Zamek w Karpatach/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zamek w Karpatach
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Tomasz Seweryn Jasiński
Tytuł orygin. Le Château des Carpathes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.


Trudno opisać niepokój, który ogarnął mieszkańców wioski Werst, po oddaleniu się leśniczego i doktora Patak. Niepokój ten wzrastał z każdą chwilą, a upływające godziny wydawały się im wiekami.
Sędzia Koltz, karczmarz Jonasz i nauczyciel Hermod, w towarzystwie kilku jeszcze osób, stali prawie ciągle na tarasie. Wszyscy przypatrywali się uważnie zamkowi, czy nie dostrzegą na nim czegoś nadzwyczajnego. Ale dymu nie było widać z wieży, o czem się mogli przekonać przez lunetę, zwróconą ciągle w tym kierunku. Rzeczywiście dwa złote wydane na lunetę, nie mogły być lepiej zużytkowane i nawet sędzia Koltz, chociaż bardzo oszczędny, przyznał, że instrument jest bardzo pożyteczny.
W południe, gdy pasterz Frik powrócił z trzodą z pastwiska, zarzucono go pytaniami, badając, czy nie widział czego nadzwyczajnego.
Frik opowiadał, że przebiegł całą dolinę rzeki Syl, ale nie widział nic podejrzanego.
Po obiedzie wszyscy znów zajęli swoje stanowiska obserwacyjne; nikt nie siedział w domu, ale też nikt nie miał odwagi iść do karczmy pod królem Mateuszem, gdzie można było usłyszeć tajemnicze głosy. Mury często miewają uszy, jak mówi przysłowie, ale jeszcze nikt nie słyszał, aby miały usta!...
To też Jonasz lękał się, aby jego karczma nie zostala z tego powodu zaniedbana; w cóżby się wtedy jego handel obrócił? Chcąc uspokoić mieszkańców wioski, Jonasz przeszukał troskliwie cały dom, zwiedził wszystkie izby, zaglądał pod łóżka, otwierał kufry i skrzynie, zaglądał do każdego kącika w wielkiej sali, był w piwnicy i na strychu, aby się przekonać, czy jaki złośliwy żartowniś nie ukrył się w którym zakątku, aby wszystkich nastraszyć i zaciekawić. Ale nic nie znalazł!... Naokoło domu także żadnych nie odnalazł śladów. Jedna strona domu dotykała aż do strumienia Nyad i z tej strony niepodobieństwem było dostać się do okien, wysoko wzniesionych ponad wodą, do której dosięgał mur, okalający dom.
Jonasz wiedział dobrze, iż pod wpływem strachu ludzie nic nie rozumieją i że długi czas upłynie, zanim w karczmie zrobi się znów gwarno i tłumno.
Zobaczymy, czy ta złowroga przepowiednia się spełni.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków i powróćmy do leśniczego i doktora.
Niko widząc zmartwienie wuja i siostry swej Mirioty, obiecał jak najkrócej bawić w zamku. Mniemał, że powróci wieczorem, jeśli mu się nic złego nie przytrafi. Wszyscy więc oczekiwali niecierpliwie jego powrotu, nie przewidując jakie w drodze napotka trudności, i że będzie zmuszony nocować na płaskowzgórzu Orgall.
Naturalnie, że obawa mieszkańców wioski spotęgowała się jeszcze za nadejściem nocy. Skoro godzina ósma wybiła na zegarze kościelnym w Wulkan, nikt nie krył już swego niepokoju. Co się to stało, że wędrowcy nie powracali?... Nikt nie miał zamiaru powracać do domu, gdyż każdemu zdawało się, że w dali widzi zbliżających się leśniczego z doktorem.
Sędzia Koltz z córką doszedł aż do zakrętu drogi, tam, gdzie pasterz stał na czatach. Co chwila łudził się, że widzą jakieś cienie, wysuwające się z wąwozu. Ale droga była pusta, gdyż mało kto odważył się przebywać góry w nocy. A przytem był to wtorek wieczór, ów dzień niebezpieczny, grożący czarami. Teraz dopiero zaczęto żałować, że Niko udał się na tę wycieczkę we wtorek, ale przedtem ani on, ani nikt na to nie uważał.
— Ojcze — odezwała się Miriota — kto wie, czy Nika nie uwięziły tam złe duchy? Kto wie, czy go kiedy ujrzymy?... Może on już nie żyje?
