Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część trzecia/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III

— Zdrów, zdrów! — wesoło zawołał do wchodzących Zosimow. — Przyszedł on przed dziesięcioma minutami i siedział we wczorajszym kącie na sofie. Raskolnikow siedział w przeciwległym kącie, zupełnie ubrany, i nawet starannie umyty i uczesany, co się mu już dawno nie zdarzyło. Pokój zapełnił się odrazu, ale Nastusia zdołała jednak wsunąć się za gośćmi i jęła słuchać.
Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszem, był tylko bardzo blady, roztargniony i ponury. Zewnętrznie wyglądał na człowieka ranionego, albo znoszącego jakiś dotkliwy ból fizyczny: brwi miał ściągnięte, usta zacisnął, wzrok miał rozogniony. Mówił mało i niechętnie, jakby nad siły lub z obowiązku, i jakiś niepokój zdradzał się niekiedy w jego ruchach.
Brakowało tylko jakiegoś bandaża na ręku, lub gałganka na palcu, żeby być podobnym do człowieka, któremu puchnie z wielkiego bólu palec, albo który ma skaleczoną rękę, lub coś w tym rodzaju.
Zresztą i ta blada i ponura twarz błysnęła na chwilę jakby blaskiem, gdy weszła matka i siostra, ale dodało to tylko do jego wyglądu, zamiast poprzedniego stroskanego roztargnienia, więcej jeszcze skupionej męki. Blask zmierzchł niebawem, ale męka została i Zosimow, śledzący i badający swego pacjenta, ze zdziwieniem spostrzegł w nim, z przyjściem krewnych, zamiast radości, jakby ciężkie ukryte postanowienie zniesienia godziny nowych tortur, których już niepodobna było uniknąć. Widział on potem, jak prawie każde słowo rozmowy, jakgdyby dotykało jakiejś rany pacjenta i drażniło ją; ale zarazem podziwiał dzisiejszą umiejętność panowania nad sobą i ukrywania uczuć wczorajszego monomana, który przy najmmejszem słówku wpadał wczoraj omal nie we wściekłość.
— Tak, sam teraz widzę, że prawie zdrów jestem — rzekł Raskolnikow, życzliwie całując matkę i siostrę, dzięki czemu pani Pulcherja odrazu się rozchmurzyła — i już nie mówię tego po wczorajszemu — dodał, zwracając się do Razumichina i przyjaźnie ściskając jego rękę.
— A mnie to aż zadziwił dzisiaj — zaczął Zosimow, nader zadowolony z przybycia gości, przez dziesięć minut bowiem zdążył już zgubić wątek rozmowy ze swoim chorym. — Za jakie trzy, cztery dni, jeżeli tak pójdzie, będzie zupełnie jak dawniej, tak jak było przed miesiącem, lub przed dwoma, albo nawet może przed trzema? Bo to się oddawna wlekło i przygotowywało... nieprawdaż? Przyznaj się pan, że możeś pan sam się do tego przyczynił? — dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze lękając się, ażeby go czem nie rozdrażnić.
— Bardzo być może — chłodno odparł Raskolnikow.
— Ja właśnie do tego mówię — ciągnął zachęcony Zosimow — że pańskie wyzdrowienie, przedewszystkiem i wyłącznie zależy od pana samego. Teraz, gdy już z panem można rozmawiać, chciałbym pana przekonać, że koniecznie trzeba usunąć pierwsze, że tak powiem pierwiastkowe przyczyny, które wpływały na powstanie pańskiej choroby, wtedy się pan wyleczy, w przeciwnym razie stan zdrowia pańskiego może się nawet pogorszyć. Tych przyczyn pierwiastkowych ja nie znam, ale pan powinieneś wiedzieć o nich. Jesteś pan rozsądny i pewnoś pan obserwował samego siebie. Zdaje mi się, że rozstrój pański datuje się od chwili wystąpienia pańskiego z uniwersytetu. Nie powinieneś pan nadal żyć bez zajęcia, i dlatego praca i jasno wytknięty cel życia mogłyby panu przynieść znakomitą ulgę.
— Tak, tak, masz pan zupełną słuszność. Właśnie jak najprędzej wstąpię na uniwersytet, i wtedy wszystko pójdzie jak... po maśle...
