Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część piąta/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIĄTA
ROZDZIAŁ I

Ranek, jaki nastąpił po stanowczej dla pana Piotra rozmowie z Dunią i jej matką, otrzeźwił go zupełnie. Ku wielkiemu niezadowoleniu, musiał rad nie rad uznać za fakt spełniony i niezawodny to, co jeszcze wczoraj uważał za wypadek fantastyczny i lubo spełniony, ale pomimo to, jakby nieprawdopodobny. Czarny wąż draśniętej miłości własnej przez całą noc ssał mu serce. Wstawszy z łóżka, pan Piotr niezwłocznie przejrzał się w lustrze. Obawiał się, czy się w nim żółć nie rozlała w ciągu nocy. Atoli, pod tym względem, wszystko było jak na teraz w porządku, i spojrzawszy na szlachetne białe i nieco obrzękłe w ostatnich czasach oblicze, pan Piotr pocieszył się nawet na chwilę, że zdoła jeszcze znaleźć sobie narzeczoną w innem miejscu, a może nawet lepszą; ale zaraz poprawił się i energicznie splunął, przez co wywołał milczący, ale ironiczny uśmiech na ustach swego młodego przyjaciela i współlokatora, pana Andrzeja Lebieziatnikowa. Pan Piotr spostrzegł ten uśmiech i zapisał go sobie w pamięci na rachunek swego przyjaciela. Miał się już z nim na pieńku z wielu powodów. Gniew jego powiększył się, gdy przyszło mu nagle na myśl, że całkiem niepotrzebnie opowiadał wczoraj o wszystkiem panu Andrzejowi. Był to już powtórny błąd z jego strony, popełniony wczoraj na gorąco, przez zbytnią chęć wynurzenia się w irytacji... Następnie, przez cały ten ranek jedna nieprzyjemność następowała po drugiej. Nawet w senacie miało go spotkać niepowodzenie w sprawie, której tam bronił. Najbardziej zaś zirytował go właściciel lokalu, najętego przezeń w widokach rychłego ożenku i odświeżonego własnym kosztem, ten właściciel, jakiś zbogacony niemiecki rzemieślnik, który za nic nie chciał przystać na zerwanie kontraktu i domagał się wynagrodzenia, przewidzianego w kontrakcie za zawód, pomimo, że pan Piotr zwracał mu lokal prawie z gruntu odnowiony. Również i w magazynie mebli ani chciano słyszeć o zwróceniu zadatku za kupione ale jeszcze nie odstawione do mieszkania meble.
— Wszakże dla mebli nie ożenię się! — zgrzytał zębami Łużyn i zarazem znowu błysnęła mu nadzieja. — Czyliż w istocie wszystko tak bezpowrotnie przepadło i skończyło się? Czyliż nie można jeszcze raz sprobować?
Myśl o Duni ponętnie połechtała go po sercu. Z męczarnią zniósł tę chwilę i gdyby można było samą tylko chęcią zamordować Raskolmikowa, Łużyn nie zawahałby się ani trochę.
— Błąd polegał jeszcze i na tem, że im wcale pieniędzy nie dawałem — myślał, ze smutkiem wracając do izdebki Lebieziatnikowa — i z czegom ja tak zżydział do licha? Nie było nawet żadnego wyrachowania! Zachciało mi się w nich mieć niewolników, chciałem, żeby patrzyli we mnie jak na Opatrzność, a oni... o! Pfu! Gdybym był im wydał w ciągu tego czasu z jakie półtora tysiąca na posag albo na prezenty, na pudełeczka różne, nessesery, błyskotki, materje i na wszystkie te fraszki, od Knopa lub z magazynu angielskiego, to zaraz wszystko byłoby inaczej, a zwłaszcza... pewniej! Nie tak łatwo by mi teraz odmówili! To ludzie tego rodzaju, że bezwarunkowo uważaliby sobie za obowiązek zwrócić, w razie odmowy, i prezenty i pieniądze. A zwracać byłoby trudno i żal! A i sumienie by wymawiało: jakto, tak odrazu wypędzić człowieka, który do tego czasu był tak szczodrobliwy i nawet dość delikatny?... Hm! Palnęło się głupstwo!
I zgrzytnąwszy jeszcze raz, pan Piotr w duchu nazwał siebie durniem skończonym.
Doszedłszy do takiego wniosku, powrócił do domu dwa razy gorszy i więcej rozdrażniony, niż wyszedł. Przygotowania do stypy w pokoju pani Katarzyny zaciekawiły go nieco. Słyszał coś nawet wczoraj o tej stypie; ale wobec własnych kłopotów, uszło to jego uwagi. Dopiero rozmówiwszy się z panią Lippewechsel, zajętą w nieobecności pani Katarzyny (znajdującej się na cmentarzu) nakrywaniem do stołu, dowiedział się, że stypa będzie uroczysta, że zaproszeni są prawie wszyscy lokatorowie, nawet nieznajomi, że zaproszono także pana Lebieziatnikowa, pomimo jego kłótni z panią Katarzyną, i nareszcie on sam, pan Piotr, nietylko jest także zaproszony, ale nawet oczekiwany jest gorąco, uważają go bowiem za najdostojniejszego ze wszystkich zaproszonych gości. Sama pani Lippewechsel została zaproszoną również z wielkiemi honorami, pomimo dawnych nieprzyjemności, i dlatego zajęta była właśnie urządzaniem wszystkiego i krzątała się z wielkiem zadowoleniem, a przytem ubrana była, lubo w żałobie, ale w kompletnie nowej sukni jedwabnej i dumna była z tego.
