Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część trzecia/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II

Stroskany i poważny obudził się nazajutrz Razumichin o godzinie ósmej. Wiele nowych i nieprzewidzianych wątpliwości uczuł w sobie tego poranku. Ani wyobraził sobie przedtem, że się kiedykolwiek tak obudzi. Pamiętał do najdrobniejszych szczegółów wszystko wczorajsze i pojmował, że się z nim stało coś niepowszedniego, że opanowało go pewne, nieznane mu dotąd wrażenie i niepodobne do dawnych. Jednocześnie jednak czuł dobrze, że mrzonka, która się zatliła w jego głowie, jest w najwyższym stopniu nie do urzeczywistnienia — tak, że się jej zawstydził i im prędzej przeszedł do innych bardziej powszednich zabiegów i kłopotów, odziedziczonych przezeń po tym „przeklętym wczorajszym dniu“.
Najstraszniejszem z jego wspomnień było to, że się wczoraj okazał „nędzny i marny“, nie dlatego samego, że był pijany, ale dlatego, że wymyślał wobec panny, korzystając z jej położenia, dla najgłupszej zazdrości, na jej narzeczonego, nie znając nie tylko ich wzajemnych stosunków i zobowiązań, ale nie znając nawet porządnie człowieka. I jakież miał prawo wydawać sąd, tak pośpieszny i lekkomyślny? Kto go się pytał o to? I czyliż może taka istota, jak panna Eudoksja oddać siebie niegodnemu człowiekowi za pieniądze? I on więc posiada zalety! Pokoje? A skądże on mógł wiedzieć, że tam takie brudy? Wszak szykuje mieszkanie... tfu, jak to nikczemnie! I co za tłumaczenie, że był pijany? Głupia wymówka, poniżająca go jeszcze bardziej! W winie — prawda, to też wypowiedziała się cała prawda, „to jest całe błoto jego zazdrosnego ordynarnego serca!“ I czyż on, Razumichin, może sobie pozwolić na taką mrzonkę? Kim on jest w porównaniu z taką panną — on, pijany awanturnik i chwalca wczorajszy? „Czyliż możliwe jest tak cyniczne i śmieszne zestawienie? Razumichin strasznie zaczerwienił się na tę myśl i nagle, jakby umyślnie, w tej samej chwili, wyraźnie mu się przypomniało, jak mówił do nich wczoraj, na schodach, że gospodyni będzie o niego zazdrosna względem panny Eudoksji: to już nie do zniesienia. Z całego zamachu uderzył pięścią o piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wywalił jedną cegłę.
„Naturalnie — szepnął do siebie po chwili z pewnem uczuciem poniżenia samego siebie — naturalnie, że te wszystkie świństwa nie dadzą się załagodzić, nigdy... a więc i myśleć o tem nie ma co, i dlatego zjawić się w milczeniu i... spełnić swój obowiązek... także w milczeniu i... i nie prosić o przebaczenie, i nic nie mówić, i... i już naturalnie wszystko stracone!“
Atoli, ubierając się, obejrzał swój kostjum staranniej niż zwykle. Innego ubrania nie miał, a gdyby i miał możeby go nawet i nie włożył — „umyślnieby nie włożył“. Ale w każdym razie cynikiem i niechlujem być nie trzeba i nie ma prawa obrażać uczuć innych ludzi, tembardziej, że ci inni sami go potrzebują i sami zapraszają do siebie. Ubranie starannie wyczyścił szczotką. Bieliznę zaś miewał zawsze znośną; pod tym względem był szczególnie wybredny.
Wymył się on tego poranku dokumentnie — u Nastusi znalazło się mydło — umył głowę, szyję, a szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do pytania: ogolić swoją szczecinę, czy nie (pani Praskowja miała wyborne brzytwy po nieboszczyku panu Zarnicynie), to pytanie to z oburzeniem nawet zostało rozwiązane przecząco. „Niechaj się tak zostanie! Gotowi by pomyśleć, żem się ogolił dla... napewno by pomyśleli! Za nic na świecie!“
„I... i co najważniejsze, on taki ordynarny, brudny, manjery ma knajpowe; i... i przypuśćmy on wie, że i z niego, no choć trochę, jest jednak porządny człowiek... no, więc czemże się tu szczycić, że jest porządnym człowiekiem? Każdy powinien być porządnym, i jeszcze bardziej czystym, i... i bądź co bądź (pamięta dobrze) i on ma za sobą takie sprawki... nie całkiem niecne, ale w każdym razie!...