Zosimow, który zaczął był swoje rozumne rady, po części dla efektu wobec dam, zmieszał się nieco, wyraźnie dostrzegłszy, po skończeniu przemowy, na twarzy swego słuchacza uśmiech ironiczny. Zresztą, trwało to ledwie chwilkę. Pani Pulcherja jęła zaraz dziękować Zosimowowi, szczególniej za wczorajsze odwiedzenie ich w hotelu.
— Jakto, to on był u was nawet w nocy? — zapytał Raskolnikow, jakby zaniepokojony. — A więc i wy nie spałyście po podróży?
— Ach, Rodziu, wszak to było tylko do drugiej godziny. Myśmy się z Dunią nigdy wcześniej nie kładły, nawet w domu.
— Ja także nie wiem, jak mu dziękować — ciągnął Raskolnikow, chmurząc się nagle i marszcząc brwi. — Pominąwszy kwestję pieniężną, daruj mi pan, że o tem wspominam (zwrócił się do Zosimowa) — ja nie wiem, czem mogłem sobie zasłużyć u pana na takie szczególne względy? Poprostu nie pojmuję... i... i przykro mi nawet, że nie pojmuję: mówię to otwarcie.
— Ale nie rozdrażniaj się pan — zaśmiał się z przymusem Zosimow — przypuśćmy, że pan jesteś moim pierwszym pacjentem, a każdy z nas przecie, rozpoczynając praktykę, lubi swoich pierwszych pacjentów, jak dzieci, a niektórzy to nawet kochają się w nich. A przecie ja mam niewielu chorych.
— Bo już nie mówię o nim — dodał Raskolnikow, wskazując na Razumichina — a i on, oprócz obrazy i kłopotów, niczego nie doznał ode mnie.
— A to się załgał! Jakiś ty czuły dzisiaj! — zawołał Razumichin.
Byłby spostrzegł, gdyby był przenikliwy, że czułości nie było tu bynajmniej, a raczej było wprost przeciwnie. Ale Dunia spostrzegła to. Uważnie i z niepokojem obserwowała brata.
— A o mamie, to nawet mówić nie śmiem — ciągnął, jakby wyuczoną od rana lekcję; — dziś dopiero mogłem jako tako się ogarnąć, jak się to mateczka musiała wczoraj zmęczyć, w oczekiwaniu na moje przybycie. — Co powiedziawszy, nagle, milcząc i z uśmiechem, wyciągnął rękę do siostry. Ale w uśmiechu tym błysnęło tym razem prawdziwe niekłamane uczucie. Dunia natychmiast ujęła i ścisnęła serdecznie wyciągniętą rękę, ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej sprzeczce. Twarz matki zabłysła triumfem i szczęściem na widok tej ostatecznej i milczącej zgody brata z siostrą.
— O, za to właśnie ja go lubię! — wyszeptał przeceniając wszystko Razumichin, energicznie zakręciwszy się na krześle — ma on swoje ruchy!...
„I jak to u niego wszystko pięknie wychodzi — myślała matka; — co to za szlachetne porywy, jak to on poprostu, delikatnie zakończył tę wczorajszą sprzeczkę z siostrą — tem tylko, że rękę wyciągnął w takiej chwili i spojrzał mile... A jakie ma piękne oczy, i jak całą twarz ma piękną!... Ładniejszy jest nawet od Duni... Ale, mój Boże, jakie on ma ubranie, jak okropnie jest odziany! U pana Atanazego w sklepie Wasia, posługacz, lepiej ubrany... Ach, zdaje mi się, żebym tak przypadła do niego, takbym go objęła, uścisnęła i... zapłakała, a boję się, boję... on taki jakiś. Boże! Niby rozmawia łagodnie, a jednak... boję się! Czegóż ja się boję?...“
— Ach, Rodziu, nie dasz wiary — zaczęła nagle, spiesząc się z odpowiedzią na jego uwagę — jakeśmy z Dunią były wczoraj... nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło się, i wszyscyśmy znowu szczęśliwi, można opowiedzieć. Wyobraź sobie, biegniemy tutaj, ażeby ciebie uścisnąć, prawie prosto z wagonu, a ta kobieta, a, otóż i ona! jak się masz, Nastusiu!... Powiada ona nam odrazu, że leżysz w gorączce i że dopieroś co uciekł pocichutku przed doktorem, w malignie, na ulicę, i że poszli cię szukać. Nie masz wyobrażenia, co się z nami działo! Przypomniałam sobie właśnie, jak nieszczęśliwie zginął porucznik Potanczykow, nasz znajomy, przyjaciel twojego ojca — pamiętasz go, Rodziu — także w gorączce i tak samo uciekł i na dworze wpadł w studnię, aż go dopiero nazajutrz wydobyto. A nam się, naturalnie, jeszcze gorzej wyobrażało. Chciałyśmy zrazu wyszukać pana Piotra, ażeby chociaż przy jego pomocy... bośmy przecie były same jedne, samiuteńkie — dodała żałosnym głosem i nagle całkiem urwała, spostrzegłszy, że mówić o panu Piotrze jest jeszcze trochę niebezpiecznie, pomimo nawet — że „wszyscy są już znowu całkiem szczęśliwi“.
