otarli się prawie; powożący parobek pozdrowił ich na dzień dobry, na co oni odwzajemnili mu się, powiedziawszy mu „dobry dzień“! tym samym poważnym, uroczystym tonem. W głębi gościńca, na lewo od nich, sunął w dalszym ciągu sznur wozów i wózków, dążących do Cloyes, gdzie targ rozpoczynał się dopiero o pierwszej po południu... Karjolki, osadzone na dwóch wysokich kołach, podskakiwały, podobne zdaleka do skaczących owadów i tak maleńkie z tej odległości, że zaledwie rozróżnić można było białe punkciki kobiecych czepków.
— Widzicie tamten wózek? — to mój stryj, Fouani, z ciotką Różą. Jadą do notarjusza — rzekła Franka, wpatrzona w małą karjolkę, niewiększą teraz od łupiny orzecha, gdy tak mknęła w odległości dwóch kilometrów zgórą.
Miała wzrok bystry, jak marynarze, i daleki, jak mieszkańcy płaszczyzn, nawykli do rozpoznawania szczegółów, zdolni odróżniać rysy poszczególnych postaci ludzkich i zwierzęcych w maleńkich plamkach dalekich ich sylwetek.
— Aha, słyszałem, gadali coś ludzie o tem — podchwycił Jan. — Więc stary naprawdę zgodził się podzielić swoje grunty pomiędzy córkę i obu synów?
— Tak, zgodził się. Mają wszyscy zejść się dzisiaj u pana Bailehache’a.
Patrzyła wciąż na karjolkę znikającą w głębi gościńca.
— Nas nic to nie obchodzi. Ani nam to coś doda, ani ujmie... Tylko, widzicie, cała rzecz z tym Kozłem. Lizka myśli, że może się jednak z nią ożeni, jak dostanie swoją część.
Jan roześmiał się.
— Szelma on, ten Kozioł!... Znam go dobrze! Nic sobie nie robi z obełgiwania dziewcząt. Nie może się bez nich obejść; jak nie chcą mu się dać po dobroci, bierze je gwałtem.
— Pewnie, taka świnia! — oświadczyła Franka tonem stanowczym. — Czy to nie świnia, żeby tak zrobić swojej kuzynce, a potem rzucić ją z grubym brzuchem?...
Nagle krzyknęła w złości:
— Czekaj, Łaciata!... Potańcujesz ty zaraz!... zobaczysz!.... Wściekła się, czy co?... Tak zawsze jest, jak ją ogarnie!...
Nagłem szarpnięciem postronka ściągnęła znów krowę. W tem miejscu droga robiła zakręt, zbaczając z krawędzi płaskowzgórza. Karjolka zniknęła im całkiem z oczu, a oni oboje szli wciąż dalej po płaszczyźnie, nie mając nic ani przed sobą, ani na prawo, ani na lewo, prócz nieskończonych łanów uprawnych pól. Ścieżka biegła prostą linją pomiędzy zaoranemi zagonami i łąkami, nieznaczona na swej drodze ani jednym krzaczkiem, zdążająca wprost na folwark, który widniał już, jak na dłoni, a mimo to uciekał wciąż wdal, niknąć w szarej poświacie. I znów zapadło pomiędzy obojgiem milczenie. Nie otworzyli więcej ust, jak gdyby owładnięci uroczystą powagą okolicy, tak smutnej i razem tak urodzajnej.
Kiedy wreszcie stanęli na miejscu, wielkie czworokątne podwórze folwarczne, otoczone z trzech stron stajniami, oborami, owczarniami i stodołami, było opustoszone. Wnet jednak na progu kuchni ukazała się młoda kobieta, niskiego wzrostu, przystojna, choć z wyrazem twarzy nieco zuchwałym.
— Cóż to, Janie?... bez śniadania dzisiaj?
— Idę właśnie, pani Jakóbko.
Odkąd córka starego Cogneta, dróżnika z Rognes, Cognetka, jak ją nazywano, kiedy jeszcze, jako dziewczynka dwunastoletnia, zmywała statki na folwarku, została podniesiona do godności służącej — utrzymanki, kazała się despotycznie nazywać panią.
— A, to ty, Franko? — dodała. — Przychodzisz wedle buhaja?... Będziesz musiała zaczekać. Pastuch jest w Cloyes z panem Hourdequinem. Ale niezadługo wróci. Jużby powinien być.