Wszystkie te fakty i wiadomości zrodziły w umyśle Łużyna pewien plan, tak, że wrócił do siebie, to jest do pokoju Lebieziatnikowa, nieco zamyślony. Dowiedział się właśnie, że w liczbie zaproszonych znajduje się także Raskolnikow!
Pan Lebieziatnikow siedział jakoś cały ranek w domu. Z tym człowiekiem wytworzyły się u pana Piotra pewne dziwne, chociaż poczęści i naturalne stosunki!... Łużyn pogardzał nim i nienawidził go nawet niezmiernie, prawie od tej samej chwili, jak zamieszkał u niego, ale jakgdyby go się lękał. Stanął u niego po przybyciu do Petersburga nietylko z samego skąpstwa, chociaż było ono najważniejszą przyczyną, ale był także i inny powód. Jeszcze na prowincji słyszał o panu Andrzeju, swoim byłym wychowanku, jako o jednym z najwybitniejszych postępowców, a nawet jako o grającym znaczną rolę w pewnych ciekawych i tajemniczych kółkach. To uderzyło pana Piotra. Wszystkie te potężne kółka, wszechwiedzące, i pogardzające wszystkimi i każdym, już oddawna przejmowały pana Piotra jakimś dziwnym strachem, wcale zresztą nieokreślonym. Oczywiście sam, na prowincji, nie mógł on wyrobić sobie dokładnego, choćby przybliżonego pojęcia o czemś takiem. Słyszał, jak i wszyscy, że istnieją, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś postępowcy, nihiliści, wywrotowcy i t. p. i t. p., ale, na wzór wielu, przesadzał i przeceniał znaczenie tych nazw aż do bezsensu. Najbardziej lękał się, już od lat kilku skompromitowania i to było najgłówniejszą podstawą jego nieustannego, przesadnego swego niepokoju, zwłaszcza przy zamiarze przeniesienia swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był on jak to mówią, zalękniony, jak zalęknione bywają małe dzieci. Kilka lat przedtem na prowincji, zaledwie jeszcze rozpoczynając swoją karjerę, spotkał się z dwoma wypadkami szpetnego skompromitowania dwóch dość znacznych osobistości, których pilnował się dotąd i które go protegowały. Jeden wypadek zakończył się dla skompromitowanej osobistości jakoś niezwykle skandalicznie, a drugi zakończył się nawet bardzo wielkiemi kłopotami. Otóż dlatego pan Piotr postanowił, po przybyciu do Petersburga, niezwłocznie przewiedzieć się jak rzeczy stoją, i jeśli będzie potrzeba, to, na wszelki wypadek, uprzedzić i pozyskać względy „młodych naszych pokoleń“. Pod tym względem liczył na pana Andrzeja i już odwiedzając, naprzykład, Raskolnikowa, umiał zaokrąglać niektóre frazesy cudzym głosem...
Naturalnie, prędko zdołał poznać w swoim ex wychowanku nadzwyczaj płytkiego i prostego człowieka. Ale to bynajmniej nie pozbawiło go obaw i nie dodało mu ducha. Gdyby się był nawet upewnił, że i wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptaskami, to i wtedy nie uspokoiłby się jeszcze. Właściwie wszystkie te kazania, myśli, systematy (z któremi nie omieszkał wyjechać doń pan Andrzej) wcale go nie obchodziły. Miał on swoje własne widoki. Potrzebował tylko jak najprędzej dowiedzieć się: co i jak się tu stało? Czy ci ludzie mają siłę, czy nie? Czy on osobiście ma się czego lękać, czy też nie? Czy go skompromitują, gdy co przedsięweźmie, czy nie skompromitują? A jeśli tak, to za co właściwie i czego właściwie czepiają się oni? Nie dość na tem: czy nie możnaby było jakim sposobem niby zaciągnąć się do ich obozów i podejść ich, jeśli istotnie mają jakie znaczenie? Potrzebne to czy nie potrzebne? Czy nie dałoby się coś skorzystać w swojej karjerze właśnie za ich pośrednictwem? Słowem, roiły mu się setki pytań.
Ten pan Andrzej był to suchy i chorowity, małego wzrostu, jakiś ex-urzędniczek, dziwnie jasny blondyn, z bokobrodami w kształcie kotletów, z których był bardzo dumny. Przytem prawie ciągle chorował na oczy. Serce miał dość miękkie, ale mowę nazbyt zarozumiałą, a niekiedy nawet bardzo gwałtowną, co w zestawieniu z jego figurką prawie zawsze było śmieszne. U pani Lippewechsel, używał jednak opinii dość dobrego lokatora, to jest, że nie pił i za mieszkanie płacił regularnie. Pomimo tych wszystkich przymiotów, pan Andrzej istotnie był głupkowaty. Przystąpił zaś do postępu i do „młodych naszych pokoleń“ z namiętności. Był to jeden z tego niezliczonego legionu marności, zdechlaczków i niedouczków, którzy bądź co bądź w jednej chwili przylepiają się do najmodniejszej idei, ażeby ją niezwłocznie splugawić i skarykaturować do czego przyczyniają się niekiedy w sposób jak najszczerszy.
Zresztą, Lebieziatnikow, pomimo nawet, że był tak dobry, także zaczynał po części niecierpieć swego współlokatora i byłego opiekuna pana Piotra.