A jakie bywały zamiary! hm... i wszystko to zestawić z panną Eudoksją! Ale pal licho! Niech tam! umyślnie właśnie będę takim brudnym, zatłuszczonym, pospolitym i pluć na wszystko! Jeszcze więcej będę!...“
Wśród takich monologów zastał go Zosimow, który nocował w salonie pani Praskowji.
Szedł do domu i wychodząc śpieszył spojrzeć na chorego. Razumichin doniósł mu, że tamten śpi, jak zając. Zosimow zalecił nie budzić dopóki się sam nie ocknie. Sam zaś przyrzekł zjawić się o jedenastej.
— Jeśli tylko on będzie w domu — dodał! — Do licha! Nad własnym chorym nie mam władzy! Lecz go jeszcze! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy tamte przyjdą do niego?
— Sądzę, że tamte — odparł Razumichin, zrozumiawszy cel pytania — będą, naturalnie, rozmawiać o swoich sprawach familijnych. Ja wyjdę. Ty, jako doktór, masz, naturalnie, więcej prawa ode mnie.
— Nie jestem przecie spowiednikiem; przyjdę i pójdę, mam i oprócz nich dużo zajęcia.
— Jedno mnie tylko niepokoi — przerwał, chmurząc się Razumichin — wczoraj po pijanemu, wygadałem mu się o różnych głupstwach... o różnych... między innemi, o twojej obawie, czy on czasem nie ma... bzika.
— Jakto, i do pań wygadałeś się o tem?
— Wiem, że głupio! Choć zabij! A co, możeś to ty naprawdę przypuszczał?
— E, gdzie tam naprawdę! sameś mi go opisał, jak monomana, przyprowadziwszy go do mnie... No, a wczoraj jeszcześmy więcej ognia dodali... to jak ty swemi opowiadaniami... o malarzu; dobra rozmowa, skoro on może sam na tym punkcie zwarjował! Gdybym był wiedział dokładnie, co wtedy zaszło w cyrkule i, że tam go jakiś kanalja obraził swojem podejrzeniem! Hm... nie dopuściłbym wczoraj do takiej rozmowy. Wszak ci monomani z kropli zrobią ocean, niebywałe rzeczy widzi w twarzach na jawie... O ile zapamiętałem z tego opowiadania Zamietowa, wszystko mi się dokładnie wyjaśniło. Bo i cóż! Znam pewien wypadek, gdy jakiś hipohondryk czterdziestoletni, nie mogąc znieść przy stole codziennych drwin ośmioletniego chłopca, zarżnął go! A tu, cały w łachmanach, nachlany policjant, zaczynająca się choroba, i takie podejrzenie! I to względem rozwścieczonego hipohondryka! Przy ambicji wściekłej, wyjątkowej! Ale w tem właśnie tkwi może cały rdzeń choroby! Pal licho zresztą!... A wiesz, ten Zamietow, to w istocie miły chłopiec, tylko... hm... zbytecznie wczoraj opowiadał o tem wszystkiem. Papla straszny!
— Komuż opowiadał? Mnie i tobie?
— I Porfirjuszowi.
— Więc cóż, że i Porfirjuszowi?
— Ale, ale czy ty masz wpływ na te, na matkę i siostrę? Trzebaby dziś z nim ostrożniej...
— Nic mu nie będzie! — niedbale odparł Razumichin.
— I dlaczego on tak powstaje na Łużyna? Człowiek zamożny, dla niej, o ile się zdaje, nie wstrętny... a przecie oni nie mają ani grosza? Co?
— A co tobie do tego? — z rozdrażnieniem zawołał Razumichin — skądże ja mogę wiedzieć, mają czy nie mają? Zapytaj się sam, może się i dowiesz...
— Ach, jaki ty bywasz czasami głupi! Wczorajszy chmiel siedzi... Bywaj zdrów; podziękuj za mnie swojej pani Praskowji za nocleg. Zamknęła się, na moje dzień dobry, przez drzwi odpowiedziała, a sama wstała o siódmej, samowar podano jej przez korytarz z kuchni... Nie miałem zaszczytu widzieć tej damy osobiście...