I, widząc, że Jan decyduje się wreszcie wejść do kuchni, objęła go wpół, ocierając się o niego niby żartem i nie zwracając uwagi na to, że ją ktoś widzi, tak żądna była pieszczot poza temi jeszcze, jakiemi darzył ją pan.
Franka, pozostawiona sama, czekała cierpliwie, usiadłszy na kamiennej ławie przed wykopanem w ziemi gnojowiskiem, które zajmowało trzecią część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na stadko kur, grzebiących dzióbkami i grzejących sobie łapki na szeroko rozesłanej warstwie gnoju, z której ciepło buchało na oziębionem powietrzu błękitnawym dymkiem. Po upływie pół godziny, kiedy Jan znów ukazał się na progu, dojadając kawał chleba z masłem, wciąż jeszcze siedziała nieporuszona na tem samem miejscu. Usiadł obok niej i, widząc, że krowa niecierpliwi się i obija sobie nogi ogonem, nie przestając porykiwać, zauważył wreszcie:
— Że też ten pastuch nie przychodzi tak długo!
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej śpieszno. Po chwili milczenia odezwała się:
— Kapralu... to wam na imię Jan? zwyczajnie Jan?
— Tak, nazywam się Jan Macquart.
— I nie jesteście z naszych stron?
— Nie, pochodzę z Prowancji. Z Plassans... Tak się nazywa miasto tam.
Podniosła oczy, aby mu się przyjrzeć, zdziwiona, że można pochodzić z tak daleka.
— Po Solferino, półtora roku temu, wróciłem z Włoch, jako urlopowany, i jeden z moich kolegów sprowadził mnie w te strony... A że nie ciągnęło mnie już do mojego dawnego rzemiosła, do stolarki, zostałem... Tak się zrobiło, że musiałem zostać na folwarku.
— Aha! — domyśliła się, nie spuszczając z niego wielkich, czarnych oczu.
Ale w tej chwili Łaciata zaryczała przeciągle, nie mogąc już pohamować żądzy, gdy z poza zamkniętych wrót obory doleciał ją chrapliwy dech...
— O, — zawołał Jan — zwąchał ją ten rozpustnik Cezar!... Słyszysz, jak się tam odzywa?... Zna się na tem dobrze. Jak tylko sprowadzą krowę na podwórze, poczuje ją zdaleka, nie widząc jej nawet i nie wiedząc, czego od niego chcą...
I nagle, przerywając sobie, dodał:
— Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem Hourdequinem... Może jabym ci sprowadził byka? Uradzilibyśmy im we dwoje, chcesz?
— Słusznie mówicie, Kapralu, — rzekła Franka, wstając z ławy.
Jan, odmykając oborę, zapytał jeszcze:
— A twojej krowy nie trzeba przywiązać?
— Przywiązać?... A to po co?... Jej samej pilno; ani się poruszy.
Po otwarciu wrót ukazało się dwoma rzędami, po obu stronach głównego przejścia, trzydzieści krów folwarcznych; jedne z nich leżały na podściółce, inne, stojąc u żłobu, żuły buraki, a z kąta, gdzie stał uwiązany, wyciągał głowę jeden z buhajów, czarny z białemi łatami holenderczyk, czekający niecierpliwie na swoją robotę.
Gdy tylko go odwiązano, wyszedł ociężałym krokiem. Na progu przystanął jednak, jak gdyby olśniony światłem dnia i odurzony wolnem powietrzem, i tak pozostał na chwilę nieruchomy, stężały, wymachujący nerwowo ogonem, z nabrzmiałym karkiem, z wyciągniętym, węszącym pyskiem. Łaciata, nie poruszywszy się z miejsca, zwróciła na niego wielkie, wyłupiaste ślepia, cicho już tylko porykując. Byk zbliżył się, położył głowę na jej zadzie i przywarł do niej mocno całem cielskiem; jęzor mu zwisał, odsunął nim ogon i oblizał krowę aż po uda; ona zaś, nie stawiając mu oporu, nie poruszała się z miejsca i tylko skóra na niej fałdowała się kurczowo. Jan i Franka stali w oczekiwaniu, spokojni i skupieni. Czując, że już nadszedł właściwy moment, Cezar wskoczył nagłym rozpędem na Łaciatą, przygniatając ją swoim ciężarem, aż ziemia ugięła się pod niemi. Łaciata nie uległa jednak, choć ściskał ją całą siłą między rozwartemi swojemi udami. Taka była duża i szeroka, że byk, słabszej od niej rasy, nie mógł sobie poradzić. Czuł to, chciał się natężyć, ale nadaremnie.