— Tak, tak; wszystko to... naturalnie... jest przykre... — wycedził Raskolnikow, ale z takiem roztargnieniem i nieuwagą, że Dunia spojrzała nań zdziwiona.
— Com to jeszcze chciał powiedzieć — ciągnął, z trudem coś sobie przypominając — aha: proszę was, mateczko i ty Duniu, nie sądźcie, żem nie chciał do was dzisiaj przyjść pierwszy i że czekałem, ażebyście wy pierwsze do mnie przyszły.
— Cóż znowu, Rodziu! — zawołała matka, także zdziwiona.
„Co to jest, czy on odpowiada nam z obowiązku, czy co?“ — pomyślała Dunia — i godzi się, i prosi o przebaczenie, jakby jaką służbę wypełniał.
— Niedawnom się obudził i chciałem właśnie iść, ale mnie ubranie wstrzymało; zapomniałem wczoraj powiedzieć jej... Nastusi... żeby tę krew wyprała... Dopiero teraz zdążyłem się ubrać.
— Krew! Jaką krew? — przestraszyła się matka.
— To tak... nie lękajcie się. Krew stąd, że wczoraj, kiedym się włóczył trochę w gorączce, natknąłem się na pewnego roztratowanego człowieka, pewnego urzędnika...
— W gorączce? Ależ ty wszystko pamiętasz — przerwał Razumichin.
— To prawda — jakoś szczególnie zakłopotany odparł Raskolnikow — pamiętam wszystko, do najdrobniejszych szczegółów, a jednak, patrzaj: dlaczegom to robił, pocom tam chodził i gadał? tego już wcale nie mogę sobie wytłómaczyć.
— To bardzo znany fenomen — wtrącił Zosimow — wykonanie niekiedy artystyczne, przemądre, a kierowanie postępkami, początek czynów w nieładzie i zależny od różnych wrażeń chorobliwych. Podobny do snu.
„A może to i dobre, iż on mnie ma prawie za warjata“ — pomyślał Raskolnikow.
— Ale w takim razie, to zdaje się, że i zdrowi postępują tak samo — zauważyła Dunia, niespokojnie patrząc na Zosimowa.
— Uwaga dość słuszna — odparł tenże: — pod tym względem, istotnie wszyscyśmy, i bardzo często, prawie jak warjaci, z maleńką tylko różnicą, że „chorzy“ pozbawieni są zmysłów trochę więcej od nas, i dlatego trzeba tu mieć na względzie granicę. A człowiek harmonijny, to prawda, wcale prawie nie istnieje: na dziesiątki, a nawet na całe setki tysięcy spotyka się jeden, i to w dosyć słabem wydaniu.
Przy wyrazie „warjaci“, który nieostrożnie wymknął się rozgadanemu na ulubiony temat Zosimowowi, wszyscy skwaśnieli. Raskolnikow siedział, jakby nie zwracając uwagi, w zamyśleniu i z dziwnym uśmiechem na bladych ustach. Coś mu się roiło po głowie.
— No więc cóż ten stratowany? Przerwałem ci! — zawołał żywo Razumichin.
— Co? — jakby ze snu odparł zagadnięty: — aha... no więc powalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do mieszkania... Ach, mamo, popełniłem wczoraj rzecz nie do darowania; istotnie jakgdybym był nieprzytomny. Oddałem wczoraj wszystkie pieniądze, które mi mama przysłała... jego żonie... na pogrzeb. Ona teraz jest wdową... suchotnica, godna politowania... troje maleńkich sierot, głodne... w domu pustki... i jeszcze jedna córka... Możebyście i same oddały, gdybyście widziały... Nie miałem zresztą najmniejszego prawa, przyznaję, zwłaszcza, wiedząc, jak mamie trudno było wydostać te pieniądze. Ażeby pomagać, należy przedewszystkiem mieć do tego prawo, w przeciwnym razie: „Crevez chiens, si vous n‘êtes pas contents“. — Roześmiał się. — Prawda, Duniu?
