Zamek w Karpatach/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zamek w Karpatach
Wydawca Gebethner i Wolaff
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Tomasz Seweryn Jasiński
Tytuł orygin. Le Château des Carpathes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.

Klęska więc była blizka. Franciszek nie mógł jej zapobiedz inaczej, tylko stawiając barona de Gortz w niemożności wykonania powziętego planu.
Była wtedy godzina jedenasta wieczorem. Nie lękając się być dostrzeżonym, Franciszek zaczął pracować. Cegły w murze odrywały się dość łatwo, ale grubość muru była taka, że pół godziny upłynęło, nim otwór ukazał się dostatecznym, aby Franciszek mógł się przezeń wydostać.
Znalazłszy się wreszcie w kaplicy, do której powietrze miało przystęp ze wszystkich stron, Franciszek uczuł się rzeźwiejszym i silniejszym. Przez dziury porobione w kopule i otwory okien widać było niebo i mknące na niem lekkie chmurki, gnane wiatrem. Gdzieniegdzie ukazywały się już na horyzoncie gwiazdy, które bladły wobec blasku księżyca, błyszczącego na niebie.
Należało teraz znaleźć drzwi, które musiały być w głębi kaplicy, a przez które wyszedł baron de Gortz i Orfanik. Franciszek poszedł w ukośnym kierunku nawą i zbliżył się do chóru.
W tej stronie kaplicy panowała prawie zupełna ciemność, gdyż promienie księżyca nie dosięgały tutaj; to też Franciszek potykał się co chwila o gruzy pomników i kawałki muru, odpadające ze sklepienia.
Wreszcie poza ołtarzem, w ciemnym zakątku Franciszek napotkał drzwi nawpół spróchniałe, które otworzył bez żadnego wysiłku.
Drzwi wychodziły do galeryi, która musiała prowadzić poza obrąb murów.
Tamtędy więc weszli do kaplicy baron de Gortz i Orfanik i tamtędy musieli wyjść również.
Gdy Franciszek znalazł się w galeryi, otoczyła go znowu zupełna ciemność. Po wielu zakrętach, które jednak nie wiodły ani w górę, ani na dół, Franciszek mniemał, że znajduje się na równi z powierzchnią wewnętrznego dziedzińca.
Po kwadransie ciemność stawała się mniej głęboka, a po półgodzinie Franciszek dostrzegł światło, migające w głębi podziemia.
Zaczął więc iść trochę prędzej i dostał się do dużej izby więziennej, znajdującej się pod tą basztą, która wznosiła się w lewym rogu obwodowego muru.
W więzieniu znajdowały się okienka, przez które wdzierały się promienie księżyca.
Z przeciwnej strony były drzwi otwarte.
Franciszek przesunął się przez nie nazewnątrz, aby odetchnąć znowu świeżem powietrzem.
Ale w chwili gdy się chciał cofnąć z powrotem, zdawało mu się, że widzi dwa, lub trzy cienie, które się poruszały na niższem wzniesieniu płaskowzgórza Orgall, jasno oświetlonego blaskiem księżyca, aż do początku sosnowego lasu.
Franciszek zaczął się przypatrywać uważnie.
Kilku ludzi kręciło się nieopodal lasu. Zapewne byli to agenci policyjni z Karlsburga, sprowadzeni przez wiernego Rotzko.
Czyżby ci ludzie zdecydowali się rozpocząć działanie w nocy, mając nadzieję, że zaskoczą niespodziewanie mieszkańców zamku, czy też czekali w tem miejscu na pierwszy brzask jutrzenki?
Jakiej siły woli musiał użyć Franciszek, aby nie zawołać na wiernego Rotzko, który byłby z pewnością usłyszał i poznał głos jego! Ale krzyk hrabiego mógł dojść także do wieży zamkowej, i nim agenci policyjni wdarliby się na mury, Rudolf de Gortz mógłby wprowadzić w ruch swój przyrząd i ocalić się przez drogę wiodącą do tunelu.
Franciszek zdołał więc zapanować nad sobą i znowu przestąpił próg drzwi, udając się w głąb ciemnej galeryi.

Pięćset kroków dalej trafił na schody, umieszczone w murze.
Franciszek zaczął się przypatrywać uważnie. (Str. 202).
Czyżby się już dostał do baszty, wznoszącej się pośrodku dziedzińca? Tak mu się przynajmniej zdawało.