— Za mały jest — rzekła Franka.
— Tak, trochę za mały — potwierdził Jan. — Ale nie szkodzi, wejdzie mimo to.
Potrząsnęła głową. Wreszcie, widząc, że wyczerpany z sił Cezar męczy się bezskutecznie, zdecydowała się.
— Nie, trzeba mu pomóc... Jak źle wsadził, to na nic. Krowa nie utrzyma... — Spokojnie, skupiając całą uwagę, jak przed trudnem zadaniem, zbliżyła się do obojga zwierząt. Wytężenie przyciemniło jej źrenice i rozchyliło ponsowe wargi na znieruchomiałej nagle twarzy. Podnieść musiała wysoko ramię, schwyciła w garść członek byka i naprostowała go. Buhaj, czując się u celu, podwoił siłę i jednem napięciem ud dostał się do środka. Potem wyciągnął. Dokonał: wbił pal wciskający nasienie. Mocna, nieporuszona, jak ziemia, w którą rzuca się siew, krowa ani drgnęła pod zapładniającym uściskiem samca. On zaś, po dokończeniu życiodajnego dzieła, osunął się ciężko na ziemię.
Franka, cofnąwszy rękę, wciąż jeszcze miała podniesione ramię.
Opuściła je wreszcie i rzekła:
— Udało się.
— I jak jeszcze! — odparł Jan z przeświadczeniem, w którem brzmiała nuta zadowolenia dobrego pracownika z dzieła, dokonanego szybko i sprawnie. Ani mu nawet na myśl nie przyszło rzucić małej jeden z tych żartów sprośnych, jakiemi parobcy folwarczni zwykli zabawiać się z wiejskiemi dziewczynami, sprowadzającemi swoje krowy. Mała zdawała się również uważać to za rzecz prostą i konieczną, w której niema doprawdy nic a nic do śmiechu. To przecież w porządku rzeczy.
A Jakóbka stała już od paru chwil na progu i, ze zwykłem swojem podaniem piersi naprzód, rzuciła wesoło:
— Aha! wszędzie trzeba przyłożyć ręki! Twój kochanek nie ma tam przecie oczu!
Jan wybuchnął wesołym śmiechem. Franka cała pokraśniała nagle. Zmieszana, chcąc pokryć swoje zawstydzenie, podczas kiedy Cezar, niezapędzony, sam wracał do obory, a Łaciata wyskubywała parę wyrosłych na gnojowisku kłosów owsa — zaczęła nerwowo macać się po kieszeniach, wreszcie wyjęła chustkę i rozwiązała supełek, w którym ukrytych miała czterdzieści susów za stanowienie.
— Macie tu wasze pieniądze! — rzekła. — Dobrej nocy!
Odeszła wraz z swoją krową, a Jan, uwiązawszy sobie znów u pasa sakwę, poszedł za nią, rzucając na odchodnem Jakóbce, że idzie na pole „za Słupem“, jak mu nakazał pan Hourdequin.
— Dobrze! — odpowiedziała. — Brona musi już tam być.
Poczem, widząc, że chłopiec poszedł za dziewczyną i że oboje znikają, idąc gęsiego po wąskiej ścieżce, rzuciła za niemi wesołym, kpiarskim tonem.
— Nic wam się nie stanie, co? Choćbyście zbłądzili razem. Mała wie dobrze, którędy droga.
Po ich odejściu podwórze folwarczne znów opustoszało. Tym razem nie roześmiało się żadne z nich z żartu Jakóbki. Szli wolno, w milczeniu, przerywanem jeno stukaniem ich obuwia, które obijało się o kamienie przydrożne. Idąc za nią, widział chłopak tylko dziecięcy jej karczek, na którym mszyły się ciemne włosy pod okrągłym czepeczkiem. Wreszcie, po przejściu jakich pięćdziesięciu kroków, odezwała się dziewczyna poważnie:
— Jakiem prawem prześladuje mnie chłopami? Mogłam była jej odpowiedzieć....
I, odwracając głowę do młodego człowieka, spojrzała mu ze złośliwym uśmiechem w oczy:
— Przypinać musiała nieraz rogi panu Hourdequinowi, jak gdyby już była jego żoną — prawda?... Wy chyba możecie najlepiej coś o tem wiedzieć?