— Nie, nie prawda — stanowczo odparła Dunia.
— Ba! To i ty... miewasz porywy!... — wyszeptał, spojrzawszy na nią nieomal z nienawiścią i uśmiechając się złośliwie. — Szkoda, żem tego nie wiedział... Ha, i cóż, to chwalebnie; tobie przecie lepiej... i dojdziesz do takiej linji, że jej nie przekroczysz, będziesz nieszczęśliwą, a jeśli przekroczysz, może będziesz jeszcze nieszczęśliwszą... A zresztą, co tam o tem! — dodał z rozdrażnieniem, gniewając się na swój mimowolny wybuch. — Chciałem tylko powiedzieć, że proszę cię, mateczko, o przebaczenie — dodał ostro i urwanie.
— Ależ, mój Rodziu, jestem przekonaną, że wszystko, co ty robisz, to robisz dobrze! — rzekła ucieszona matka.
— Niech mama nie będzie przekonaną — odparł, krzywiąc usta do śmiechu. Nastąpiło milczenie. Coś było naciągniętego w tej całej rozmowie, i w milczeniu, i w godzeniu się, i w przebaczeniu, i wszyscy to czuli.
„A toć one najwyraźniej mnie się boją“ — myślał Raskolnikow, z pod oka patrząc na matkę i siostrę. Pani Pulcherja istotnie im bardziej milczała, tem bardziej stawała się nieśmiałą.
„Zaocznie, zdaje się, kochałem je przecie“ — błysnęło mu w głowie.
— Wiesz, Rodziu, pani Marta umarła! — wyrwała się nagle matka.
— Jaka to Marta?
— Ach, mój Boże, toć przecie Marta Świdrygajłowa! Takiem ci przecie o niej dużo pisała.
— A-a-a, pamiętam... więc umarła? Ach, istotnie? — wstrząsnął się nagle, jakby ze snu. — Doprawdy, umarła? Na co?
— Wyobraź sobie — nagle! — pospieszyła matka, zachęcona jego zaciekawieniem — i akurat w tym samym czasie, kiedym ten list odsyłała do ciebie, w tym samym dniu! Wyobraź sobie, ten straszny człowiek był właśnie przyczyną jej zgonu. Mówią, że ją zbił okrutnie!
— Czyżby tak źle żyli ze sobą? — zapytał, zwracając się do siostry.
— Nie, nawet przeciwnie. Był dla niej zawsze bardzo cierpliwy, nawet grzeczny. W wielu wypadkach był nawet za pobłażliwy, przez całe siedem lat... Gdy nagle stracił cierpliwość.
— A więc wcale nie jest tak straszny, skoro mógł wytrzymać przez siedem lat? Ty, Duniu, uniewinniasz go, zdaje się?
— Nie, nie, to straszny człowiek! Nic straszniejszego wyobrazić sobie nie mogę — omal że nie z dreszczem odparła Dunia, zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
— Było to zrana — ciągnęła spiesznie pani Pulcherja. — Potem, ona kazała zaprząc, chcąc zaraz po obiedzie odjechać do miasta, bo ona zawsze w takich razach jeździła do miasta; jadła obiad, jak mówią, z wielkim apetytem...
— Jakto, zbita?
— ...Miała takie... przyzwyczajenie; otóż, po obiedzie, ażeby nie zwlekać, zaraz poszła do łazienki. Bo widzisz, leczyła się jakąś kąpielą; mają oni tam zimne źródło, i ona regularnie kąpała się tam codzień, i jak tylko weszła do wody, zaraz dostała apopleksji.
— Naturalnie — rzekł Zosimow.
— Czy on ją bardzo zbił?
— Toć to wszystko jedno — odezwała się Dunia.
— Hm! A zresztą, poco mi mama o takich głupstwach opowiada? — z rozdrażnieniem i jakby niechcący wymówił nagle Raskolnikow.
— Ach, mój drogi, ależ ja nie wiedziałam, o czem już mam mówić, wyrwało się pani Pulcherji.