Jednak nie musiały to być schody główne, prowadzące na wszystkie piętra zamku. Składały się bowiem ze szczebli, wijących się kręto w głębi ciasnej i ciemnej klatki.
Franciszek postępował cicho, nadsłuchując bacznie, ale najlżejszy szelest nie doszedł do jego ucha. Przeszedłszy ze dwadzieścia stopni, trafił na sionkę, skąd drzwi wiodły na taras, otaczający wieżę na pierwszem piętrze.
Franciszek przesunął się ostrożnie przez taras, i kryjąc się poza parapetem, spojrzał w stronę płaskowzgórza Orgall.
Na skraju lasu znowu widać było kilku ludzi, lecz wnosząc z ich ruchów, należało mniemać, że nie mieli zamiaru zbliżać się do zamku.
Franciszek postanowił spotkać się z baronem de Gortz, nim ten ratować się będzie ucieczką przez tunel do wąwozu. Gdy obszedł dokoła taras, znalazł się znów przy drzwiach, poza któremi schody prowadziły w górę.
Podpierając się rękoma o ścianę, zaczął się wdrapywać po niewygodnych stopniach.
Niczem niezamącona cisza panowała dokoła.
Widocznie pokoje na pierwszem piętrze nie były zamieszkane.
Wreszcie Franciszek dostał się do sieni na wyższem piętrze.
Dostawszy się na trzecie piętro, nie napotkał już dalej schodów. Widać, że tu kończyły się mieszkalne pokoje wieży; był to więc najwyższy taras, otoczony murem, taras, na którym dawniej powiewał sztandar baronów de Gortz.
W lewej ścianie znajdowały się drzwi zamknięte. Przez dziurkę od klucza przedzierał się promień światła. Klucz tkwił w zamku nazewnątrz.
Franciszek słuchał przez chwilę uważnie, ale z mieszkania nie dochodził szmer żaden. Potem spojrzał przez dziurkę od klucza, lecz dostrzegł tylko lewą stronę pokoju, która była jasno oświetlona, podczas gdy prawą zmrok zalegał. Wtedy ostrożnie obrócił klucz w zamku i otworzył drzwi.
Znalazł się w obszernej komnacie, zajmującej widocznie, całą przestrzeń wieży. Wklęsłe sklepienie, wspierające się na łukach, zbiegało się w pośrodku, tworząc architektoniczną ozdobę. Ściany zdobiły piękne obicia i makaty. Starożytne meble, kredens, stół i fotele stanowiły umeblowanie poważne, lecz nie pozbawione artystycznego smaku. Okna zasłaniały ciężkie firanki, które nie przepuszczały światła na zewnątrz. Podłogę zaściełał gruby kobierzec, który tłumił odgłos kroków.
Całe jednak urządzenie komnaty było jakieś dziwaczne i niezwyczajne. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę Franciszka, był dziwny kontrast światła i cienia.
Prawa strona komnaty zdawała się być pogrążona w zupełnej ciemności, z lewej strony znajdowała się estrada, której podłoga obita była czarnem suknem. Estrada tonęła w płomieniach jasności, skierowanej tu prawdopodobnie przez jakiś przyrząd odbijający światło, lecz umieszczony w ten sposób, że nie można było go dostrzedz.
O dziesięć kroków od estrady znajdował się starożytny fotel, z wysokiemi poręczami. Od estrady oddzielał go wysoki ekran. Ekran rzucał na fotel półcień.
Obok fotelu był mały stoliczek, pokryty dywanem, a na stoliczku czworokątne pudełko.
Pudełko mogło mieć długości dwanaście lub piętnaście cali, a szerokości od pięciu do sześciu. Wierzch jego wysadzany kamieniami był w tej chwili otwarty. Wewnątrz znajdował się metalowy walec.
Gdy Franciszek przestąpił próg komnaty, od pierwszej chwili spostrzegł, że fotel był zajęty.
Siedział na nim ktoś w postawie nieruchomej zupełnie, z głową wspartą o poręcz i przymkniętemi powiekami. Prawą rękę opierał na stole, a dłonią dotykał wierzchu pudełka.
Był to Rudolf de Gortz.
Czyż baron dlatego pragnął przepędzić ostatnią noc w komnacie starej wieży, aby tu wyspać się dobrze?
