Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

I znów nastała pora sianożęcia. Niebo było stale mocno błękitne i bardzo rozprażone, i tylko lekki wietrzyk ochładzał powietrze. Datę ślubu ustalono na dzień świętego Jana, który w tym roku przypadał w sobotę.
Fouanowie przypomnieli Kozłowi, żeby rozpoczął zaprosiny od ciotki Starszej, która, jako senjorka rodu, bogata i wzbudzająca przed sobą lęk królowa, wymagała szczególnych względów. Ulegając namowom, wybrał się pewnego wieczora Kozioł z Lizą, oboje ubrani odświętnie, prosić ją na ceremonję kościelną, a potem na wesele, które odbyć się miało w domu narzeczonej.
Starsza była sama w kuchni, zajęta odwieczną swoją robotą na drutach. Nie zwalniając tempa obracania drutami, wpatrzyła się w oboje badawczo i kazała trzykrotnie dawać sobie te same wyjaśnienia, powtarzać te same zdania. Wreszcie, odezwała się ostrym swoim głosem:
— Na wesele? O! co to, to nie!... Ciekawa rzecz, cobym robiła na weselu?.. To dobre dla tych, co chcą hulać!
Pergaminowa jej twarz zabarwiła się rumieńcem na myśl o uraczeniu się zadarmo; pewni też byli, że przyjmie zaproszenie, musiało wszakże stać się zadość zwyczajowi, który wymagał, aby bardzo nalegać i prosić.
— Ależ ciotko, naprawdę, wesele nie może się obejść bez was!
— Nie, nie, to nie dla mnie. Czy to ja mam czas czy mam co wdziać na siebie?.. Taki duży wydatek... Można doskonale żyć i nie chodzić na wesela.
Musieli powtarzać dziesięć razy zaproszenie, na które w końcu odpowiedziała chmurnie:
— Ha, skoro mnie niewolicie, to przyjdę. Ale pamiętajcie, że robię to tylko dla was.
Widząc, że nie odchodzą, zaczęła toczyć walkę z samą sobą, bowiem obyczaj wymagał w podobnej okoliczności poczęstowania zapraszających szklanką wina. Zdecydowała się wreszcie i zeszła do piwnicy, mimo że miała na górze napoczętą butelkę. Na podobne okazje jednak miała resztkę skwaśniałego wina, którego sama nie mogła pić, tak było przykre w smaku. Nazywała je „przepędzaczem kuzynów“. Napełniła dwie szklanki i spojrzała tak ostro na bratanka i bratanicę, że musieli wychylić je do dna, bez skrzywienia się, aby jej nie urazić. Wyszli od niej z gardłem przepalonem dzikim kwasem.
Tegoż jeszcze wieczora Kozioł i Lizka poszli do Białej Róży, do państwa Karolostwa. Tam jednak natrafili na przygodę wielce tragiczną.
Pan Karol był w ogrodzie, wyraźnie wzburzony. Musiał widocznie doznać gwałtownego jakiegoś wstrząśnienia w chwili, kiedy oczyszczał z zeschłych gałązek liści krzew pnącej róży, bowiem trzymał w ręku zakrzywiony nóż ogrodniczy, a drabina oparta była jeszcze o mur. Opanował się jednak i zaprosił ich do salonu, w którym Elodja haftowała ze zwykłą swoją skromną minką.
— A! pobieracie się za tydzień?... To bardzo dobrze, moje dzieci... Ale na wesele nie będziemy mogli przyjść. Pani Karolowa jest w Chartres i zostanie tam ze dwa tygodnie.
Podniósł ciężkie powieki i rzucił okiem na młodą dziewczynę.
— Tak, w porze wielkiego natłoku, podczas jarmarku, musi pani Karolowa dopomóc tam naszej córce... Handel, jak wiecie, jest handlem; bywają dni takiej ciżby w sklepie, że ludzie aż się duszą. Estella obeznała się wprawdzie doskonale z interesem, ale jednak matka bardzo jest jej pomocna, tembardziej, że zięć nasz, Vaucogne, niewiełe się wtrąca... A zresztą, pani Karolowa chętnie zawsze odwiedza dom. Cóż chcecie, zostało w nim trzydzieści lat naszego życia, to coś znaczy!
Rozczulił się. Oczy, zaszklone łzą, utkwił daleko, w przestrzeń, w czasy minione.