Sędzia Koltz starał się ją uspokoić, ale w duchu sam drżał o siostrzeńca. Wreszcie noc zapadła i Koltz, zostawiając na stanowisku Frika, powrócił z córką do domu.
Przerażona i smutna Miriota nie mogła całą noc zmrużyć oczu.
Nazajutrz o wschodzie słońca wszyscy mieszkańcy wioski byli już na nogach. Jedni kierowali się w stronę wąwozu, inni przechadzali się po drodze, a wszyscy rozmawiali o wypadkach tak żywo ich obchodzacych. Mówiono, że pasterz Frik nie zapuścił się dziś w głąb lasów Plesa, lecz szedł brzegiem, a nie czynił tego bez ważnego powodu.
Trzeba więc było czekać na jego powrót i znowu sędzia Koltz, Miriota i Jonasz wyszli na koniec wsi na spotkanie.
Po półgodzinnem oczekiwaniu Frik ukazał się na drodze, ale szedł bardzo wolno, z czego nie można było wróżyć, że dobre wieści przynosi.
— I cóż dowiedziałeś się, Friku? — zapytał niecierpliwie sędzia Koltz.
— Nic — odpowiedział pasterz.
— Nic — szepnęła Miriota, której serce silniej zabiło z trwogi.
— O wschodzie słońca spotkałem dwóch ludzi w odległości pół mili od wioski, — mówił dalej pasterz. — Najpierw myślałem, że to Niko z doktorem. Nie! byli to jacyś nieznajomi!
— I któż to był taki? — podchwycił Jonasz.
— Dwaj podróżni, którzy z rana przeszli przez granicę Wołoszczyzny.
— Rozmawiałeś z nimi?
— Tak.
— Czy oni tu przyjdą do wioski?
— Nie, oni szli w kierunku Retyezat, na której szczyt pragną się dostać.
— Więc to są dwaj turyści?...
— Zdaje mi się, że wyglądają na to...
— A czy tej nocy, przechodząc przez wąwóz Wulkan, nie dostrzegli nic nadzwyczajnego w stronie zamczyska?
— Nie, wszak byli za daleko od zamku, bo jeszcze po tamtej stronie granicy — odparł Frik.
— Więc nic nie wiesz o Niku i doktorze?
— Nic; zresztą będziecie mogli sami rozpytać się o to podróżnych, gdyż za kilka dni przybędą do Werst, aby tu odpocząć, zanim pojadą do Kolosvar.
— Żeby im kto nie zganił mojej karczmy, — powiedział sobie w duchu zasmucony Jonasz. — Kto wie, czy będą chcieli u mnie zamieszkać.
Myśl ta prześladowała karczmarza dniem i nocą.
Wszystko więc pozostało tajemniczem i niewyjaśnionem... Godziny upływały, a nasi wędrowcy nie zjawili się dotąd... Pokazuje się, że nikt nie może bezkarnie zbliżyć się do przeklętego zamku.
Po długiej naradzie postanowiono iść na pomoc leśniczemu i doktorowi. Choćby się przyszło narazić na największe niebezpieczeństwo, nie można ich przecie zostawić bez pomocy. Znajdzie się przecież kilku odważnych ludzi, którzy przedostaną się przez las Plesa i dostaną się do zamku wśród gór.
Tymi odważnymi byli: sędzia Koltz, pasterz Frik i karczmarz Jonasz. Nauczyciel Hermod dostał nagle takiego bólu w nodze, że nie mógł się ruszyć z krzesła.
Wszyscy więc trzej wyżej wymienieni, uzbroiwszy się doskonale, ruszyli w stronę wąwozu Wulkan i wkrótce wkroczyli w gęstwinę leśną.
Mieli nadzieję, że w drodze spotkają tych, których szukali; zresztą spodziewali się, że trafią na ślad, którym postępował leśniczy z doktorem.
Można sobie wyobrazić jakie zamięszanie panowało w Werst po ich oddaleniu się.
— Po co oni się narażają! — wołali tchórze — tamtych nie uratują, a sami zginąć mogą!
Zginą! — to nie ulega wątpliwości. Biedna Miriota będzie opłakiwała nietylko brata, ale i ojca.
Smutek ogarnął serca wszystkich, tem więcej, że powrotu sędziego Koltz i jego towarzyszy nie można się było spodziewać przed zapadnięciem zmroku.
Jakież zatem było zdziwienie, gdy około drugiej po południu ujrzano tych odważnych ludzi wracających. Miriota wybiegła na ich spotkanie, zalewając się radosnemi łzami.