Nie... to być nie mogło, zwłaszcza po rozmowie z Orfanikiem, którą Franciszek słyszał dokładnie.
Baron de Gortz był sam w tej komnacie, a towarzysz jego, stosownie do otrzymanego rozkazu, musiał już ratować się ucieczką przez tunel.
A Stilla?... Wszak Rudolf de Gortz powiedział, że chciałby ją słyszeć ostatni raz w tym zamku wśród gór, nim stary budynek rozsypie się w gruzy... Zapewne w tym celu przyszedł do tej komnaty, aby i dziś, jak i każdego wieczoru, upajać się urokiem jej śpiewu!
Ale gdzież była Stilla?...
Franciszek nie widział jej, ani słyszał...
Zresztą wszystko mu było jedno teraz, gdy Rudolf de Gortz był na jego łasce... potrafi go przecież zmusić, aby powiedział prawdę. Teraz można się było lękać, że młody hrabia pod wpływem podrażnienia, gotów się rzucić na nienawistnego człowieka, przez którego Stilla postradała zmysły!...
Franciszek postąpił cicho kilka kroków i zatrzymał się tuż za fotelem; dość mu było wyciągnąć ramię, aby schwycić barona de Gortz... W oczach mu się zaćmiło, krew uderzyła do głowy...
Nagle ukazała się Stilla...
Nóż, który trzymał Franciszek, wysunął się z rąk jego na dywan.
Stilla stała na estradzie w pełnem oświetleniu; piękne jej włosy były rozpuszczone, a strój stanowiła biała suknia, taka sama, w jakiej po raz ostatni występowała w teatrze i w jakiej ukazała się Franciszkowi na tarasie baszty zamkowej. Wzrok jej padał wprost na postać Franciszka de Télek...
Stilla musiała go widzieć, a jednak nie dała poznać po sobie, czy go poznaje lub nie, nie odezwała się do niego ani jednem słówkiem... Oczywiście nie była przy zdrowych zmysłach!
Franciszek chciał porwać drogą siostrę z estrady i uprowadzić z tego złowrogiego zamku... Już chciał się rzucić, gdy naraz Stilla zaczęła śpiewać. Baron de Gortz pochylił się na fotelu, aby ją lepiej słyszeć. Śpiew sprawiał mu niewymowną przyjemność, upajał się nim, jak boskim nektarem lub czarowną wonią. Na twarzy jego malował się ten sam zachwyt, którym odznaczały się jego lica podczas przedstawień teatralnych. Tu, w tej samotności, w głębi tej wieży, panującej ponad pustą okolicą Siedmiogrodu, śpiew wywoływał w nim te same co niegdyś cudowne wrażenia. Był to ten sam głos fenomenalny, dźwięczny, srebrny, którego słuchając, Franciszek stał nieporuszony, jakby oczarowany.
Tak, Stilla śpiewała!... Śpiewała dla barona de Gortz!... Zdawało się, że usta jej zaledwie się poruszają, lekkie wydając tchnienie... Ale jeżeli sławna śpiewaczka postradała zmysły, pozostała jej przynajmniej dusza i zdolności artystyczne.
Franciszek upajał się także dźwiękiem tego głosu, którego nie słyszał od lat pięciu... Przypatrywał się siostrze, której mniemał, że nie ujrzy nigdy, a tymczasem widzi ją żywą, jakby cud jaki; — wskrzeszono ją przed jego oczyma!
Śpiew Stilli budził w duszy Franciszka bardzo bolesne wspomnienia. Śpiewała bowiem finał z opery Orlando, przy którego końcu niegdyś upadła martwa na scenie. Ale teraz może dokończy pięknej aryi, może głos jej nie zamilknie, jak wtedy, gdy żegnała się z publicznością w teatrze San Carlo...
Franciszek słuchał bez tchu niemal... Zdawało mu się, że życie jego zawisło od tego śpiewu... A tymczasem śpiew dźwięczał szeroko i poważnie, rozbrzmiewając w powietrzu tonami nieporównanej czystości...
Nagle głos zaczął cichnąć... Możnaby mniemać, że Stilla waha się, powtarzając bolesną zwrotkę:

— Chcę umrzeć...

Czyżby znowu miała upaść na estradzie, jak wtedy upadła na scenie?