To, co mówił, było prawdą zresztą. Żona jego, pomimo wygodnego, zasobnego życia w burżuazyjnem swojem ustroniu, pełnem ptaków i kwiatów, tęskniła za małym domkiem przy ulicy Żydowskiej. Wystarczyło, aby przymknęła powieki, a wnet rysował się przed nią obraz starego Chartres, opuszczającego się tarasowo na brzeg rzeki, od placu Katedralnego aż nad samą Eurę. Przybywszy do miasta, witała z radością ulicę de la Pie, potem szła przez Porte Cendruse ulicą des Ecuyers i, ażeby skrócić sobie drogę, schodziła na dół z Tertre du Pied-Plat i tutaj, na rogu ulicy Żydowskiej i ulicy Planche-aux-Carpes ukazywała się zachwyconym jej oczom biała fasada i zielone, stale zamknięte okiennice numeru 19-ego. Obie ulice były nędzne; przez trzydzieści lat poznała wszystkie ich dziury z ich brudnymi, obdartymi mieszkańcami, z ich rynsztokami, toczącemi czarne swoje wody. Ile tygodni wszakże, ile miesięcy przeżyła w ukryciu swojego domu, którego progu nie przekraczała nawet! W dalszym ciągu dumna była z kanap i zwierciadeł salonu, z sutej pościeli i mahoniów sypialni, z całego tego przepychu i ścisłego przestrzegania wygody klijentów, które było własnem ich dziełem i któremu zawdzięczali majątek. Melancholijne rozmarzenie ogarniało ją na myśl o pewnych poufnych zakątkach, do których przywarł nazawsze zapach wody tualetowej, stanowiącej specyficzny zapach domu, prześladujący ją nieodstępnie niby żal za przeszłością. Wyczekiwała też niecierpliwie okresów wzmożonej pracy, i jechała odmłodzona, szczęśliwa, po dwukrotnem ucałowaniu wnuczki, której przyobiecywała, że odda te całusy, tego samego jeszcze wieczora, jej matce, w cukierni.
— O, jakie to przykre! jakie przykre! — powtarzał Kozioł na myśl, że nie będzie na jego weselu państwa Karolostwa. — A gdyby tak kuzynka zechciała napisać do naszej ciotki, żeby wróciła?
Elodja, rozpoczynająca już piętnasty rok, podniosła odętą twarz chlorotycznej dziewczyny z rzadkiemi włosami, tak bladą, że świeże powietrze wiejskie zdawało się bardziej jeszcze ją anemizować.
— O, nie! — odparła — babcia mówiła mi, że będzie miała na jakie dwa tygodnie roboty przy cukierkach. Przyrzekła nawet przywieźć mi ich całą paczkę, jeżeli się będę dobrze sprawowała.
Było to pobożne kłamstwo. Babka przywoziła jej z każdej jazdy do Chartres cukierki, fabrykowane, jak była przekonana, w cukierni jej rodziców.
— Trudno, w takim razie niech wuj przyjdzie sam, z małą — zaproponowała Lizka.
Ale pan Karol nie słuchał, opanowany znów poprzedniem podnieceniem. Zbliżył się do okna, zdając się wypatrywać kogoś, wtłaczając przemocą do gardła okrzyk gniewu, jaki się w nim zrywał. Wreszcie, niezdolny powstrzymać się dłużej, wysłał wnuczkę z pokoju.
— Idź się pobawić na dworze, kochanie.
Kiedy wyszła, przywykła, że ją wysyłano, jak tylko dorośli wszczynali rozmowę, stanął w środku pokoju, założył ręce na krzyż i tonem pełnym oburzenia, które wykrzywiało drganiem jego starannie wygoloną, tłustą, żółtą twarz dymisjonowanego urzędnika, wyrzucił z siebie wreszcie:
— Ktoby temu uwierzył? podobna ohyda!... — Oczyszczałem właśnie mój krzew różany, wchodzę na najwyższy stopień drabinki, przechylam się machinalnie na drugą stronę i wyobraźcie sobie, widzę!... Honorynę, tak, służącą naszą, Honorynę, z mężczyzną, jedno okrakiem na drugiem, z nogami zadartemi do góry, w trakcie robienia świństw!... A! łajdaczka! łajdaczka! pod moim murem!... Zachłystywał się z gniewu; zaczął chodzić po pokoju, robiąc gesty szlachetnego oburzenia.