Stało się ze stron obu jakoś znienacka i nawzajem. Bo pomimo całej swej prostoty pan Andrzej zaczął powolutku poznawać, że Łużyn go okpiwa i w duszy pogardza nim, i że „to wcale nie taki człowiek“. Spróbował mu wykładać system Foueriera i teorję Darwina, ale Łużyn zwłaszcza ostatniemi czasy, zaczął słuchać jakoś już za ironicznie, a w najostatniejszych czasach, zaczął nawet pokpiwać. Rzecz w tem, że wiedziony instynktem, zaczynał pojmować, że Lebieziatnikow nietylko jest lichym i głupkowatym człowiekiem, ale może nawet kłamcą i że nie ma wcale żadnych znaczniejszych stosunków nawet w swojem kółku, lecz tylko słyszał coś z trzeciej ręki; niedość na tem: nie zna on się nawet na swoim fachu, na propagandzie, bo się już zanadto potyka i gdzie mu tam być wywrotowcem, mogącym skompromitować! Dodajmy nawiasem, że pan Piotr przez te półtora tygodnia chętnie przyjmował (zwłaszcza z początku) od pana Andrzeja nawet bardzo dziwne pochwały, to jest nie zaprzeczał, naprzykład, i nie oponował, gdy pan Andrzej przypisywał mu gotowość działania dla przyszłości i przyśpieszenia nowej „komuny“, gdzieś na jakiejś Mieszczańskiej ulicy; albo, naprzykład, nie przeszkadzania Duni, gdy jej zaraz w pierwszym miesiącu po ślubie przyjdzie na myśl sprokurować sobie kochanka; albo nie chrzcić swoich przyszłych dzieci i t. p. i t. p., wszystko w tym rodzaju. Pan Piotr, swoim zwyczajem nie oponował wobec przypisywania sobie takich zalet i pozwalał nawet chwalić się w ten sposób, tak mu miłą była wszelka pochwała.
Łużyn, który zmienił był dla jakichś powodów tego poranku kilka pięcioprocentowych biletów bankowych, siedział przy stole i liczył paczki banknotów i seryj. Lebieziatnikow, który nigdy nie miał pieniędzy, chodził po pokoju i wmawiał w siebie, że spogląda na wszystkie te paczki obojętnie i nawet z pogardą. Łużyn za nic by, naprzykład, nie uwierzył, że w istocie Andrzej może patrzyć na takie pieniądze obojętnie; ten zaś, z kolei myślał z goryczą, że na serjo pan Piotr może sobie o nim tak myśleć, a może nawet jest kontent z okazji dokuczenia i podrażnienia swego młodego przyjaciela rozłożonemi paczkami banknotów, przypominając mu jego nicość i całą istniejącą jakoby pomiędzy nimi różnicę.
Znajdował go tym razem niesłychanie zirytowanym i nieuważnym, pomimo, że on, Lebieziatnikow, jął właśnie rozwijać przed nim swój ulubiony temat o utworzeniu nowej „komuny“. Krótkie przeczenia i uwagi, jakie się wyrywały panu Piotrowi w przestankach pomiędzy uderzaniem gałek na liczydłach, tchnęły najwyraźniejszą i tendencyjnie niegrzeczną złośliwością. Ale poczciwy Andrulek przypisywał humor pana Piotra wrażeniu wczorajszego zerwania z Dunią i pałał żądzą jak najprędszego pogadania na ten temat: miał do powiedzenia w tej kwestji coś bardzo postępowego, coś, co tchnęło propagandą co mogłoby pocieszyć jego szanownego przyjaciela i „bez wątpienia“ przynieść mu pożytek.
— Co tam za jakąś fetę urządza ta... ta wdowa? — zapytał nagle Łużyn, przerywając mówcy w najbardziej zajmującem miejscu.
— Niby to pan nie wie; wszak wczoraj jeszcze rozmawiałem z panem na ten temat i rozwijałem myśl o wszystkich tych obrzędach... Toć ona nas zaprosiła, słyszałem. Sameś pan z nią wczoraj rozmawiał.
— Nigdy nie mogłem przypuścić, że ta głupia nędzarka wsadzi w stypę wszystkie pieniądze, jakie otrzymała od tego drugiego głupca... Raskolnikowa. Ażem się zadziwił, przechodząc teraz: takie tam przygotowania, wina!... Zaproszono kilkanaście osób, licho wie na co! — ciągnął Łużyn, pytając i kierując rozmowę na ten temat, jakby miał cel jakiś. — Co? Mówisz pan, że i mnie proszono? — dodał nagle, podnosząc głowę.
— Kiedyż to? Nie pamiętam. Zresztą ja nie pójdę. Na co mi to? Wczoraj rozmawiałem z nią tylko o tem, że jako wdowa po urzędniku, mogłaby może dostać roczną pensję, tytułem jednorazowego wsparcia. Czy aby tylko nie za to zostałem zaproszony? He-he.
— Ja także nie mam zamiaru iść — rzekł Lebieziatnikow.
— Jeszcze czego! Toć żeś ją pan ogrzmocił własnoręcznie. Wstyd naturalnie, he, he, be!
— Kto ogrzmocił? Kogo? — nagle wybuchnął i aż poczerwieniał Lebieziatnikow.
— A no pan, wdowę, będzie temu z miesiąc czasu! — Słyszałem o tem wczoraj... Takie to zasady!... A i kwestja kobieca pohulała sobie. He, he, he!
I pan Piotr, jakby zadowolony, zaczął znów liczyć na liczydłach.
— To wszystko bajki i plotki! — wybuchnął Lebieziatnikow, który zawsze lękał się wspomnienia o tej scenie — to wcale nie tak było!... To było co innego... Źle pana poinformowano: plotki! Broniłem się tylko poprostu. Ona sama pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami... Ona mi cały jeden faworyt wydarła... Zdaje mi się, że każdy człowiek ma prawo bronić swojej osoby. Zresztą, nikomu nie pozwolę zadawać sobie gwałtu, z zasady. Bo to już prawie despotyzm. Cóż, więc miałem, stać tak przed nią? Odepchnąłem ją tylko...
— He, he, he! — złośliwie uśmiechnął się Łużyn.