— Cóż to, czy się mnie boicie wszyscy? — rzekł z nienaturalnym uśmiechem.
— To rzeczywiście prawda — rzekła Dunia, prosto i surowo patrząc na brata. — Mama, wchodząc na schody, aż się żegnała ze strachu.
Twarz mu się skrzywiła, jakby w konwulsjach.
— Ach, co ty mówisz, Duniu! Nie gniewaj się, Rodziu, proszę cię... Poco, Duniu, ach... — wyrzekła w zakłopotaniu matka — prawda, że jadąc, przez całą drogę w wagonie, marzyłam o tem, jak to my się zobaczymy, jak sobie opowiemy nawzajem wszystko... i tak byłam szczęśliwa, żem nawet drogi nie widziała! Ale co ja mówię! jam i teraz szczęśliwa... Niepotrzebnieś mówiła, Duniu... Już przez to samo jestem szczęśliwa, że ciebie widzę, Rodziu...
— No, no, mateczko — z zakłopotaniem wyszeptał, nie patrząc na nią i ścisnąwszy jej rękę — jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, posmutniał zaraz i pobladł: znowu pewne niedawne uczucie martwym chłodem przebiegło po jego duszy; znowu zrozumiał, jak najwyraźniej, że przed chwilą strasznie skłamał, że nietylko nigdy nie wypadnie im się nagadać, ale że już o niczem, nigdy i z nikim, nie powinien już mówić. Wrażenie tej męczącej myśli było tak silne, że na chwilę prawie całkiem zapomniał się, wstał z miejsca, i na nikogo nie patrząc, wyszedł z pokoju.
— Co się z tobą dzieje? — zawołał Razumichin, chwytając go za rękę.
Usiadł znowu i jął rozglądać się w milczeniu; wszyscy patrzyli nań ze zdziwieniem.
— Cóżeście tak zamilkli! — zawołał nagle i całkiem niespodziewanie; — mówcież cokolwiek! Poco siedzieć napróżno! No, mówcież! Zacznijmy rozmawiać... Zebraliśmy się i milczymy... No, choć cokolwiek
— Dzięki Bogu! A ja myślałam, że się z nim zaczyna coś jak wczoraj — rzekła, żegnając się matka.
— Co tobie, Rodziu? — z niedowierzeniem spytała Dunia.
— Nic, przyszła mi na myśl jedna rzecz — odparł i nagle roześmiał się.
— A no, jeśli rzecz, to i dobrze! Bo ja już doprawdy sam myślałem... — wyszeptał Zosimow, wstając z kanapy. — Czas już jednak na mnie; ja jeszcze przyjdę, może... jeżeli zastanę...
Pożegnał się i wyszedł.
— Co to za miły człowiek! — rzekła pani Pulcherja.
— Tak, miły, wykształcony, rozumny... — dodał gorączkowo Raskolnikow, z jakimś niezwykłym ożywieniem... — Zdaje się, żem go gdzieś spotykał... jeszcze przed chorobą. O i ten, także niezły człowiek! — wskazał na Razumichina: — czy on podoba ci się, Duniu? — zapytał nagle i niewiadomo dlaczego, roześmiał się.
— Bardzo — odpowiedziała Dunia.
— Pfu, jakiś ty... świntuch! — wymówił okrutnie zażenowany i zaczerwieniony Razumichin i wstał z krzesła. Pani Pulcherja uśmiechnęła się zlekka, a Raskolnikow głośno się roześmiał.
— Dokąd to?
—Ja także... mam interes.
— Żadnego nie masz interesu, zostań! Zosimow wyszedł, więc i ciebie korci. Nie chodź... A która godzina? Jest dwunasta? Jaki ty masz śliczny zegareczek, Duniu! Cóżeście znowu zamilkli? Ciągle tylko ja sam mówię!...
— To prezent od pani Marty — odparła Dunia.
— Bardzo drogi — dodała matka.
— A-a-a! Jaki duży, prawie nie damski.
— Ja także lubię — rzekła Dunia.
„Więc to nie dar od narzeczonego“ — pomyślał Razumichin i ucieszył się sam nie wiedząc czemu.
— A ja myślałem, że to prezent od Łużyna? — rzekł Raskolnikow.
— Nie, on nic jeszcze nie dał Duni w prezencie.
— A-a-a! A pamięta mama, jakem to ja się zakochał i chciałem się ożenić — rzekł nagle, patrząc na matkę, uderzoną niezwykłym zwrotem i tonem, jakim zaczął o tem mówić.