— Dybię na nią, żeby ją wyrzucić za drzwi, tę podłą nierządnicę!... Niepodobna utrzymać żadnej dziewczyny. Każdej zrobią dzieciaka. Nie minie sześć miesięcy, a już gotowa awantura!... Niepodobna przecież trzymać takiej z brzuchem w przyzwoitym domu... Masz tobie, i ta także!... I akurat musiałem ją złapać na gorącym uczynku. Koniec świata, stanowczo koniec świata, rozpusta nie zna już granic!
Kozioł i Lizka, ogłuszeni, udawali, że podzielają jego oburzenie.
— Naturalnie, że to świństwo, o! tak! świństwo.
Ale wuj, przerywając im, znów zaczął wylewać swój gniew.
— I pomyślcie tylko, że Elodja mogła właśnie wejść na drabinkę i zobaczyć coś podobnego! Ona, taka niewinna, niemająca o niczem pojęcia, ona, nad której myślami nawet czuwamy!... Dygocę cały na samą myśl o tem! Na honor!... Jaki cios dla pani Karolowej, gdyby tu była?!
W tej samej właśnie chwili, rzuciwszy okiem przez okno, spostrzegł dziewczynkę, która, parta ciekawością, stawiała nogę na pierwszym stopniu drabiny. Porwał się i wrzasnął głosem zdławionym przerażeniem, jak gdyby ujrzał dziecko, zawisłe nad przepaścią.
— Elodjo! Elodjo! — zejdź! odejdź stąd! na miłość boską!
Nogi uginały się pod nim, upadł osłabły na fotel, nie przestając rozpaczać nad wyuzdaniem służby. Wyobrazić sobie, że jedną z nich złapał w kurniku, pokazującą małej, jaki kury mają zadek! Dość się miało trudu, żeby uchronić dziecko poza domem przed ordynarnemi słowami chłopów i cynizmem zwierząt; człowiek traci wprost odwagę, jeżeli i u siebie, we własnym domu, znajduje stałe gniazda rozpusty.
— Aha, wraca! — zawołał nagle. Zaraz zobaczycie.
Zadzwonił i, przy wejściu Honoryny, siedział na fotelu, z miną surową, zdobywszy się wysiłkiem woli na pełen godności spokój.
— Zabieraj swoje manatki, moja panno, i wynoś się natychmiast. Zapłacę ci za osiem dni.
Służąca, wątła, szczupła, zawstydzona i zalękniona, chciała się tłomaczyć, bąkała jakieś słowa oderwane.
— Nic ci nie pomoże! Co najwyżej, zgodzę się nie wydać cię w ręce policji za wykroczenie przeciw moralności.
Oburzyło to dziewczynę.
— Aha! to pewnie dlatego, że zapomniał zapłacić panu za wejście.
Zerwał się z fotela, wyprostowany i wskazał jej majestatycznym gestem drzwi. Po jej wyjściu ulżył sobie brutalnie.
— A to drań! Śmiała zniesławić mój dom!
— O, że drań, to drań! — uprzejmie przytaknęli mu Kozioł i Lizka.
Kozioł powrócił do pierwszego tematu.
— Zatem, to ułożone, wuju? Przyjdzie wuj z małą?
Pan Karol dygotał jeszcze cały. Niespokojnym ruchem zbliżył się do lustra, aby się w niem przejrzeć i, zadowolony z rezultatu, odwrócił się do młodej pary.
— Gdzie? Aha! na wasze wesele?... Bardzo dobrze robicie, moje dzieci, że się pobieracie... Możecie na mnie liczyć. Będę, nie obiecuję tylko sprowadzić Elodji, bo na weselu, wiecie... wyrwie się niejednemu słówko... No? i cóż powiecie? Jak się rozprawiłem z tą ladacznicą? Nie mogę znieść czegoś podobnego we własnym domu!... Do widzenia, liczcie na mnie.
Delhomme’owie, do których Kozioł i Lizka poszli od pana Karola, przyjęli zaproszenie po przepisanem przez obyczaj wymawianiu się i naleganiach. Z całej rodziny pozostał jeszcze jedynie Hjacynt. Ten jednak stawał się nieznośny, pokłócony ze wszystkimi, wymyślający najobrzydliwsze historje, żeby obrazić swoich; postanowiono więc ominąć go, mimo że drżano z obawy przed nową potwornością, jaką pomścić się może za to.