O ósmej Razumichin zjawił się do hotelu Bakalajewo.. Obydwie panie oczekiwały nań od dawien dawna w gorączkowym niepokoju. Wstały zaraz po szóstej, a może i wcześniej. Wszedł pochmurny, jak noc, skłonił się niezgrabnie, za co się zaraz rozgniewał, na siebie, oczywiście. Pani Pulcherja rzuciła się na niego, porwała go za obie ręce i o mało ich nie ucałowała. On nieśmiało spojrzał na pannę Eudoksję; ale i w tej dumnej twarzy był w tej chwili taki wyraz wdzięczności i przyjaźni, taki zupełny i niespodziewany dlań szacunek (zamiast ironicznych spojrzeń i mimowolnej źle ukrywanej pogardy!), że doprawdy lżej by mu już było, gdyby go przywitano wymysłami, tak go to zajmowało. Na szczęście był gotów temat do rozmowy, to też uchwycił go się co żywo.
Usłyszawszy, że „jeszcze się nie budził“, że „wszystko wybornie“, pani Pulcherja rzekła, że to bardzo dobrze, gdyż „musi koniecznie, koniecznie rozmówić się z nim poważnie“. Poprosiła go napić się herbaty razem z niemi: one same jeszcze nie piły, czekając na Razumichina. Dunia zadzwoniła; na wezwanie zjawił się brudny obdartus, i kazano mu podać herbatę, którą nareszcie przynieśli, ale taką brudną i nieprzyzwoitą, że aż się panie zawstydziły. Razumichin energicznie przeklął na hotel, ale przypomniawszy sobie o Łużynie, zamilkł, zawstydził się i strasznie się ucieszył, gdy pytania pani Pulcherji posypały się, nareszcie, po porządku bez przerwy.
Odpowiadając na nie, strawił trzy kwadranse czasu i zdążył zakomunikować o wszystkich ważniejszych i niezbędnych faktach, jakie tylko wiedział z ostatniego roku życia Rodjona, zakończywszy okolicznościową relacją o jego chorobie. Zresztą, wiele rzeczy opuścił, to mianowicie, co wypadało opuścić, między innemi scenę w cyrkule ze wszystkiemi następstwami. Opowiadania chciwie słuchano; ale gdy sądził, że już skończył i zadowolił słuchaczki, to okazało się, że dla nich, jakgdyby jeszcze nie zaczynał.
— Powiedz że mi pan, jak pan sądzi... ach, przepraszam, dotąd nie wiem jeszcze, jak panu na imię? — rzekła pospiesznie pani Pulcherja.
— Dymitr Prokoficz.
— A no więc, panie Dymitrze, chciałabym bardzo, ale to bardzo chciałabym wiedzieć... jak on wogóle... zapatruje się teraz na rzeczy, to jest, pan rozumie, co chciałam powiedzieć, to jest niby: co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze jest taki rozdrażniony? Jakie ma pragnienia, i, że tak powiem, marzenia? Co mianowicie wywiera nań teraz wpływ największy? Słowem, pragnęłabym...
— Ach, mamo, jakże można tak odrazu na wszystko odpowiedzieć! — zauważyła Dunia.
— Ach, mój Boże, wszakże wcale, wcale nie takim spodziewałam się go zastać, panie Dymitrze.
— To rzecz bardzo naturalna — odparł pan Dymitr — Matki nie mam, ale wuj przyjeżdża tu co rok i prawie nigdy mnie nie poznaje, nawet z powierzchowności, chociaż i rozumny człowiek; a przez trzy lata waszej rozłąki dużo wody upłynęło. Cóż ja pani powiem? Znam Rodjona od półtora roku: smutny, ponury, hardy i dumny; ostatniemi czasy (a może nawet i daleko wcześniej) podejrzliwy i hipohondryk. Wspaniałomyślny i dobry. Uczuć swoich wypowiadać nie lubi, i raczej dopuści się okrucieństwa, aniżeli słowami zdradzi własne serce. Czasami jednak wcale nie hipohondryk, lecz poprostu zimny i nieczuły, aż do nieludzkości, jakby miał w sobie dwa wprost przeciwne charaktery. Czasami strasznie małomówny! Nigdy nie ma czasu, ciągle mu wszystko przeszkadza, a sam leży i nic nie robi. Nie lubi żartować nie dlatego, żeby nie miał dowcipu, ale, że niby brak mu czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje co mówią. Nigdy nie interesuje się tem, co zajmuje wszystkich w danej chwili. Ogromnie ceni siebie i zdaje się nie bez pewnego prawa. No, cóż jeszcze? Sądzę, że przyjazd pań oddziała nań bardzo zbawiennie.