Nie upadła jednak, lecz śpiew jej przerwał się w tem samem miejscu, na tej samej nucie, jak owego pamiętnego wieczoru w teatrze San Carlo.
Potem wydała okrzyk, okrzyk trwogi, podobny do tego, jaki Franciszek słyszał był w teatrze...
Pomimo to Stilla stała ciągle na estradzie nieruchoma, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt niewidzialny...
Franciszek pobiegł ku niej, aby jak najprędzej uwolnić ją z murów tego złowrogiego zamku.
Lecz w tej chwili spotkał się oko w oko z baronem de Gortz, który podniósł się z fotelu.
— Franciszek de Télek! — zawołał Rudolf de Gortz. — Franciszek de Télek! jakże on mógł się wydostać...
Ale Franciszek nie odpowiedział na jego wykrzyknik, tylko dążąc ku estradzie, powtarzał:
— Stillo!... moja droga siostro!... Odnalazłem cię wreszcie żywą!
— Żywą... Stillę... żywą! — zawołał baron de Gortz z szyderstwem i wybuchnął głośnym śmiechem, w którym przebijał się tłumiony gniew.
— Żywą! — powtórzył raz jeszcze Rudolf de Gortz. — Jeśli tak, niechże Franciszek de Télek spróbuje mi ją odebrać!
Franciszek milczał, wyciągnął tylko ramiona ku Stilli, która wciąż stała nieruchoma, ze wzrokiem zwróconym ku niemu...
W tej chwili Rudolf de Gortz schylił się i podnosząc nóż, który wysunął się z ręki Franciszka, zamierzył się nim w postać Stilli...
Franciszek rzucił się ku niemu, aby odwrócić cios, grożący nieszczęśliwej, pozbawionej zmysłów istocie...
Ale było już za późno... nóż ze świstem przebiegł w powietrzu i ugodził ją w serce.
Lecz zamiast okrzyku trwogi i konania, jaki powinien był usłyszeć Franciszek, rozległ się hałas stłuczonego zwierciadła, i gdy tysiące drobniutkich odłamków szkła rozsypało się po komnacie, postać Stilli znikła...
Franciszek osłupiał... Teraz nic już nie rozumiał... Czyżby i on także postradał zmysły?
Wtedy Rudolf de Gortz zawołał znowu:
— Jeszcze raz Stilla wymknie się z rąk Franciszka de Télek... Ale jej głos, jej głos moją jest własnością... Ten głos nigdy do nikogo nie będzie należał, tylko do mnie... do mnie wyłącznie!
W chwili, gdy Franciszek chciał się rzucić na barona de Gortz, aby rozpaczliwą z nim rozpocząć walkę, siły wypowiedziały mu posłuszeństwo, i upadł bez przytomności tuż obok estrady.
Rudolf de Gortz nie spojrzał nawet na zemdlonego młodzieńca. Schwycił pudełko, stojące na stoliku, i wybiegłszy z komnaty, zeszedł szybko na pierwsze piętro wieży. Następnie wybiegł na taras, okrążył go i już miał wejść do wnętrza drugiemi drzwiami, gdy nagle padł strzał...
To wierny Rotzko, stojący na czatach przy murze, wystrzelił do barona de Gortz.
Kula nie trafiła barona, lecz utkwiła i strzaskała pudełko, które baron trzymał w ręku.
Gortz krzyknął przeraźliwie.
— Jej głos... jej głos!... — powtarzał — Jej dusza... dusza Stilli!.. Strzaskana... strzaskana... strzaskana!...
Włosy najeżyły mu się na głowie, ręce załamał z rozpaczą i biegł jak szalony po tarasie, wołając:
— Jej głos... jej głos!... zniszczyli mi jej głos!... Niech będą przeklęci!...
Potem znikł za drzwiami, a było to w chwili, gdy Rotzko i Niko-Deck usiłowali wdrapać się na mur zamczyska, torując drogę agentom policyjnym.
Wtem, prawie tej samej chwili, straszliwy wybuch wstrząsnął górą Plesa. Słupy płomieni trysnęły aż pod obłoki, a kamienie posypały się aż na drogę, wiodącą ku wąwozowi Wulkan.

Z wieżyczek, murów, wieży głównej i kaplicy starożytnego zamku wśród gór, pozostała tylko na płaskowzgórzu Orgall kupa dymiących się zgliszcz i ruin.