Całe Rognes wyczekiwało niecierpliwie. Zaślubiny te, odkładane tak długo, były wypadkiem dnia. Sam pan Hourdequin, mer, wystąpił we własnej osobie; zaproszenia jednak na wesele, zmuszony był odmówić, gdyż tego dnia miał być w Chartres z powodu jakiegoś procesu. Przyobiecał tylko, że przyjedzie pani Jakóbka, ponieważ wyświadczono i jej uprzejmość zaproszenia jej na festyn. Pomyślano nawet pierwotnie i o księdzu Godardzie, aby mieć dobre towarzystwo. Już przy pierwszych jednakże słowach ksiądz uniósł się gniewem za wyznaczenie ślubu na dzień Świętego Jana. W Bazoches-le-Doyen przypadała tego dnia wielka msza, jakieś poświęcenie — jakże chcieli wobec tego, aby mógł być z rana w Rognes? Ale kobiety: Lizka, Róża i Fanny uparły się, nie mówiły już o zaproszeniu go na wesele, i w końcu musiał ustąpić. Ledwie zdążył na południe, taki wściekły, że wymamrotał im mszę jednym tchem, czem głęboko wszystkich uraził.
Zresztą, po długich debatach, zdecydowano urządzić wesele bardzo skromnie, wśród swoich, a to z racji położenia młodej z trzyletnim już blisko malcem. Mimo to, zamówiono u cukiernika ciasta i deser, na które nie żałowano kosztów, aby pokazać, że się umie brzęknąć trzosem przy nadarzonej okazji. Będzie, jak na weselu starszej córki Cognartów, właścicieli folwarku z Saint-Juste, tort z piramidą, dwojaki krem, cztery gatunki słodyczy i drobnych ciasteczek. W domu przygotować miano zupę suto okraszoną wołowym tłuszczem, kiełbasę, czworo duszonych kurcząt, cztery króliki w potrawce, pieczeń wołową i cielęcą. Wszystko to na piętnaście osób, mniej więcej. Dokładnej liczby nie można było ustalić naprzód. Co zostanie, zje się nazajutrz.
Niebo, trochę zachmurzone z rana, rozjaśniło się, i dzień kończył się ciepły i szczęśliwie pogodny. Nakryto stół w środku obszernej kuchni, naprzeciwko komina, na którym piekło się mięso i skwierczały sosy. Ogień tak ogrzewał izbę, że zostawiono szeroko otwarte oba okna i drzwi, przez które napływały miłe zapachy świeżo skoszonego siana.
Już dnia, poprzedzającego uroczystość, Róża i Fanny przyszły pomagać obu córkom starego Muchy. O trzeciej, w dniu uczty, wielkie wrażenie zrobił zajeżdżający wózek cukiernika, na którego widok wszystkie kobiety wiejskie wybiegły na próg swoich domów. Wystawiono zaraz deser na stół, aby mu się przyjrzeć. Właśnie w tej chwili nadeszła ciotka Starsza, wyprzedzając innych, usiadła z laską, wciśniętą między kolana, i nie spuszczała surowych oczu ze słodyczy. — Słyszane to rzeczy wydawać tyle pieniędzy?! — Nie jadła nic od rana, żeby módz napchać się więcej wieczorem.
Mężczyźni: Kozioł, Jan, który służył jako świadek, stary Fouan i Delhomme wraz z synem Nénessem, wszyscy w surdutach i czarnych spodniach, w wysokich cylindrach, których nie zdejmowali z głowy, bawili się na dworze grą w zatyczki. Pan Karol przybył sam, po odprowadzeniu w wigilję tego dnia Elodji na pensję w Chateaudun i, nie biorąc osobiście udziału w grze, zainteresował się nią, czyniąc sprawiedliwe uwagi.
