Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 100 —

— Oczy wszystkich zwróciły się ku niebu, jakby szukając na niem owych fantastycznych widziadeł.
— W kilka chwil później — mówił dalej doktór — dzwony zamkowej kaplicy zaczęły dzwonić na gwałt...
Niejednemu ze słuchających zdawało się, że słyszy ten dzwon złowrogi.
— Potem ryk straszliwy dał się słyszeć w powietrzu... czy też jakieś wycia dzikich zwierząt, — opowiadał z trwogą doktór; — następnie światło trysnęło z okien wieży... jakiś piekielny płomień oświecał całe płaskowzgórze... My z Nikiem spojrzeliśmy na siebie... wyglądaliśmy jak trupy... straszne, przerażające widzenie!...
Twarz doktora wyrażała trwogę, w oczach malował się obłęd i w istocie można się było zapytać, czy nie wraca z tamtego świata.
Nie był nawet w stanie dalej opowiadać, i dopiero drugi kieliszek wódki sił mu nanowo dodał.
— Ale cóż się stało biednemu Nikowi? — zapytał sędzia Koltz, gdyż chciał się dowiedzieć o wypadku, którym tajemniczy głos groził leśniczemu w karczmie.
— Gdy się wreszcie rozwidniło — odpowiedział doktór — błagałem Nika, aby zaniechał swego zamiaru... Ale znacie go, jaki jest uparty... zszedł więc do rowu i ja byłem zmuszony iść za nim, gdyż ciągnął mnie za sobą... Zresztą sam