— Ach, daj Boże! — zawołała pani Pulcherja, zmęczona opinją Razumichina o jej Rodziu.
A Razumichin spojrzał, nareszcie, śmielej na pannę Eudoksję. Często spoglądał na nią w czasie rozmowy, ale ukradkiem, na jedną chwilkę, i zaraz odwracał od niej oczy. Dunia to siadała przy stole i wsłuchiwała się z uwagą, to znowu wstawała i zaczynała chodzić swoim zwyczajem, z kąta w kąt, skrzyżowawszy ręce, zacisnąwszy usta, niekiedy zadając pytania, nie przerywając chodzenia, zamyślając się. I ona miała przyzwyczajenie nie dosłuchiwać co mówią. Ubraną była w jakąś ciemną z lekkiej materji sukienkę, a na szyi miała jakąś białą przezroczystą wstążeczkę. Z wielu szczegółów Razumichin odrazu spostrzegł, że obydwie kobiety znajdują się w arcyciężkiej sytuacji materjalnej. Gdyby panna Eudoksja ubrana była, jak królowa, to, zdaje się, nie obawiałby się jej wcale; teraz zaś, może właśnie dlatego, że ubrana tak biednie, i że spostrzegł tę ich biedę całą, w sercu jego zagościł strach, i zaczął się lękać o każde swoje słowo, o każdy ruch, co oczywiście krępowało człowieka, który już i tak niedowierzał sobie.
— Dużo ciekawego powiedziałeś nam pan o charakterze brata i... powiedziałeś pan bezstronnie. To dobrze; sądziłam, że pan drżysz przed nim — zauważyła Dunia z uśmiechem. — Może i to racja, że przy nim powinna się znajdować kobieta — dodała w zamyśleniu.
— Ja tego nie mówiłem, a zresztą, może pani ma i słuszność, tylko...
— Co?
— Wszak on nikogo nie kocha; może i nigdy nie pokocha — odciął Razumichin.
— To jest ma nie być zdolnym do kochania?
— A wie pani, panno Eudoksjo, jak pani jest podobną do swego brata, nawet we wszystkiem! — wyrwało mu się, niespodzianie dla niego samego, ale zaraz, przypomniawszy sobie to, co przed chwilą mówił jej o bracie, zaczerwienił się, jak rak i strasznie się zawstydził. Panna Eudoksja nie mogła się nie roześmiać, patrząc nań.
— Co się tyczy Rodzia, to oboje, moi państwo, możecie być w błędzie — wtrąciła nieco dotknięta matka. — Nie mówię o tem, co jest dzisiaj, Duniu. To, co pisze pan Piotr w tym liście... i cośmy z tobą przypuszczały, może nie jest prawdą, ale pan nie może sobie przedstawić, panie Dymitrze, jaki on jest fantastyczny, i, jakby to powiedzieć, kapryśny. Na jego charakterze nigdym nie mogła polegać, nawet gdy miał lat piętnaście. Jestem pewna, że on i teraz może zrobić z sobą coś takiego, czego nie zrobiłby żaden człowiek... Ale poco sięgać daleko; czy panu wiadomo, jak on mnie, półtora roku temu, zadziwił, zgnębił i omało do grobu nie wtrącił, kiedy mu przyszło do głowy ożenić się z tą, jak ją tam — z tą córką Zarnicynowej, jego gospodyni?
— Czy pan wie jakie szczegóły o tej historji? — spytała Dunia.
— Sądzi pan może — gorąco ciągnęła pani Pulcherja — że powstrzymałyby go wtedy moje łzy, prośby, moja choroba, śmierć może nawet ze strapienia, nasza nędza? Najspokojniej przekroczyłby wszystkie przeszkody. I miałżeby on, miałżeby nas nie kochać?
— On sam nic i nigdy ze mną o tej historji nie mówił — ostrożnie odpowiedział Razumichin — ale słyszałem o tem trochę od pani Zarnicynowej, która także nie należy do rzędu osób wymownych, a to com słyszał, jest może nawet nieco dziwnem.
— A co, coś pan słyszał? — spytały razem obydwie kobiety.