O szóstej, kiedy wszystko było gotowe, trzeba było jeszcze czekać na Jakóbkę. Kobiety pospuszczały spódnice, które popodpinały szpilkami, aby nie zabrukać ich przy kominie. Lizka była na niebiesko, Franusia na różowo, w sukniach z jedwabiu bardzo sztywnego, wyszłego już z mody, który Lambourdieu sprzedał im po cenie, dwukrotnie przewyższającej jego wartość, wmawiając w nie, że to ostatnia moda paryska. Matka Fouanowa wyciągnęła swoją suknię fjoletową popelinową, którą obnaszała od czterdziestu już lat po wszystkich weselach we wsi i w okolicy, a Fanny, ustrojona na zielono, pobrzękiwała wszystkiemi swojemi świecidłami: łańcuchem przy zegarku, broszką, pierścieniami i kolczykami. Co chwilę inna z kobiet wychodziła na drogę, biegła aż na róg kościoła, aby zobaczyć, czy nie widać jeszcze gospodyni z folwarku. Pieczyste przypalało się, zupa, którą rozlano przedwcześnie, stygła na talerzach. Wreszcie rozległ się okrzyk:
— Jest! Jest!
Zajechał kabrjolet. Jakóbka zeskoczyła z niego lekko na ziemię. Wyglądała prześlicznie. Dobry gust podszepnął ładnej dziewczynie ubranie się skromnie w biały perkalik w pąsowe grochy; na obnażonej szyi nie miała ani jednego świecidła, żadnych klejnotów, prócz pary brylantowych kolczyków w uszach, które podarował jej Hourdequin, rewolucjonizując tem wszystkie okoliczne fermerki. Zdziwiono się jednak, że nie odesłała parobka, który ją przywiózł, mimo że, z pomocą obecnych mężczyzn, umieścił kabrjolet i konia pod dachem. Był to chłop, imieniem Tron, olbrzym o białej skórze, rudy, z twarzą dziecka. Pochodził z Perche: w Borderie był dopiero od paru tygodni, jako parobek stajenny.
— Tron zostanie — rzuciła wesoło. — Odwiezie mnie z powrotem.
W Beaucji nielubiani są ludzie, pochodzący z Perche; pomawiają ich tu o fałszywy i podstępny charakter. Spojrzano po sobie: — Aha! to widać nowy kochanek Cognetki, ten głupi dryblas? — Kozioł bardzo uprzejmy, bardzo żartobliwie nastrojony od rana, odparł:
— To się wie, że zostanie! Starczy, że jest z wami.
Lizka zauważyła, że można zacząć, wszyscy usiedli więc do stołu wśród wzajemnego popychania się i rozgwaru. Brak było trzech krzeseł; znaleziono wszelako trzy dziurawe taburety, którym brakło wyplatającej je niegdyś słomy, położono więc na nich deskę. Łyżki uderzały już mocno o dno talerzy. Zupa była zimna, pływały po niej skrzepłe oka tłuszczu. Nikomu to wszakże nie wadziło, a stary Fouan zauważył żartobliwie, że to nic, że ogrzeje się w brzuchach, co wywołało burzę śmiechu. Po zupie nastąpiło masowe pochłanianie wszystkiego. Kuraki, króliki, olbrzymie pieczenie, obnoszone, znikały przy ogłuszającem kłapaniu szczękami. Bardzo wstrzemięźliwi u siebie w domu, objadali się na potęgę, zaproszeni do innych. Starsza nic nie mówiła, żeby móc więcej jeść, nie przestawała też miażdżyć szczękami i żuć. Strach było patrzeć, ile mógł wchłonąć w siebie ten suchy organizm osiemdziesięcioletniej kobiety. Gdzieś się to wszystko podziewało w jej płaskiem ciele, które ani trochę nawet nie pęczniało od tego opychania się. Ułożono, że Franusia i Fanny zajmą się obsługiwaniem gości, ażeby panna młoda nie potrzebowała wstawać; Lizka nie mogła jednak wytrzymać i co chwilę zrywała się, zakasywała rękawy, ażeby nalać komuś więcej sosu lub odkrajać jeszcze kawał pieczystego. Niebawem zresztą cały stół zajął się usługiwaniem sobie. Coraz ktoś inny wstawał, a to żeby sobie wziąć kromkę chleba, a to znów, aby przynieść z powrotem zabrany już półmisek. Kozioł, który zajął się nalewaniem wina, nie nastarczał już; żeby nie tracić czasu przy odkorkowywaniu i zakorkowywaniu butelek, odszpuntował poprostu beczułkę; że jednak nie zostawiano mu ani chwili czasu na jedzenie, musiał go Jan zastąpić przy napełnianiu litrowych szklanic.