— Ach, mój drogi, tak! — Pani Pulcherja spojrzała znacząco na Dunię i Razumichina.
— Hm! Tak! Cóż więcej? Nie mam wam nic do opowiedzenia. Była to taka chorowita dziewczyna — ciągnął, jakby znowu zamyślając się i zastanawiając — całkiem słaba; lubiła biednych wspierać i o klasztorze marzyła, i zaraz zalała się łzami, kiedy mi o tem zaczęła mówić; tak, tak — pamiętam... dobrze pamiętam. Brzydactwo to było takie... Doprawdy nie wiem, co mnie tak do niej przywiązało, zdaje się, że zawsze była chorowita... Gdyby była kulawa lub garbata, jeszcze bym chyba bardziej przywiązał się do niej... (Uśmiechnął się smętnie). Tak... była to jakaś wiosenna gorączka...
— Nie, tu nie sama gorączka wiosenna — z ożywieniem rzekła Dunia.
Uważnie i z naprężeniem spojrzał na siostrę, ale nie usłyszał, czy nawet nie zrozumiał jej słów. Potem, w głębokiem zamyśleniu, wstał, zbliżył się do matki, pocałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.
— Ty ją dotychczas kochasz! — rzekła wzruszona matka.
— Ją niby? Teraz? Ach, tak... mateczko, o niej! Nie. To wszystko już teraz jakby z tamtego świata i tak dawno. A i wszystko, co się dokoła dzieje, jakgdyby działo się gdzieindziej...
Spojrzał z uwagą na obecnych.
— Oto, choćby i wy... patrzę na was jakby z odległości tysiąca wiorst... Ale bo i licho wie, poco my o tem gadamy! Poco badać, wypytywać? — dodał z niechęcią i urwał, gryząc paznogcie i zamyślając się znowu.
— Jakie ty masz nędzne mieszkanie, Rodziu, jak grób — rzekła nagle pani Pulcherja, przerywając męczące milczenie — jestem przekonana, że na twoją melancholję głównie wpłynęło mieszkanie.
— Mieszkanie... — odparł z roztargnieniem. — Tak, mieszkanie wpłynęło znacznie... i ja tak myślałem... A gdyby mama wiedziała, jaką dziwną myśl zdradziłaś w tej chwili — dodał nagle, szczególnie uśmiechając się.
Jeszcze chwilkę, a całe towarzystwo, ci krewni, po trzyletniej rozłące, ten rodzinny ton rozmowy przy zupełnem niepodobieństwie mówienia o czemkolwiek, wszystko to stałoby się dlań nie do zniesienia. Była jednak pewna sprawa nie cierpiąca zwłoki, którą tak czy owak, należało stanowczo dziś zadecydować — tak postanowił jeszcze poprzednio, kiedy się obudził. Teraz ucieszył się tą sprawą, jakgdyby znalazł punkt wyjścia.
— Widzisz więc, Duniu — zaczął poważnie i sucho — ja, oczywiście, proszę cię o przebaczenie za wczorajsze, ale poczytuję sobie za obowiązek przypomnieć ci, że od swojego za nic nie odstąpię. Albo ja, albo Łużyn. Niech ja sobie będę podły, ty być nie powinnaś. Jedno z dwojga. Jeżeli zaś wyjdziesz za Łużyna, natychmiast przestanę cię uważać za siostrę.
— Rodziu, Rodziu! Ależ to ciągle to samo, co wczoraj — z goryczą zawołała matka — dlaczego ty ciągle nazywasz siebie podłym, ja tego nie mogę znieść. I wczoraj to samo...
— Bracie — twardo i także sucho odparła Dunia — w tem wszystkiem jest także pomyłka z twojej strony. Obmyśliłam to i odnalazłam pomyłkę. Wszystko polega na tem, że ty, zdaje się, przypuszczasz jakobym ja robiła z siebie komuś i dla kogoś ofiarę. Bynajmniej tak nie jest. Wychodzę poprostu dla siebie, bo mi samej zaciężko; a potem, naturalnie, będę rada, jeśli się uda przyjść z pomocą rodzinie, ale nie jest to wcale główny powód, wpływający na moje postanowienie...