— Pan dlatego zaczynasz, żeś pan sam zły i zirytowany... A to głupstwo i wcale, wcale nie dotyczy kwestji kobiecej! Źleś pan zrozumiał: sądziłem nawet, że jeżeli już zostało przyjęte, że kobieta jest równą mężczyźnie we wszystkiem, nawet w sile co już twierdzą, więc i pod tym względem powinna być równość. Naturalnie zorjentowałem się dopiero później, że taka kwestja nawet istnieć nie powinna, bo nie powinno przyjść do bójki i że wypadki bójki w przyszłem społeczeństwie będą niemożliwe... i że dziwnem jest, istotnie, szukać równości w bójce. Nie jestem ja taki głupi... chociaż bójki faktycznie istnieją... to jest potem ich nie będzie, ale teraz zdarzają się jeszcze... tfu! Do licha! Z panem, to zawsze człowiekowi się pomiesza! Nie dlatego nie pójdę na stypę, że była ta nieprzyjemność. Poprostu, z zasady nie pójdę, ażeby nie przyjmować udziału w głupim zwyczaju urządzania stypy... oto dlaczego! Zresztą, można byłoby i pójść, tak tylko, żeby się pośmiać... Szkoda, że popów nie będzie. Bezwarunkowo poszedłbym.
— To jest, niby siąść do proszonego stołu i oplwać zarówno stół jak i tych, którzy pana zaprosili. Tak niby?
— Wcale nie oplwać, lecz protestować. Mam projekt na celu. Mogę współdziałać kształceniu i propagandzie. Każdy człowiek powinien kształcić i propagować, i im śmielej tem lepiej. Mogę rzucić myśl, ziarno. Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czem ja ich obrażę? Z początku obrażą się, a potem sami zobaczą, że byłem dla nich pożyteczny. Oskarżono u nas Terebjewową (tę, co teraz jest w komunie), że gdy zbiegła od rodziny i... oddała się, to napisała do matki i ojca, że nie chce żyć pośród przesądów i zawiera ślub cywilny, i że niby to miało być za brutalne względem rodziców, że można było ich oszczędzić, napisać delikatniej. Według mnie, wszystko to bajki, i wcale nie trzeba było delikatniej, przeciwnie, tu właśnie trzeba prostować. Taka Warenz naprzykład, siedem lat z mężem przeżyła, dwoje dzieci rzuciła i od jednego zamachu wycięła mężowi: „Doszłam do przekonania, że nie mogę być z panem szczęśliwą. Nigdy panu nie przebaczę, żeś mnie pan oszukiwał, ukrywał przede mną, że istnieje inny ustrój społeczny, komuna. Niedawno dowiedziałam się o tem od pewnego podniosłego człowieka, któremu się też oddałam, i wraz z nim zaprowadzam komunę. Mówię otwarcie, bowiem oszukiwanie pana, uważam za rzecz nieszlachetną. Zostań pan jak się panu spodoba. Nie spodziewaj się, ażebym wróciła, zanadto jesteś zacofany. Życzę panu szczęścia.“ Oto jak się pisze tego rodzaju listy.
— A ta Terebjewowa, wszak to ta sama, o której to pan niedawno mówiłeś, że zawarła trzeci ślub cywilny?
— Właściwie mówiąc, dopiero drugi! Ale choćby nawet czwarty, choćby piętnasty, to nic do tego! I jeślim, kiedy żałował, że mię odumarli ojciec i matka, to oczywiście tylko teraz. Kilkakrotnie marzyłem o tem, że gdyby oni żyli, jakżebym ich ogrzał protestem! Umyślnie bym do tego doprowadził... Co tam jakieś liche grubjaństwo tfu! Jabym im pokazał! Jabym ich zadziwił! Doprawdy, szkoda, że nie mam nikogo!
— Żeby zadziwić! He, he! No, to niech sobie tam będzie zresztą, jak się panu podoba — przerwał Łużyn — ale powiedz mi pan też: wszak pan znasz tę córkę nieboszczyka, szczuplutka taka! Wszak to zupełna prawda, co o niej mówią?
— Cóż takiego? Podług mnie, to jest podług mojego osobistego przekonania, jest to właśnie najnormalniejszy stan kobiety. Dlaczegóżby nie? To jest, distinguons. W dzisiejszem społeczeństwie, jest to, oczywiście, nienormalne, bo swobodne. Ale i teraz ona miała prawo: cierpiała, a był to jej fundusz, kapitał, że tak powiem, którym miała zupełne prawo rozporządzać. Oczywiście, w przyszłem społeczeństwie takich ostateczności nie będzie, ale jej rola będzie miała inne znaczenie, będzie uwarunkowaną jasno i racjonalnie. Co się zaś tyczy panny Zofji osobiście, to obecnie zapatruję się na jej postępki, jako na energiczny i uosobiony protest przeciwko ustrojowi społeczeństwa i głęboko szanuję ją za to; cieszę się nawet, patrząc na nią.
— A mnie opowiadano, żeś to pan ją właśnie wygryzł z tych numerów!
Lebieziatnikow rzucił się jak wściekły.
— To nowa plotka: — zawołał. — Wcale, wcale nie tak było! O, co nie, to nie! To wszystko stara Marmeladowa nałgała, bo nie mogła nic zrozumieć. I wcalem się nie zabierał do Zosi. Poprostu kształciłem ją, zupełnie bezinteresownie, starając się obudzić w niej protest... Potrzebowałem tylko protestu, zresztą Zosia sama przez się nie mogła tu mieszkać dłużej!
— Namawiałeś ją pan do komuny, co?