Delhomme, wygodnie rozparty, oświadczył zwykłym swym tonem mędrca, że trzeba zalewać potrawy, jeżeli się nie chce pęknąć. Wniesienie tortu, wielkiego jak młyńskie koło, wzbudziło ogólny zachwyt i pobożne skupienie na widok skomplikowanych, olśniewających jego ozdób. Pan Karol posunął uprzejmość aż do zaklęcia się słowem honoru, że nigdy, w całem Chartres, nie widział piękniejszego. Ojciec Fouan, podniecony, zdobył się na inne porównanie.
— A żeby tak przylepić sobie taki kawał na zadek? wyleczyłoby to chyba wszystkie popękania?!
Cały stół wił się ze śmiechu, szczególnie Jakóbka, która śmiała się aż do łez. Bełkotała, chcąc dodać coś jeszcze, ale słowa więzły jej w gardle wśród śmiechu.
Państwo młodzi umieszczeni byli naprzeciwko siebie. Kozioł pomiędzy matką swoją i Starszą, a Lizka pomiędzy stryjem Fouanem a panem Karolem; inni goście usadowili się, jak chcieli. Jakóbka obok Trona, który nie spuszczał z niej łagodnych swoich oczu bez wyrazu; Jana przedzielał od Franusi tylko mały Juliś, nad którym oboje przyrzekli czuwać. Po torcie wystąpiły jednak u malca gwałtowne objawy przejedzenia i panna młoda musiała pójść położyć dziecko.
Po jej wyjściu Jan i Franusia jedli, siedząc obok siebie. Franusia była jednak w ciągłym ruchu, pąsowa od wielkiego ognia na kominie, przemęczona do niemożliwości, a mimo to mocno podniecona. Jan, usłużny, chciał ją wyręczyć, ale umykała i jemu i Kozłowi, niesfornemu, jak zwykle w chwilach rozczulenia. Przystawiał się on do niej już od początku wieczerzy, szczypał ją w przejściu, na co ona, rozwścieczona, odpowiadała mu szturchańcami; potem wszakże, pod lada pretekstem, podnosiła się znów, jak gdyby pociągnięta, ażeby znów być przez niego uszczypaną i znów odwzajemnić mu się kułakiem. Wyrzekała głośno, że ma sińce na udach.
— To siedź na miejscu! — powtarzał Jan.
— O! co to, to nie! — wołała. — Nie chcę, żeby mu się zdawało, że jest i moim chłopem dla tego, że jest Lizczynym.
Gdy noc zapadła, zapalono świece. Od trzech godzin nie przestawano jeść. Nareszcie, około dziesiątej, rzucono się na deser, popijany kawą, nie jedną lub dwiema filiżankami kawy, ale przed każdym postawiono wielki jej kufel, z którego ciągnął po łyku. Pozwalano sobie na coraz grubsze dowcipy: — Kawa podnieca nerwy — mówiono — doskonale wpływa na zbyt ospałych mężczyzn. — Trzymano się też za boki, ilekroć który z żonatych współbiesiadników odpijał porządny jej haust.
— Dobrze robisz, że pijesz kawę — zwróciła się do Delhomme‘a Fanny w doskonałym humorze, wyzbywając się zwykłej swojej powściągliwości.
Sponsowiał, zaczął poważnie tłomaczyć się zmęczeniem po nadmiernej pracy, a syn ich, Nénesse, śmiał się z rozdziawioną gębą pośród wybuchów ogólnego śmiechu i głośnych klapsów po pośladkach, wywołanych poufnem tem zwierzeniem małżeńskiem. Chłopak tak się zresztą objadł, że formalnie pękała na nim skóra. Znikł od stołu i rodzice, przy odejściu, znaleźli go w oborze, śpiącego między dwiema krowami.