Zmieszał się i nie wiedział, co ma odrzec.
— Ha! robi, co się jej podoba. To jej rzecz! — bąknął.
Franka odwróciła znów głowę i poszła dalej.
— Tak, dobrze mówicie... Żartuję, bo przecie moglibyście prawie być moim ojcem, więc nie może to mieć żadnego znaczenia... Ale widzicie, od czasu, jak Kozioł zrobił to świństwo mojej siostrze, poprzysięgłam, że prędzej dam sobie odrąbać ręce i nogi, niż wezmę kochanka.
Jan potrząsnął głową i znów zaległo między nimi milczenie. Pole, które miał obsiać, leżało na końcu ścieżki, w połowie drogi do Rognes. Zbliżywszy się do tego miejsca, parobek stanął. Brona czekała na niego; ziarno siewne z woru wysypane już było na brózdę. Napełnił niem swoją sakwę i rzekł:
— Żegnaj zatem.
— Żegnajcie! — odpowiedziała Franka. — Jeszcze raz wam dziękuję!
Chłopak zawahał się na chwilę, podniósł głowę i zawołał za odchodzącą:
— A jakby Łaciata znów zaczęła brykać?... Może mam cię odprowadzić?B
Była już daleko, odwróciła się jednak i spokojnym swoim, silnym głosem rzuciła mu poprzez niezmąconą ciszę powietrza:
— Nie! nie! nie potrzeba! niema strachu! Już dostała swoje.
Jan z sakwą, przerzuconą przez ramię, poszedł wzdłuż zaoranego zagonu i stałym, rytmicznym, półkolistym rzutem sypać zaczął przed siebie ziarno w ziemię. Od czasu do czasu tylko podnosił oczy, wiodąc niemi za Franką, znikającą śród pól, malutką już, kiedy szła tak za krową, która przewalała się leniwie z boku na bok. Zawróciwszy, przestał ją widzieć, ale kiedy znów wracał wgórę zagonu, dostrzegł ją raz jeszcze, drobniuchną, jak rumianek polny, z tą swoją szczupłą, drobną figurką i białą plamą czepeczka. Trzy razy tak zrzędu malała mu coraz bardziej, a kiedy po raz czwarty poszukał jej oczami, zniknąć znać już musiała za węgłem kościoła.
Wybiła druga godzina; niebo wciąż jeszcze było szare, głuche i mroźne, jak gdyby źdźbła sypkiego popiołu przyćmiły sobą słońce na długi szereg miesięcy, aż do nowej wiosny. Na tle posępnego krajobrazu jaśniejsza nieco smuga rozświetlała chmury od strony Orleanu, jak gdyby zdala gdzieś w tamtym kierunku, o mile całe, jaśniało słońce. Na świetlanej tej smudze odcinała się wyraźnie wieżyczka kościoła w Rognes, gdy wioska sama zapadła niedostrzeżenie w zagłębienie doliny Aigry. Ku Chartres natomiast, w kierunku północnym, płaska linja widnokręgu zarysowała się wyraźnie, niby kresa atramentowa, przecinająca tuszowy rysunek, pomiędzy ziemistą jednobarwnością kopuły nieba i rozciągniętym w nieobjętą dal obszarem Beaucji. Po śniadaniu zastęp siewców zdawał się być znacznie zwiększony. Teraz już każdy odcinek zaoranego gruntu miał swojego! Zewsząd mijali się oni i mnożyli, niby rój czarnych, skrzętnych mrówek, ożywionych dokonywaniem wielkiego dzieła, przewyższającego ich siły, olbrzymiego w zestawieniu z własną ich małością. Wszędzie, nawet w niknących wdali postaciach siewców, dostrzec można było wciąż ten sam uparty, miarowy gest, ustawiczny, nieznużony gest owadów, toczących zawzięty bój z nieobjętym obszarem ziemi, odnoszących wkońcu zwycięstwo nad przestrzenią i życiem.
Aż do zapadnięcia nocy obsiewał Jan zaorane zagony. Jedno pole po drugiem. Szedł wgórę i wracał, krocząc wielkiemi, rytmicznemi krokami wzdłuż zaoranej brózdy, — opróżniając sakwę z ziarna, które, wślad za jego krokami, padało w rychłą ziemię i zapładniało ją nowem życiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.