— Pan sobie żartujesz, ale te żarty są bardzo nie na miejscu, pozwól pan sobie powiedzieć. Pan nic nie rozumiesz! W komunie ról takich nie ma. Komunę urządza się właśnie dlatego, żeby takich ról nie było. W komunie ta rola zmieni całą istotę, i to, co tu jest głupiem, tam stanie się mądrem, co tu, przy dzisiejszych okolicznościach, jest nienaturalnem, tam stanie się zupełnie naturalnem. Wszystko zależy od tego, w jakiem otoczeniu i w jakiej sferze znajduje się człowiek. Wszystko zależy od sfery, a sam człowiek jest niczem. A z Zosią jesteśmy dotąd w zgodzie, co właśnie może panu służyć za dowód, że ona nigdy nie miała mnie za wroga. Tak! Nęcę ją teraz do komuny, ale na innych na wcale innych podstawach! Czegóż się pan śmieje? Chcemy urządzić własną komunę odrębną i na znacznie szerszych podstawach, aniżeli dawne. Poszliśmy dalej w naszych przekonaniach. Więcej przeczymy! Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, podyskutowałbym z nim! A Bielińskiego zasypałbym ma amen! Tymczasem kształcę dalej pannę Zofję. Jaka to piękna arcypiękna natura!
— I korzystasz pan z tej arcypięknej natury, co? He! he!
— Nie, nie! O nie! Przeciwnie!
— Czyżby przeciwnie! He, he, he! Gadaj mu tam...
— Ale wierzaj mi pan! Bo i z jakich powodów miałbym przed panem robić z tego tajemnicę! Przeciwnie mnie to samego nawet dziwi: przy mnie jest ona jakoś usilnie, jakoś bojaźliwie skromna i wstydliwa!
— I pan, oczywiście, kształcisz... he, he! dowodzisz jej pan, że wszystkie te wstydliwości, to głupstwo!...
— Bynajmniej! Bynajmniej! O jakże pan brutalnie a nawet, za przeproszeniem, głupio pojmujesz pan słowo: „kształcenie!“ Nic a nic pan nie rozumiesz! O Boże, jakiżeś pan jeszcze... nie przygotowany! My szukamy wolności kobiety, a pan masz tylko jedno na myśli... Pomijając kwestję skromności, wstydu kobiecego, jako rzeczy zbytecznych samych przez się i będących następstwem przesądów, ja zupełnie, zupełnie usprawiedliwiam jej skromność wobec mnie, bo w tem tkwi cała jej wola, jej całe prawo. Oczywiście, gdyby mi powiedziała: „Chcę mieć ciebie“, byłby to triumf dla mnie nie lada, bo mi się to dziewczę bardzo podoba; ale dotąd, dotąd przynajmniej, nikt i nigdy chyba nie postępował z nią grzeczniej i z większym szacunkiem, jak ja, z większem poszanowaniem jej godności... czekam i mam nadzieję, oto wszystko!
— Daj jej pan lepiej jaki prezent. Założę się, że o tem wcale pan nie pomyślałeś.
— Znowu pan jesteś w błędzie, powtarzam panu! Ona, oczywiście, jest w takiem położeniu, ale to już inna kwestja! Wcale inna! Pan nią poprostu pogardzasz. Widząc fakt, który, będąc w błędzie, uważasz pan za godny pogardy, pan już na istotę ludzką spoglądasz nieludzkiem okiem. Pan jeszcze nie wiesz co to za natura! Gniewa mnie tylko, że ostatniemi czasy, jakoś przestała zupełnie czytać i nie bierze już ode mnie książek. A poprzednio brała. Szkoda, że przy całej swej energji i zdecydowaniu na protest, czego już raz dała dowody, ciągle jeszcze brak jej jakby samodzielności, niezależności, że tak powiem, mało siły, ażeby zupełnie odczepić się od niektórych przesądów i... głupstw. Pomimo to jednak, ona wybornie pojmuje niektóre kwestje. Doskonale naprzykład zrozumiała kwestję całowania rąk, to jest, że mężczyzna obraża kobietę nierównością, jeżeli całuje ją w rękę. O stowarzyszeniach robotniczych we Francji słuchała także z uwagą. Teraz wykładam jej kwestję wolnego wstępu do pokojów w przyszłem społeczeństwie.
— Cóż to znowu?
— Omawiano ostatniemi czasy pytanie: czy ma prawo członek komuny wchodzić do pokoju drugiego członka, mężczyzny czy kobiety, o każdej porze... i zadecydowano, że ma prawo...
— No a jeśli on lub ona zajęci są w danej chwili niezbędnemi potrzebami, ha, ha!
Pan Andrzej aż się rozgniewał.
— Pan bo zawsze o tem, o tych przeklętych „potrzebach!“ — zawołał z nienawiścią — tfu, jakże zły jestem na siebie, że wykładając systemat, wspomniałem panu przedwcześnie o tych przeklętych potrzebach! Do licha! To kamień do potknięcia się dla wszystkich podobnych do pana, a zwłaszcza tych, co biorą na ząbki, nie dowiedziawszy się jeszcze na czem polega cała sprawa! I niby mają słuszność! Niby są dumni z czegoś! Pfu! Przekonałem się kilka razy, że cała kwestja daje się wykładać profanom nie inaczej jak przy samym końcu, gdy już poznają cały systemat, gdy staną się już ludźmi rozwiniętymi odpowiednio pokierowanymi. Bo i co, proszę mi powiedzieć, co pan znajdujesz tak hańbiącego i pogardliwego choćby w dołach kloacznych? Ja pierwszy, gotów jestem oczyścić wszystkie takie doły, jakie pan zechcesz! W tem niema nawet żadnej ofiary! Jest to poprostu praca, robota szlachetna, pożyteczna dla społeczeństwa, odpowiadająca każdej innej i stojąca daleko wyżej od roboty jakiegoś tam Rafaela albo Puszkina, bo pożyteczniejsza.