— Zresztą, nic znowu tak nadzwyczajnego. Dowiedziałem się tylko, że ten związek, już zupełnie postanowiony i zerwany tylko przez śmierć panny, był samej pani Zarnicynowej bardzo nie na rękę... Mówią nadto, że narzeczona była nieładna, to jest nawet szpetna... i taka chorobliwa, i... i dziwna... chociaż zresztą nie bez pewnych zalet. Bezwarunkowo musiała mieć jakieś zalety; inaczej nic tu nie da się wytłómaczyć... Posagu także żadnego, chociaż on nie liczyłby na posag... Wogóle w takiej sprawie trudno sąd wydawać.
— Jestem pewna, że to była zacna panienka — krótko wtrąciła Dunia.
— Niech mi Bóg przebaczy, alem się wtedy ucieszyła jej śmiercią, chociaż nie wiem, któreby z nich gorzej na tym związku wyszło, on czy ona? — rzekła pani Pulcherja; poczem ostrożnie, z przerywaniami i z ustawicznem spoglądaniem na Dunię, co wyraźnie nieprzyjemnem było dla tej ostatniej, jęła znowu rozpytywać o wczorajszej scenie pomiędzy Rodziem i Łużynem. Zajście to niepokoiło ją widocznie najbardziej, aż do strachu i drżenia. Razumichin opowiedział znowu wszystko, jak było, ale tym razem dodał i swój sąd: wprost oskarżył Raskolnikowa o tendencyjne obrażenie pana Piotra, niewiele go tym razem tłómacząc chorobą.
— On to sobie jeszcze ułożył przed chorobą — dodał.
— I ja tak myślę — rzekła pani Pulcherja, zgnębiona. — Ale uderzyło ją bardzo, że o panu Piotrze Razumichin wyraził się tym razem tak ostrożnie i nawet jakby z poszanowaniem. Uderzyło to i Dunię.
— Więc pan takiego jest zdania o panu Piotrze? — nie wytrzymała, ażeby się nie zapytać, pani Pulcherja.
— O przyszłym mężu pani córki nie mogę mieć innego zdania — poważnie i gorąco odparł Razumichin — i nie mówię tego tylko z grzeczności, lecz dlatego... dlatego choćby, że panna Eudoksja sama, dobrowolnie, zaszczyciła tego człowieka swoim wyborem. Jeżelim zaś beształ go tak wczoraj, to dlatego, że wczoraj byłem nielitościwie pijany i... warjat; tak, byłem warjatem, bez głowy, oszalałem najzupełniej... i dziś wstydzę się tego!...
Zaczerwienił się i zamilkł. Dunia rozgniewała się, ale nie przerywała milczenia. Nie wymówiła ani słowa od chwili, jak zaczęto mówić o Łużynie.
A tymczasem matka, bez jej udziału, widocznie nie mogła się zdecydować. Nareszcie, jąkając się i nieustannie spoglądając na córkę, rzekła — iż ją niezmiernie zakłopotała obecnie pewna okoliczność.
— Widzi pan, panie Dymitrze — zaczęła... — Będę zupełnie szczerą z panem Dymitrem, Duniu?
— Oczywiście, mateczko — przekonywająco odparła zagadnięta.
— A no więc tedy — pospieszyła stara, jakby tem zezwoleniem wyspowiadania się, z trapiącej ją troski, zrzucono jej kamień z serca — dziś bardzo rano otrzymałam od pana Piotra list, w odpowiedzi na naszą wczorajszą wiadomość o przybyciu. Widzi pan, on wczoraj miał nas spotkać, jak sam obiecał, na dworcu. Zamiast tego, na dworzec przysłał jakiegoś lokaja z adresem tego zajazdu, ażeby nam pokazać drogę, a pan Piotr kazał nam powiedzieć, że przybędzie do nas tutaj dziś rano. Tymczasem dziś zrana otrzymujemy od niego ten oto list. Najlepiej przeczytaj go pan sam; jest tu punkt, który mnie bardzo niepokoi... Sam pan się zaraz przekona, jaki to punkt, panie Dymitrze! Pan najlepiej zna charakter Rodzia i możesz najlepiej poradzić. Uprzedzam pana, że Dunia już wszystko postanowiła, odrazu, ale ja, ja nie wiem jeszcze, jak postąpić i... czekałam właśnie na pana.