Ciotka Starsza i tym razem trzymała się najdłużej. O północy rzuciła się łapczywie na drobne ciastka, zrozpaczona, że nie jest w stanie zjeść wszystkich do końca. Wylizano do dna salaterki z kremem, zmieciono do ostatniej okruszyny tort z piramidą. Pod wpływem coraz większego odurzenia winem zapomniano zupełnie o formach: kobiety porozpinały staniki, mężczyźni popuszczali pasy, zamieniano się wciąż miejscami, drobne, gawędzące grupy potworzyły się dokoła stołu, lśniącego się od rozlanych sosów, pochlapanego winem. Próbowano śpiewać piosenki, nie dośpiewano jednak żadnej do końca. Jedynie stara Fouanowa, z rozanieloną twarzą, nuciła w dalszym ciągu jakiś sprośny madrygał z minionego stulecia, refren jej młodości, który teraz przypomniała sobie, wybijając takt jego trzęsącą się już głową. Zbyt mało też było par, aby móc tańczyć. Mężczyźni woleli wychylać litrowe szklanice wina i palić przy tem fajki, któremi raz wraz uderzali o stół, aby opróżnić je z tytuniowego żużla. W jednym z rogów pokoju, ukryci w kącie Fanny i Delhomme wyrachowywali co do grosza, w obecności Jana i Trona, jaka będzie sytuacja materjalna nowozaślubionych i jakie mogą mieć widoki. Obliczanie to trwało bez końca; ustalano cenę każdego kwadratowego centymetra ziemi; oboje znali majątek każdego z mieszkańców Rognes, nie wyłączając wartości ich bielizny. Na drugim końcu stołu Jakóbka zagarnęła pana Karola, wpatrzona w niego z nieodpartym swoim uśmiechem i wyrazem rozbłysłego w ładnych, przewrotnych oczach zaciekawienia, z jakiem zarzucała go pytaniami:
— Jakże tam w Chartres? Można się dobrze zabawić? Wesoło tam? Ładnie?
On odpowiedział jej poważnie, wychwalając „spacer okólny“, aleję, wysadzaną staremi drzewami i tworzącą dokoła Chartres piękny spacer w cieniu. W dolnej części miasta zwłaszcza, wzdłuż brzegu Eury, dają bulwary miły chłód w lecie. Poza tem jest katedra! I zaczął unosić się nad katedrą tonem znawcy, a zarazem człowieka głęboko religijnego, mającego szacunek dla wiary. Tak, to jedna z najpiękniejszych budowli, zbyt obszerna tylko jak na dzisiejsze czasy. Pobożność zanika. Katedra prawie zawsze pusta jest wpośród opustoszałego również placu, na którym cienie dewotek snują się w dni powszednie. Sam odczuł bolesny smętek wielkiego upadku i ruiny, wszedłszy do kościoła pewnej niedzieli podczas nieszpór; szczękało się zębami z zimna, ciemno było z powodu malowanych okien, tak, że dopiero, oswoiwszy się z mrokiem, mógł rozeznać dwa szeregi uczennic zamkniętych pensjonatów. Dziewczątka gubiły się w tym obszarze, niby garstka mrówek; ich cienkie, piskliwe głosiki, jakiemi śpiewały pieśń pobożną, zamierały pod wysokim stropem. O! doprawdy! serce się ściskało, że ludzie uciekają tak od kościołów, aby zapełniać winiarnie i szynki!...
Jakóbka, zdziwiona, wpatrywała się w niego w dalszym ciągu z uśmiechem. Wreszcie szepnęła:
— Ale... nie o to chodzi. A kobietki w Chartres?... Wesołe kobietki? Jakże tam? Powiedz pan.
Zrozumiał, spoważniał jeszcze bardziej, zaczął się jednak wywnętrzać, porwany ogólnem odurzeniem oparami wina. Ona, cała różowa, drgająca tysiącem drobnych uśmieszków, przyciskała się do niego, jak gdyby chcąc przeniknąć tajemnicę cowieczornego pędu szeregów mężczyzn. Nie było to wszakże to, o czem myślała. Opowiadał jej o ciężkiej pracy, z tem związanej, bowiem, pod wpływem wina, stawał się bardziej melancholijny i ojcowski. Potem jednak ożywił się, kiedy mu powiedziała, że kiedyś zabawił ją, w przejściu przez Chateaudun, na rogu ulicy Davignon i ulicy Loiseau, widok małego, mocno podrujnowanego domku z zamkniętemi, nawpół przegniłemi żaluzjami. Z tyłu, w zapuszczonym, źle utrzymywanym ogródku wielka kula szklana odbijała fasadę domu; dokoła szczytowego otworu, zamienionego na gołębnik, fruwały gołębie, gruchając w promieniach słońca. Owego dnia gromadka dzieci bawiła się na schodkach, prowadzących do wejścia, słychać też było z za muru sąsiadujących koszar kawaleryjskich odgłosy komendy. Pan Karol przerwał jej, mówiąc z irytacją, że zna dobrze to miejsce; dwie, wstrętne, wyniszczone baby; niema nawet luster na dole. Takie nory zatracone bezczeszczą tylko zawód.