Lecz pomiędzy wracającymi nie było Nika.
— A gdzież jest biedny Niko? — zapytała Miriota przestraszona.
W tej chwili jednak spostrzegła Nika leżącego na noszach, zrobionych naprędce z gałęzi, które z trudem dźwigali Jonasz z pasterzem.
— Niko umarł! — zawołała z najwyższą trwogą
— Nie, nie umarł — odpowiedział doktór Patak — ale i on i ja zasłużyliśmy na tę karę.
Młody leśniczy był rzeczywiście nieprzytomny. Leżał sztywny, blady, a nierówny oddech podnosił jego piersi. Doktór nie był blady, ale to tylko dzięki znużeniu, wywołanemu pochodem.
Gdy przyniesiono Nika do wioski i złożono go w pokoju sędziego Koltz, kilka minut leżał jeszcze z przymkniętemi oczami; wkrótce jednak otworzył powieki i spojrzał po otaczających. Chciał się podnieść, ale nie mógł tego dokazać, połowa jego ciała była nieruchoma, jakby sparaliżowana.
Biedny leśniczy potrzebował spokoju i wypoczynku, to też sędzia Koltz ustąpił mu swego pokoju, i wkrótce chory zasnął.

Tymczasem karczmarz Jonasz opowiadał licznie zebranym słuchaczom wszystkie szczegóły dzisiejszej wyprawy.
W tej chwili jednak spostrzegła Nika leżącego na noszach. (Str. 96).
— Sędzia Koltz, Frik i ja — mówił — natrafiliśmy na ścieżkę, którą w gęstwinie zrobili Niko z doktorem i zaczęliśmy się zbliżać ku zamkowi. Szliśmy już tak ze dwie godziny, wdzierając się z trudnością pod górę i znajdowaliśmy się już niedaleko brzegu lasu, gdy spostrzegliśmy z daleka dwóch ludzi, w których poznaliśmy doktora i leśniczego. Doktór był już bez sił, a leśniczy upadł na ziemię. Niewiele mogliśmy się od nich dowiedzieć, gdyż doktór był prawie nieprzytomny a Niko leżał nieruchomy, jak kłoda drzewa. Naprędce zrobiliśmy nosze z gałęzi i na nich umieściliśmy biednego Nika, doktór także trochę sił odzyskał; zawróciliśmy więc do wioski, dźwigając Nika.

Co jednak było powodem wypadku, który spotkał Nika i czy ten ostatni dostał się do wnętrza zamku lub nie, to ani karczmarz, ani sędzia Koltz, ani pasterz Frik nie umieli na to odpowiedzieć, gdyż doktór był tak zmęczony i przestraszony, że ani słówka się jeszcze nie odezwał.
Jednakże Patak musiał już teraz mówić! Wszak obecnie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo tu, w wiosce, w kółku przyjaciół i znajomych. Nie potrzebował się lękać wpływu złych duchów, a choćby mu one kazały milczeć pod przysięgą i nie wyjawić nikomu tajemnicy zamku wśród gór, wzgląd na dobro publiczne zwalniał go od dotrzymania tej przysięgi.
— Uspokój się, doktorze — rzekł sędzia Koltz — i przypomnij sobie, jak to było!
— Chcecie ażebym mówił?...
— Rozkazuję ci w imieniu wszystkich mieszkańców wioski Werst, gdyż chodzi tu o spokój i niebezpieczeństwo wszystkich!
Duży kieliszek wódki rozwiązał doktorowi język. Po chwili mówił urywanym głosem.
— Poszliśmy obydwaj z Nikiem i popełniliśmy szaleństwo!... Cały dzień przedzieraliśmy się przez ten las przeklęty... Zaledwie przed wieczorem dostaliśmy się do zamku... Ach! jeszcze drżę na to wspomnienie i nigdy w życiu nie zapomnę!... Niko chciał się dostać do zamku, aby noc przepędzić w wieży... czyli sypialni belzebuba!...
Doktór mówił to wszystko z taką trwogą, że dreszcz przejmował słuchaczy.
— Ja się na to nie zgodziłem — mówił dalej doktór. — Aż mi włosy powstają na głowie, skoro pomyślę, coby się było stało, gdybym był się zgodził na żądanie Nika!... Niko przystał więc na to, że będziemy nocowali na płaszczyźnie Orgall, pod gołem niebem. Ale moi przyjaciele, co to była za noc!... Czybyście mogli spać, kiedy duchy nie pozwalają wam zmrużyć oka!?... Nagle ukazują nam się w chmurach jakieś płomieniste smoki... i spadają na płaszczyznę, aby nas pożreć!...
