część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na stadko kur, grzebiących dzióbkami i grzejących sobie łapki na szeroko rozesłanej warstwie gnoju, z której ciepło buchało na oziębionem powietrzu błękitnawym dymkiem. Po upływie pół godziny, kiedy Jan znów ukazał się na progu, dojadając kawał chleba z masłem, wciąż jeszcze siedziała nieporuszona na tem samem miejscu. Usiadł obok niej i, widząc, że krowa niecierpliwi się i obija sobie nogi ogonem, nie przestając porykiwać, zauważył wreszcie:
— Że też ten pastuch nie przychodzi tak długo!
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej śpieszno. Po chwili milczenia odezwała się:
— Kapralu... to wam na imię Jan? zwyczajnie Jan?
— Tak, nazywam się Jan Macquart.
— I nie jesteście z naszych stron?
— Nie, pochodzę z Prowancji. Z Plassans... Tak się nazywa miasto tam.
Podniosła oczy, aby mu się przyjrzeć, zdziwiona, że można pochodzić z tak daleka.
— Po Solferino, półtora roku temu, wróciłem z Włoch, jako urlopowany, i jeden z moich kolegów sprowadził mnie w te strony... A że nie ciągnęło mnie już do mojego dawnego rzemiosła, do stolarki, zostałem... Tak się zrobiło, że musiałem zostać na folwarku.
— Aha! — domyśliła się, nie spuszczając z niego wielkich, czarnych oczu.
Ale w tej chwili Łaciata zaryczała przeciągle, nie mogąc już pohamować żądzy, gdy z poza zamkniętych wrót obory doleciał ją chrapliwy dech...
— O, — zawołał Jan — zwąchał ją ten rozpustnik Cezar!... Słyszysz, jak się tam odzywa?... Zna się na tem dobrze. Jak tylko sprowadzą krowę na podwórze, poczuje ją zdaleka, nie widząc jej nawet i nie wiedząc, czego od niego chcą...
I nagle, przerywając sobie, dodał:
— Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/20
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.