Razumichin otworzył list, datowany wczoraj, i przeczytał co następuje:
„Szanowna Pani! Mam zaszczyt panią zawiadomić, że wskutek niespodziewanych okoliczności, nie mogłem spotkać pań na peronie i posłałem w tym celu służącego, bardzo rozgarniętego. Zarazem, pozbawię się zaszczytu widzenia się z paniami i jutro zrana, a to z powodu nader pilnych spraw w senacie i, ażeby nie przeszkodzić pani w widzeniu się z synem, zaś pannie Eudoksji z bratem. Będę natomiast, miał zaszczyt odwiedzić i powitać panie w ich mieszkaniu nie prędzej, jak w dniu jutrzejszym, punkt o godzinie ósmej po południu, atoli ośmielam się dołączyć uprzejmą i muszę dodać stanowczą prośbę, ażeby przy naszem wspólnem spotkaniu nie było pana Rodjona, albowiem podczas wczorajszych odwiedzin moich, obraził mnie bezprzykładnie i bezecnie, a krom tego, muszę osobiście i szczegółowo rozmówić się z paniami co do pewnego punktu, względem którego radbym zasięgnąć od pań ich własne zdanie. Mam zaszczyt przytem uprzedzić panie, że jeżeli, wbrew mojej prośbie, spotkam pana Rodjona, to zmuszony będę wyjść natychmiast, a wtedy, miejcie panie żal do samych siebie. Piszę zaś w tem przypuszczeniu, że pan Rodjon, który podczas mojej wizyty wydawał się tak słabym, w dwie godziny wyzdrowiał, że przeto, wychodząc na ulicę, może i panie odwiedzić. Upewniają mnie o tem własne moje oczy, któremi widziałem go w mieszkaniu pewnego, roztratowanego końmi pijaka, zmarłego wskutek tego wypadku, gdzie jego córce, dziewczynie lekkich obyczajów, wydał wczoraj do dwudziestu pięciu rubli, pod pozorem pogrzebu, co mnie bardzo zdziwiło, wiem bowiem ile trudów kosztowało panią zebranie tej sumy. Przy sposobności, łączę wyrazy mojego poważania, szanownej pannie Eudoksji i proszę przyjąć zapewnienie prawdziwej życzliwości, od pokornego sługi.

P. Łużyna“.

— Cóż mam począć teraz, panie Dymitrze! — wyrzekła pani Pulcherja, omal nie płacząc. — Jakże mogę powiedzieć Rodziowi, żeby tu nie przychodził? On tak stanowczo domagał się wczoraj dania odmowy panu Piotrowi, a tu jego samego każą nie przyjąć! Ależ on umyślnie przyjdzie, gdy się dowie, i... co wtedy będzie?
— Niech pani zrobi tak, jak postanowiła panna Eudoksja — spokojnie i niezwłocznie odparł Razumichin.
— Ach, mój Boże! Ona mówi... ona Bóg wie co mówi i nie wyjaśniła mi swego celu! Ona powiada, że będzie lepiej, to jest nie tyle lepiej, ile niby dla czegoś jest niezbędnem, ażeby Rodzio także naumyślnie przyszedł dziś o ósmej wieczorem, i ażeby się oni koniecznie spotkali... A ja, nawet listu nie chciałam mu pokazywać i tak jakoś podstępem zrobić, ażeby on tutaj nie przychodził, tak przez pana... bo widzi pan, on taki podrażniony... A przytem nic nie rozumiem, co to tam za pijak umarł i jaka tam córka, i jakiem prawem mógł on oddać córce wszystkie ostatnie pieniądze, które...
— Które tyle trudów mamę kosztowały — dodała Dunia.
— On był wczoraj trochę nie w humorze — odparł w zamyśleniu Razumichin. — Gdybyście panie wiedziały, co on wczoraj nagadał w restauracji, chociaż i rozsądnie... hm! O jakimś nieboszczyku i o jakiejś dziewczynie coś mi istotnie mówił wczoraj wieczorem, kiedyśmy szli do domu, alem nie zrozumiał ani słowa... A zresztą, ja sam wczoraj...
— Najlepiej, mateczko, chodźmy do niego same i tam, zapewniam mamę, odrazu zobaczymy, co mamy robić. A przytem czas już — Boże! Dziesiąta godzina! — zawołała, spojrzawszy na swój wspaniały złoty zegarek, który wisiał na jej szyi na cienkim weneckim łańcuszku, i strasznie dysharmonizował z resztą ubrania. „Prezent narzeczonego“ — pomyślał Razumichin.