— I szlachetniejsza, szlachetniejsza, ha, ha, ha!
— Co tam szlachetniejsza? Nie dopuszczam takich wyrażeń dla określenia działalności człowieka. „Szlachetniejsza“, „wspaniałomyślniejsza“, wszystko to głupstwa, niedorzeczności, stare przesądne słowa, które dla mnie nie istnieją! Wszystko co jest pożyteczne dla społeczeństwa, jest szlachetnem. Rozumiem jeden tylko wyraz: pożytek! Śmiej się pan, jak się panu spodoba, ale tak jest!
Pan Piotr śmiał się głośno, kończył już swoje rachunki i schował pieniądze. Część ich jednak nie wiadomo dlaczego leżała dotąd na stole. Ta „kwestia dołów kloacznych“ służyła już kilkakrotnie, pomimo całej swej lichoty, za powód zerwania i niezgody pomiędzy panem Piotrem i jego młodym przyjacielem. Ńajgorszem było to, że Lebieziatnikow gniewał się, Łużynowi przypadało to bardzo do smaku, i teraz więc rad był, że może zirytować młodzieńca.
— Pan jesteś taki zły, wskutek swego wczorajszego niepowodzenia i przyczepiasz się pan — wybuchnął nareszcie Lebieziatnikow, który wogóle, pomimo całej swej „niezależności“ i wszystkich „protestów“, nie śmiał jakoś oponować panu Piotrowi i przeważnie dotąd jeszcze uczuwał dla niego szacunek, jaki ocalał w nim jeszcze z czasów dzieciństwa.
— Co tam o tem, powiedz mi pan raczej — dumnie i wyniośle przerwał Łużyn — czy pan możesz, albo... lepiej powiem, czy istotnie jesteś pan w tak bliskich stosunkach ze wspomnianą młodą osobą, ażeby ją poprosić tutaj, zaraz, natychmiast do tego pokoju? Zdaje się, że już oni wszyscy powrócili z cmentarza... Słyszę ruch... Chciałbym się z nią widzieć, z tą osóbką.
— A panu to na co? — ze zdumieniem zapytał Lebieziatnikow.
— A tak, potrzeba. Dziś, jutro wyjeżdżam, i dlatego chciałbym jej zakomunikować... Zresztą, bądź pan świadkiem naszej rozmowy. To nawet będzie lepiej. Bo jeszcze Bóg wie, co sobie pan możesz pomyśleć.
— Wcale nic nie pomyślę... Tak się tylko spytałem, a jeżeli masz pan interes, to niema nic łatwiejszego, jak ją wywołać. Pójdę zaraz. A sam, zapewniam pana, przeszkadzać panu nie będę.
Istotnie za pięć minut Lebieziatnikow powrócił z Zosią. Weszła niezmiernie zdziwiona i jak zwykle zażenowana. Stawała się zawsze nieśmiałą w takich razach i lękała się bardzo nowych twarzy i nowych znajomości, lękała się i dawniej, jeszcze będąc dzieckiem, ale teraz tembardziej... Pan Piotr przywitał ją „grzecznie i uprzejmie“, zresztą z pewnym odcieniem jakiejś wesołej poufałości, wprawdzie, zdaniem jego, bardzo właściwej dla tak poważnego i dostatniego człowieka, jak on, w stosunku do tej młodej i do pewnego stopnia interesującej istoty. Nie omieszkał „dodać jej otuchy“i posadził ją przy stole naprzeciw siebie. Zosia usiadła, spojrzała dokoła, na Lebieziatnikowa, na pieniądze leżące na stole i potem nagle znowu na pana Piotra i już nie odrywała od niego oczu, jakby je doń przykuła. Lebieziatnikow skierował się ku drzwiom. Pan Piotr wstał, dał znak Zosi, ażeby siedziała i zatrzymał Lebieziatnikowa we drzwiach.
— Czy ten Raskalników jest tam? Czy przyszedł? — zapytał go szeptem.
— Raskolnikow? Jest. Bo co? Jest, jest... Dopiero co przyszedł, widziałem go... A cóż?
— A no, to tembardziej poproszę pana, ażebyś nie wychodził i nie zostawiał mnie sam na sam z tą... panną. Interes błahy, a powiedzą Bóg wie co. Nie chcę, ażeby Raskolnikow tam powtórzył o tem... Rozumiesz mnie pan?
— A, rozumiem, rozumiem! — domyślił się nagle Lebieziatnikow. — Ależ, pan masz prawo... Naturalnie, podług mnie osobiście, pański niepokój sięga za daleko, ale... w każdym razie pan masz prawo! Dobrze więc nie wyjdę stanę sobie przy oknie i nie będę panu przeszkadzał... Podług mnie, pan masz prawo...
Łużyn powrócił do kanapy, usiadł naprzeciwko Zosi, uważnie spojrzał na nią i nagle przybrał nadzwyczaj poważną, nawet nieco surową minę: „Tylko aby ty sama nie pomyśl sobie czego takiego, dobrodziejko“. Zosia zmieszała się ostatecznie.
— Przedewszystkiem, racz mnie pani wytłumaczyć przed swoją szanowną mateczką. Wszak tak? Pani Marmeladowa, zastępuje pani miejsce matki? — zaczął pan Piotr, z całą powagą, ale zresztą dość łagodnie. Widać było, że ma najprzyjaźniejsze zamiary.
— Tak jest, w istocie, tak; zastępuje mi matkę — śpiesznie i lękliwie odparła Zosia.