— Oczy wszystkich zwróciły się ku niebu, jakby szukając na niem owych fantastycznych widziadeł.
— W kilka chwil później — mówił dalej doktór — dzwony zamkowej kaplicy zaczęły dzwonić na gwałt...
Niejednemu ze słuchających zdawało się, że słyszy ten dzwon złowrogi.
— Potem ryk straszliwy dał się słyszeć w powietrzu... czy też jakieś wycia dzikich zwierząt, — opowiadał z trwogą doktór; — następnie światło trysnęło z okien wieży... jakiś piekielny płomień oświecał całe płaskowzgórze... My z Nikiem spojrzeliśmy na siebie... wyglądaliśmy jak trupy... straszne, przerażające widzenie!...
Twarz doktora wyrażała trwogę, w oczach malował się obłęd i w istocie można się było zapytać, czy nie wraca z tamtego świata.
Nie był nawet w stanie dalej opowiadać, i dopiero drugi kieliszek wódki sił mu nanowo dodał.
— Ale cóż się stało biednemu Nikowi? — zapytał sędzia Koltz, gdyż chciał się dowiedzieć o wypadku, którym tajemniczy głos groził leśniczemu w karczmie.
— Gdy się wreszcie rozwidniło — odpowiedział doktór — błagałem Nika, aby zaniechał swego zamiaru... Ale znacie go, jaki jest uparty... zszedł więc do rowu i ja byłem zmuszony iść za nim, gdyż ciągnął mnie za sobą... Zresztą sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje... Niko usiłował się dostać ponad wejście podziemnej galeryi i w tym celu uchwycił za łańcuch, zwieszający się od zwodzonego mostu... W tej chwili odzyskałem trochę przytomności i chciałem powstrzymać tego śmiałka!... Zaklinam go, aby się cofnął póki czas i wraz ze mną powrócił do Werst... „Nie!” krzyknął Nik... Co do mnie wyznaję otwarcie, że chciałem uciekać, i zdaje mi się, że każdy z was uczyniłby to samo, będąc na mojem miejscu. Ale napróżno usiłowałem się poruszyć, moje nogi były, jak gdyby wrośnięte w ziemię... i żadną miarą nie mogłem się ruszyć z miejsca... byłem jak lis uchwycony w sidła... Nagle usłyszałem krzyk... ale jaki krzyk!... Wyrwał on się z ust Nika, który, puszczając łańcuch, upadł w głąb rowu, jak gdyby go jakaś niewidzialna zepchnęła ręka!
Doktór opowiedział rzeczywiście wszystko tak, jak się wydarzyło, nic nie dodając i nie ujmując, chociaż wyobraźnia jego silnie była podnieconą.
— Niko zemdlał, a ja nie pospieszyłem mu z pomocą, nie mogąc się ruszyć z miejsca... Nagle czuję, że tajemnicza potęga znika, żem wolny, że się mogę ruszyć, biegnę więc do Nika i zwilżywszy chustkę w wodzie, zacząłem go trzeźwić. Wkrótce odzyskał przytomność, lecz nie mógł się podnieść, gdyż połowa jego ciała była jakby sparaliżowana. Wreszcie z moją pomocą, z trudem i wysiłkiem nadzwyczajnym wydostał się na płaskowzgórze, i zaczęliśmy się wlec ku wiosce... Po godzinie drogi, ból jego tak się powiększył, że musieliśmy się zatrzymać. Nakoniec ja miałem sam udać się do wioski, aby wezwać pomocy. Wtem ujrzeliśmy sędziego Koltz, Jonasza i Frika, przybywających tak w porę!
Co do stanu chorego, doktór Patak nie śmiał wygłosić stanowczego zdania, gdyż nie wiedział jak określić tego rodzaju chorobę. Zapytany odpowiedział poważnie:
— Gdy choroba jest zwykłą, to i tak rzecz niesłychanie ważna; ale gdy wypływa z przyczyn nadprzyrodzonych, jeden tylko czort mógłby z niej uzdrowić.
Nie była to zbyt dobra wróżba dla Nika. Na szczęście Patak mógł się mylić.

Niko był zdrów i silny, można więc było mieć nadzieję, że natura zwycięży chorobę, byleby tylko Patak nie pielęgnował go troskliwie.