— Ach, czas! Czas, Duniu, czas! — gorączkowo zakrzątnęła się matka. — Gotów pomyśleć, że się za wczorajsze gniewamy, że nas tak długo nie ma. Ach, mój Boże.
To mówiąc, szybko narzucała na siebie mantylkę i włożyła kapelusz; Dunia także się ubrała. Rękawiczki miała nietylko stare, ale i podarte, co zauważył Razumichin, a jednak ta krzycząca niezamożność ubrania nadawała obydwom paniom pozór jakby szczególnej jakiejś godności, co zawsze bywa u osób, które umieją nosić biedny ubiór. Razumichin ze czcią spoglądał na Dunię i dumny był z tego, że ją odprowadzi. „Owa królowa, myślał, co to reperowała w więzieniu swoje pończochy, więcej oczywiście była prawdziwą królową, aniżeli nawet podczas najwspanialszych uroczystości i recepcyj“.
— Mój Boże! — krzyknęła pani Pulcherja: — czyż mogłam myśleć, że się będę bała spotkania z synem, z moim miłym, kochanym Rodziem, tak jak się teraz boję!... Ja boję się, panie Dymitrze! — dodała, nieśmiało nań spojrzawszy.
— Niech się mama nie boi — rzekła Dunia, całując ją — lepiej niech mama w niego uwierzy. Ja wierzę.
— Ach mój Boże! Ja także wierzę, a całą noc nie spałam! — zawołała biedna kobieta.
Wyszli na ulicę.
— Wiesz, Duniu, ledwie nad ranem zasnęłam trochę, wnet mi się przyśniła nieboszczka pani Marta... i cała w bieli... zbliżyła się do mnie, ujęła mnie za rękę, a sama kiwa na mnie głową i tak srogo, srogo, jakby potępiała... Czy to na dobre? Ach, mój Boże, panie Dymitrze, pan jeszcze nie wie, że pani Marta umarła.
— Nie, nie wiem; kto to był taki?
— Umarła nagle! I wyobraź pan sobie...
— Później, mateczko — wmieszała się Dunia, wszak pan jeszcze nie wie, kto to była ta pani Marta.
— Ach, pan nie wie? A ja myślałam, że pan już wie o wszystkiem. Przebacz mi pan, ale doprawdy od paru dni zmysły mi się mieszają. Doprawdy, ja pana uważam, jakby za naszą Opatrzność, i dlatego właśnie sądziłam, że panu już wszystko jest wiadome. Uważam pana jakby za krewnego... Nie gniewaj się pan, że tak mówię. Ach mój Boże! Co to panu się stało na prawej ręce! Stłukłeś się pan?
— Tak, stłukłem się — wyszeptał uszczęśliwiony Razumichin.
— Niekiedy, mówię zanadto z całego serca, tak że mnie aż Dunia mityguje... Ale, mój Boże, w jakiej on komórce mieszka! Czy też się jednak obudził? I ta kobieta, jego gospodyni, uważa to za pokój? Posłuchaj pan, pan twierdzisz, że on nie lubi wynurzać swoich uczuć, tak że ja mu może uprzykrzę się przez swoje... słabostki?... Może mnie pan poinformuje, panie Dymitrze?... Jak mam z nim postępować? Bo doprawdy chodzę, jak bez głowy.
— Nie badaj go pani zbytnio o czemkolwiek, wówczas, kiedy się chmurzy; szczególniej nie wypytuj go pani zbytnio o zdrowie; nie lubi.
— Ach, mój panie Dymitrze, jak trudno jest być matką!
— Otóż i schody... Co za okropne schody!
— Mamuniu, mama jest zbyt bladą, niech się mama uspokoi, moja droga mateczko — rzekła Dunia z przymileniem — on przecie powinien być szczęśliwym, że mamę widzi, a mama tak się męczy — dodała, błysnąwszy wzrokiem.
— Poczekajcie panie, zobaczę naprzód, czy się obudził?
Damy wolniutko poszły za Razumichinem, który pobiegł naprzód po schodach, i gdy się już na trzeciem piętrze zrównały ze drzwiami gospodyni, to spostrzegły, że te drzwi otwarte były na maleńką szparkę i, że dwa bystre czarne wejrzenia oglądają je z ciemności. Gdy się zaś promienie oczu skrzyżowały ze sobą, drzwi zatrzaśnięto z takim hałasem, że pani Pulcherja omal nie krzyknęła z przestrachu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.