— Otóż, wytłumacz mnie pani przed nią, że z powodów niezależnych ode mnie, jestem zmuszony odmówić uprzejmemu zaproszeniu, i na blinach... to jest na stypie... u państwa nie będę.
— Dobrze; powiem; zaraz — i Zosia skwapliwie zerwała się z krzesła.
Jeszcze nie wszystko — zatrzymał ją Łużyn, uśmiechnąwszy się na jej prostotę i nieznajomość form — mało mnie pani zna, skoro pani mogła przypuszczać, że dla tak błahej przyczyny ośmieliłbym się panią fatygować. Mam cel inny.
Zosia skwapliwie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte ze stołu, znowu błysnęły jej w oczach, ale szybko odwróciła od nich wzrok i podniosła go na pana Piotra; wydało jej się nagle arcynieprzyzwoitem zwłaszcza dla niej, patrzeć na cudze pieniądze. Wpiła się wzrokiem w złote binokle Łużyna, które trzymał w lewym ręku, a zarazem w duży, solidny, nader piękny pierścień z żółtym kamieniem, połyskujący na średnim palcu tej ręki, ale nagle odwróciła wzrok i od niego i, nie wiedząc, co ma zrobić ze sobą, skończyła na tem, że skierowała oczy znowu na pana Piotra. Po chwili milczenia, ten ostatni ciągnął dalej:
— Zdarzyło mi się wczoraj, niechcący, zamienić parę słów z nieszczęśliwą matką pani. Dość było tych paru słów, ażeby się przekonać, że ona znajduje się w stanie nienaturalnym, jeżeli tylko można się tak wyrazić...
— Tak... nienaturalnym — skwapliwie potakiwała Zosia.
— Albo też, że powiem prościej i wyraźniej, wstanie chorobliwym.
— Właśnie. Otóż więc, powodowany uczuciem ludzkości, i... i... i, że tak powiem, współczucia, radbym ze swej strony przyjść jej pod jakimkolwiek względem z pomocą, przewiduję bowiem jej opłakany koniec. Zdaje się, że cała ta biedna rodzina zależy teraz od pani.
— Przepraszam pana — wstając nagle odrzekła Zosia — co pan mówił wczoraj o jakiejś emeryturze? Bo ona mi jeszcze wczoraj mówiła, że pan się podjął wyrobić jej emeryturę. Czy to prawda?
— Bynajmniej, a nawet jest to poprostu, przesada. Wspomniałem tylko o chwilowem wsparciu wdowy po urzędniku, jeżeli przy tem będzie protekcja, ale zdaje się, nieboszczyk ojciec nietylko nie wysłużył lat, ale nawet nie służył w ostatnich czasach. Słowem, nadzieja chociaż by być mogła, ale bardzo niepewna, nie ma bowiem w gruncie rzeczy, żadnych praw do wsparcia, w tym wypadku, a nawet przeciwnie... A jej już się roi o emeryturze, he, he, he! To mi fantazja!
— Tak, o emeryturze. Bo ona jest łatwowierna i dobra i przez dobroć wierzy wszystkiemu i... i... i... taką ma już manię... Tak... przepraszam — rzekła Zosia, i znowu wstała, zabierając się do wyjścia.
— Pozwól pani, jeszcze pani nie dosłuchała.
— Prawda, nie dosłuchałam — szepnęła Zosia.
— Niechże pani siada.
Zosia zmieszała się okropnie i znowu usiadła, poraz trzeci.
— Widząc takie jej położenie, z nieszczęsnemi dziećmi, pragnąłbym, jak rzekłem, czemkolwiek, w miarę możności, przyjść jej z pomocą, to jest ściśle tylko w miarę możności. Możnaby naprzykład urządzić składkę na jej korzyść, albo coś w rodzaju loterji, albo coś podobnego, jak to zwykle w takich razach urządzają bliscy ludzie. O tem to właśnie chciałem pomówić z panią. Toby się dało zrobić.
— Tak, dobrze... Bóg panu za to... — szeptała Zosia, nie spuszczając wzroku z Łużyna.
— Można, lecz... to się zrobi potem... chociaż możnaby zacząć i założymy, że tak powiem, fundament. Przyjdź pani do mnie tak o siódmej. Mam nadzieję, że i pan Andrzej dotrzyma nam towarzystwa... Ale... jest tu jeden szczegół, który należy przedewszystkiem i detalicznie obgadać. Właśnie dlatego fatygowałem panią tutaj. Otóż mojem zdaniem, nie można, a nawet jest niebezpiecznem dawać pieniądze w ręce samej pani Marmeladowej; najlepszym tego dowodem jest choćby ta stypa dzisiejsza. Nie mając, że tak powiem, ani kromki powszedniego chleba na dzień jutrzejszy, ani... no, ani obuwia, ani nic zgoła, kupuje się dzisiaj arak, a nawet maderę i... i... kawę. Widziałem przechodząc. Jutro zaś znowu zwali na panią, aż do ostatniego kęska chleba; to już niema sensu. Tak więc i składka, podług mnie, osobiście, powinna być tak urządzoną, ażeby nieszczęśliwa wdowa nic a nic nie wiedziała o pieniądzach, ale żeby tylko, dajmy na to pani o tem wiedziała. Cóż pani na to?
— Ja nie wiem. Toć ona tak tylko dzisiaj... raz w życiu... chciała oddać ostatnią posługę, uczcić zwłoki, pamięć... ale ona jest bardzo rozumna. A zresztą, jak pan sobie życzy i ja bardzo, bardzo bardzo będę... oni wszyscy będą panu... i Bóg pana... i sieroty...
Zosia urwała i rozpłakała się.