„Łże! — pomyślał, gryząc paznogcie ze złości. — Dumna! Przyznać się nie chce, że jej się zachciało być dobrodziejką! O niskie charaktery! Kochają nawet, jakgdyby nienawidziły... O, jakże ja ich wszystkich... nienawidzę!“
— Słowem, wychodzę za pana Piotra — ciągnęła Dunia — ponieważ z dwojga złego wybieram mniejsze. Mam zamiar wypełnić uczciwie wszystko, czegokolwiek on odemnie zażąda, a więc nie oszukuję go... Dlaczego się tak uśmiechasz?
Podniosła głowę, w oczach jej zabłysnął gniew.
— Wszystko wypełnisz? — Zapytał z jadowitym uśmiechem.
— Do pewnych granic. I rodzaj i forma starania się o mnie pana Piotra, pokazały mi odrazu, kogo mu potrzeba. Bardzo być może, iż on ceni siebie zanadto wysoko, spodziewam się jednak, że on i mnie ceni... Znowu się śmiejesz?
— A ty znowu się rumienisz? Łżesz, siostro, umyślnie łżesz, jedynie wskutek uporu kobiecego, ażeby tylko wobec mnie postawić na swojem... Ty nie możesz szanować Łużyna: ja go widziałem i mówiłem z nim. Sprzedajesz się tedy za pieniądze i w każdym razie postępujesz nędznie, i rad jestem, że przynajmniej rumienić się możesz!
— Nieprawda, nie łżę!... — zawołała Dunia tracąc zimną krew — nie wyjdę za niego, nie będąc przekonaną, że on mnie ceni i dba o mnie; nie wyjdę za niego, dopóki się nie upewnię, że sama go mogę szanować. Na szczęście, mogę się przekonać o tem dziś jeszcze. A taki związek nie jest podłością, jak ty to nazywasz. A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym istotnie zdecydowana była na podłość, to czyż godzi się tobie tak nielitościwie mówić ze mną? Dlaczego żądasz odemnie bohaterstwa, którego, być może, sam nie posiadasz? To despotyzm, to gwałt! Jeżeli ja skrzywdzę kogo, to tylko siebie samą... Przecieżem jeszcze nikogo nie zarżnęła!... Co tak patrzysz na mnie? Coś tak zbladł? Rodziu, co tobie? Rodziu, mój drogi!
— Wielki Boże! Zemdlał! — Zawołała matka.
— Nie, nic... głupstwo... nic!... W głowie mi się trochę zakręciło. To wcale nie zemdlenie... Ciągle tylko myślicie o zemdleniu!... Hm! Tak... com to chciał powiedzieć? Aha: jakim to sposobem przekonasz się dzisiaj, że możesz go szanować i że on... ceni ciebie, jak mówisz. Mówiłaś, zdaje się, że dzisiaj? A możem się przesłyszał?
— Niech mama pokaże bratu list pana Piotra — rzekła Dunia.
Pani Pulcherja drżącemi rękami podała list. On z wielką ciekawością wziął go. Ale zanim go otworzył, spojrzał nagle, jakby ze zdziwieniem na Dunię.
— Dziwne — wymówił zwolna, jakby uderzony nową myślą — ależ o co mi idzie? Poco ten cały gwałt? Wychodź sobie za kogo chcesz!
Mówił, jakby do siebie, ale wymówił głośno i przez jakiś czas patrzył na siostrę, jakby zdziwiony.
Nareszcie, otworzył list, wciąż jeszcze zachowując pozór jakiegoś szczególniejszego zdumienia; potem zwolna i uważnie zaczął czytać i przeczytał dwa razy. Pani Pulcherja była nadzwyczaj zaniepokojona; a i wszyscy czekali na coś niezwykłego.
— To mnie dziwi — zaczął po chwili namysłu i oddając list matce, ale nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Wszak on chodzi za sprawami, adwokat i nawet wyraża się tak... efektownie, a jednak jak nieortograficznie bazgra.
Wszyscy poruszyli się; oczekiwano czegoś zupełnie innego.
— Ba, oni tak wszyscy piszą — zauważył Razumichin.
— Czytałeś?
— Czytałem.
— Pokazywałyśmy, Rodziu... radziłyśmy się — zaczęła z zażenowaniem pani Pulcherja.
— To właściwie styl urzędowy — przerwał Razumichin — papiery sądowe tak się pisze.
— Sądowy? Istotnie, urzędowy, aktowy... nietyle bo już nieortograficznie, ale i niebardzo po literacku; właśnie styl urzędowy!