— Ale czego można żądać od marnej podprefektury? — dodał w końcu, uspokojony, stając na stanowisku filozoficznej wyrozumiałości człowieka wyższego.
Była pierwsza po północy. Zaczęto przebąkiwać o rozejściu się do domów. Jak się miało już z sobą dziecko, niema co bawić się w ceremonje, żeby wleźć razem pod kołdrę.
Wszystkie te sztuki farsowe: szczecina na sienniku, rozkręcone śrubki łóżka, zabawki, szczekające za naciśnięciem, wszystko to byłoby dla nich jak musztarda po obiedzie. Najlepiej będzie wypić jeszcze po szklaneczce i powiedzieć sobie dobranoc.
W tej samej chwili Lizka i Fanny wydały równocześnie okrzyk oburzenia i zgrozy. Ktoś cisnął z całego rozmachu do kuchni przez otwarte okno garść łajna, zebranego pod płotem i suknie obu kobiet opaskudzone zostały odrazu na nic, ochlapane od góry do dołu obmierzłą tą szkaradą. — Jaka świnia mogła zrobić coś podobnego? — Zaczęto szukać na podwórzu, na gościńcu, za murem. Nie było nikogo. Zresztą, domyślili się wszyscy, że to Hjacynt zemścił się w ten sposób, że go nie zaproszono.
Fouanowie i Delhomme’owie pożegnali się. Pan Karol także, Ciotka Starsza obeszła jeszcze pożądliwie stół, szukając, czy coś się jeszcze nie znajdzie, wreszcie, i ona zdecydowała się pójść, zdążywszy jeszcze powiedzieć Janowi, że Kozłowie zdechną z głodu na barłogu. Na drodze, podczas kiedy inni, zupełnie pijani, potykali się o kamienie, słychać było silne, mocne, oddalające się jej kroki i rytmiczne uderzenia jej laski o bruk szosy.
Tron zaprzągł konia do kabrjoletu dla pani Jakóbki, która, stojąc już na stopniu, odwróciła się.
— Wracasz z nami, Janie?... Nie? Prawda, że nie?...
Chłopak, szykujący się wleźć na wózek, zrozumiał i cofnął się, szczęśliwy, że może pozbyć się jej na rzecz towarzysza. Widział, jak przytuliła się do olbrzymiego korpusu nowego swojego kochanka i nie mógł powstrzymać się od śmiechu, kiedy kabrjolet skrył się już z oczu. Mniejsza o to! wróci piechotą. Tymczasem usiadł jeszcze na chwilę na kamiennej ławce na podwórzu, obok Franusi która odpoczywała tutaj, odurzona gorącem i znużeniem, w oczekiwaniu na rozejście się reszty gości. Oboje Kozłowie byli już w swojej izbie, a ona przyobiecała im, że pozamyka wszystko, zanim sama pójdzie spać.
— O, jak tu dobrze! — westchnęła po długiej chwili milczenia.
I znów zaległa uroczysta cisza. Noc jarzyła się mirjadami gwiazd, świeża, rozkoszna. Z ponad łąk nadbrzeżnych dolatywał tak mocny zapach świeżo skoszonego siana, że całe powietrze dokoła było nim przesiąknięte, niby balsamem dzikiego jakiegoś kwiecia.
— Tak! dobrze tu! — powtórzył za nią Jan. — Człowiek lżej prawdziwie oddycha.
Nie odpowiedziała; spostrzegł, że zdrzemnęła się. Głowa jej opadła i sparła się na jego ramieniu. Nieporuszony, pozostał tak na ławce jeszcze z godzinę, snując w duszy mgliste jakieś rojenia. Złe myśli opanowały go zrazu, potem pierzchły. Jest zbyt młoda — wydało mu się, że z czasem ona sama tylko postarzeje się i zbliży do niego.
— Słuchaj, Franusiu, czas, żebyś się położyła. Może ci się coś stać.
Ocknęła się odrazu.
— Tak. Macie rację, wygodniej będzie w łóżku... Dowidzenia, Janie.
— Dowidzenia, Franusiu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.