— Tak. Otóż, niechże pani pamięta; a teraz racz pani przyjąć, w imieniu swej kuzynki, na pierwsze potrzeby pewną kwotę ode mnie samego. Bardzo a bardzo proszę nie zdradzać przytem mojego nazwiska. Oto jest; mając, że tak powiem, sam dużo wydatków, więcej ofiarować nie mogę...
I Łużyn podał Zosi banknot dziesięciorublowy, starannie go rozłożywszy. Zosia wzięła, zarumieniła się, zerwała się, coś wyszeptała i coprędzej zaczęła odchodzić. Pan Piotr uroczyście odprowadził ją do drzwi. Wybiegła nareszcie z pokoju, wzruszona i znużona, i powróciła do macochy w okrutnem przygnębieniu.
W czasie tej całej sceny, Lebieziatnikow to stał przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać rozmowy; kiedy zaś Zosia wyszła, zbliżył się nagle do pana Piotra i uroczyście wyciągnął doń rękę:
— Wszystko słyszałem i widziałem wszystko — rzekł, kładąc szczególny nacisk na ostatniem słowie. — To szlachetnie, to jest chciałem powiedzieć, to po ludzku. Pragnąłeś pan uniknąć podziękowań, widziałem. A chociaż, przyznaję, że nie mogę, z zasady, być zwolennikiem ofiarności prywatnej, ona bowiem nietylko nie wykorzenia złego radykalnie, ale przeciwnie rozwija go jeszcze więcej, atoli nie mogę nie przyznać, że patrzyłem na pański postępek z zadowoleniem. Tak, tak to mi się podoba.
— E, wszystko to fraszki! — odparł Łużyn, nieco zmieszany i przyglądając się jakoś swemu chwalcy.
— Nie, nie fraszki! Człowiek, obrażony i zirytowany: jak pan, zajściem wczorajszem, i zarazem będący w stanie myśleć o cudzem nieszczęściu, taki człowiek... lubo swemi postępkami popełnia błąd socjalny, wszakże... godzien jest szacunku! Nie spodziewałem się nawet tego po panu, zwłaszcza, że według pańskich pojęć, o! jakże przeszkadzają panu jeszcze pańskie pojęcia: Jak obchodzi pana, naprzykład, to wczorajsze zajście — wołał poczciwy Andrulek, znowu uczuwszy dziwną sympatję dla pana Piotra — i naco, poco panu koniecznie to prawne małżeństwo zacny, szanowny mój panie. Naco panu koniecznie ta prawność w małżeństwie? Bij mnie pan, jeśli pan chcesz, ale rad jestem, bardzo rad jestem, że to nie doszło do skutku, żeś pan wolny, żeś pan jeszcze nie zupełnie stracony dla ludzkości, rad jestem... Widzisz pan: powiedziałem co myślę.
— Na to i po to, że w waszych ślubach cywilnych ja nie chcę dźwigać rogów i pielęgnować cudzych dzieci, po to mi potrzeba prawnego związku — rzekł Łużyn, ażeby coś odpowiedzieć.
Był czemś szczególnie zajęty i zamyślony.
— Dzieci? Powiadasz pan, dzieci? — drgnął Lebieziatnikow, jak koń bojowy na głos trąby wojennej — dzieci, kwestja socjalna i kwestja pierwszej wagi, zgoda; ale kwestja dzieci zostanie rozwiązana inaczej. Niektórzy zupełnie nawet odrzucają dzieci, jak i wszelki pozór rodziny. Pomówimy o dzieciach później, a teraz zajmiemy się rogami! Przyznaję panu, to moja słaba strona. To nędzne żołnierskie, Puszkinowskie wyrażenie, ani nawet jest możliwe w słowniku przyszłości! Bo i cóż to znaczy i rogi? Jakaż to pomyłka! Jakie rogi? Pocóż rogi? Co za głupstwo! Właśnie w małżeństwie cywilnem ich nie będzie! Rogi to tylko naturalne następstwo związku prawnego, jego, że tak powiem, poprawka, protest tak, że w tem znaczeniu wcale są poniżającemi... I jeżeli ja kiedykolwiek, dopuszczając bezsens, zawrę związek prawny, to nawet kontent będę z tych waszych przeklinanych rogów; powiem wtedy do żony: „droga, dotąd kochałem cię tylko, teraz szanuję, cię, umiałaś bowiem zaprotestować!“ Pan śmieje się? To dlatego, że pan nie może zerwać z przesądami. Wszak ja pojmuję, na czem właściwie polega nieprzyjemność, skoro zdradzą w prawnem małżeństwie: ale wszak to tylko podły skutek podłego faktu, gdzie poniżeni są i on i ona. Gdy zaś rogi stawiają się otwarcie, jak w małżeństwie cywilnem, wtedy już nie istnieją, śladu ich niema i tracą nazwę rogów. Przeciwnie, żona pańska dowiedzie panu tylko, jak ona pana szanuje, uważając pana za niezdolnego do sprzeciwienia się jej szczęściu i o tyle rozwiniętego, żeby się nie mścić za nowego męża. Do licha! Myślę niekiedy, że gdyby mnie wydano za mąż, — tfu! gdybym ja się ożenił (prawnie czy cywilnie, wszystko jedno) sam bym zdaje się, przyprowadził żonie kochanka, gdyby ona go sobie sama nie wynalazła: „Moja droga, rzekłbym do niej, kocham cię, ale pragnę nadto, ażebyś mnie szanowała, to właśnie!“ Co, cóż pan na to?
Łużyn śmiał się słuchając, ale bez szczególnego zajęcia. Słuchał nawet mało. W gruncie rzeczy obmyślał coś nowego i aż Lebieziatnikow spostrzegł to nareszcie. Pan Piotr był nawet wzruszony, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to pan Andrzej przypomniał sobie później.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.