— Pan Piotr też nie zapiera się bynajmniej, że jest samoukiem, a nawet chwalił się tem, że sam sobą pokierował — wtrąciła Dunia, nieco urażona nowym tonem brata.
— Ha. jeśli się chwali, ma widać czem, ja nie oponuję. Obraziłaś się, siostruniu, jak widzę, że z całego listu wyprowadziłem taki drobny wniosek, i sądzisz, że umyślnie wszcząłem rozmowę o takich drobnostkach, ażeby pobawić się twoim kosztem. Otóż, mylisz się, z powodu bowiem tego stylu, przyszła mi do głowy pewna, nie zbyteczna w danym razie uwaga. Jest tam jedno wyrażenie: „miejcie żal do samych siebie“, zaakcentowane jasno i dobitnie, i oprócz tego jest groźba, że on zaraz odejdzie, jeżeli ja przyjdę. Ta groźba, równa się groźbie porzucenia was, jeżeli będziecie nieposłuszne i porzucenia was teraz właśnie, kiedyście na jego żądanie przybyły do Petersburga. No, jak sądzisz: czy można takiem wyrażeniem Łużyna obrazić się tak samo, jakgdyby to napisał naprzykład on (wskazał na Razumichina), albo Zosimow, albo ktokolwiek z nas?
— No, nie — odparła Dunia z ożywieniem — aż nadto wiem, że to napisane jest nazbyt naiwnie i że on, być może, niedość zręcznie się wyraża... To słuszna uwaga z twej strony. Nie przypuszczałam nawet.
— Tak, to styl sądowy, a po sądowemu inaczej pisać nie można, i wyszło bardziej szorstko, niż sam może chciał napisać. Zresztą, winienem cię trochę rozczarować: w tym liście jest jeszcze jedno zdanie, pewna plotka, skarga na mnie i, przyznam się, dość podła. Pieniądze oddałem wczoraj wdowie, suchotnicy i nieszczęśliwej, i nie „pod pozorem pogrzebu“, lecz poprostu na pogrzeb, i nie do rąk córki, dziewczyny, jak piszę „lekkich obyczajów“ (i którą wczoraj widziałem po raz pierwszy w życiu), lecz do rąk samej wdowy. W tem wszystkiem widzę zbyt skwapliwe usiłowanie oszkalowania mnie i poróżnienia z wami. I znowu napisane po sądowemu, to jest ze zbyt jawnem wynurzeniem celu i arcynaiwną skwapliwością. Człowiek to rozumny, ale żeby postępować rozumnie, niedość samego tylko rozumu. Wszystko to maluje człowieka i... nie sądzę, ażeby on zbytnio szanował ciebie. Mówię ci to jednak jedynie dla zwrócenia twojej uwagi, albowiem szczerze pragnę twojego dobra...
Dunia nic nie odpowiedziała; postanowienie powzięła jeszcze wczoraj, i czekała tylko na wieczór.
— Jakże więc decydujesz, Rodziu? — spytała matka, jeszcze bardziej niż poprzednio zaniepokojona jego nagłym, nowym, poważnym tonem mowy.
— Jakto: „decydujesz?“
— Przecie pan Piotr pisze, żeby ciebie nie było u nas wieczorem i że odejdzie, jeżeli... ty przyjdziesz. Więc jakże... będziesz?
— To nie ode mnie zależy, ale raczej od was, skoro takie życzenie pana Piotra was nie obraża, a powtóre od Duni, jeśli ona także się nie obraża. Ja zaś zastosuję się do was — dodał oschle.
— Dunia już się zdecydowała i ja się zupełnie z nią zgadzam — zawołała skwapliwie matka.
— Postanowiłam cię prosić, Rodziu, usilnie prosić, ażebyś koniecznie był u nas dzisiaj przy tem spotkaniu — rzekła Dunia — przyjdziesz?
— Przyjdę.
— Proszę i pana, ażebyś był łaskaw być u nas także o ósmej — dodała — zwracając się do Razumichina. — Mateczko, ja i pana proszę.
— Ależ bardzo słusznie, Duniu. No, jakeście tam postanowili, niechże tak będzie — dodała pani Pulcherja. Aż mi lżej; nie lubię udawać i kłamać; lepiej kierujmy się wszyscy prawdą... Gniewaj się teraz, panie Piotrze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.