Zakopane (Hoesick, 1900)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Zakopane
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
ZAKOPANE.

Bawiący tego[1] lata w Zakopanem Julian Klaczko powiada w zakończeniu swoich Wieczorów florenckich, że jeśli w książce tej tyle jest mowy o Dantem i Michale Aniele, tak mało mających wspólnego z palącemi zagadnieniami doby obecnej, to dlatego przeważnie, że zagłębianie się w »przepastne krainy« arcydzieł tych geniuszów ma między innemi to dobrego do siebie, że daje choćby chwilowe zapomnienie chmurnej a nie górnej rzeczywistości, której atmosferą oddychamy: wśród nieprzejrzanej Sahary »siły przed prawem« i hegemonii pruskiej, godnie wieńczącej schyłek wieku »żelaza i krwi«, poezya i sztuka są jakby uroczą oazą, w której cieniu znajduje się wypoczynek po denerwującej walce o byt narodów i pojedynczych jednostek. Sztuka! Nie da się zaprzeczyć, że jest to jeden z najsłodszych balsamów dla duszy, ale i to nie ulega wątpliwości, że sztuka niezawsze bywa pokarmem zdrowym, że niekiedy zamiast pocieszać i koić, jeszcze potęguje świadomość doznawanych cierpień, że często — zwłaszcza ostatnimi czasy — bywa okrutną, zrywającą bandaże z niezabliźnionych ran, pełną chorobliwego niepokoju, lubującą się w wyszukanych dysonansach i »zgrzytach żelaza po szkle«. Taka minorowa sztuka może być przyrównaną do podniecającego narkotyku, ale nigdy nie nasunie porównania z uzdrawiającem źródłem dla znużonej i smutnej duszy współczesnego mózgowca. Wiedział o tem byronowski Manfred, i dlatego, gdy mu szło o zapomnienie, o oderwanie się od duszącej zmory życia, szedł nie do bibliotek, nie do muzeów i galeryi, ale wybiegał w Alpy: wśród podniebnych skał i lodowców, nad błękitami jezior, przy szumie górskich potoków i wodospadów, sam na sam z przyrodą, prędzej spodziewał się znaleść to ukojenie dla ducha, którego mu nie dały faustowskie ślęczenia nad książkami.
A jednak nie znalazł go! Bo go szukał w Alpach! Gdyby go był szukał w Tatrach, wówczas kto wie... W każdym razie znalazłby wytchnienie, a spędziwszy lato w Zakopanem, zaczerpnąłby spory zapas sił i zdrowia na zimę. Nigdzie bowiem nie odpoczywa się tak dobrze, ani tak prędko przychodzi się do siebie po całorocznej pracy i życiu miejskiem, jak w tej odkrytej przez doktora Chałubińskiego wsi podgórskiej, o której trafnie powiedział ktoś niedawno, że stała się »letniem mieszkaniem Polaków«, a której okolicę słusznie nazwano »perłą polskiej ziemi«.
Czy tylko polskiej? Zdaje się, że nawet najobjektywniejsza bezstronność odpowie na to pytanie przecząco. Każdy, kto widział Tatry, a zna nietylko Alpy i Pirenee, ale i norweskie fiordy (nie mówiąc już o takich »górach«, jak Saska Szwajcarya lub wcale nie olbrzymie Riesengebirge), przyzna bezwarunkowo, czy będzie Polakiem, czy cudzoziemcem, że uroczyska tatrzańskie nietylko wytrzymują zestawienie z najrozgłośniejszymi »cudami natury« innych krajów, ale mają jeszcze tę nad nimi wyższość, że są zupełnie oryginalne w swoim rodzaju, nie banalne, a szczególniej nie zbanalizowane przez düsseldorfskie oleodruki. Jeśli o Alpach wyraził się Alfons Daudet, że mu najczęściej przypominały dekoracye teatralne; jeśli w każdej drugo — i trzeciorzędnej restauracyi (nie wyłączając restauracyi w Zakopanem i Nowym Targu), można się spotkać z upstrzonymi od much widokami zamku Chillon o zachodzie słońca, kaplicy Tella przy świetle księżyca, góry Jungfrau od strony Interlacken, jeziora Czterech Kantonów lub jakiego innego jeziora z banalnym domkiem w szwajcarskim stylu na pierwszym planie i niemniej banalnym sztafażem w formie Alpenjägerów w podkutych trzewikach; jeśli dzięki tym samym kolorowym »reprodukcyom artystycznym« zna się na pamięć i najpiękniejsze krajobrazy Norwegii z niezbędnym okrętem w pośrodku wązkiej skalistej zatoki i konwencjonalną chatką rybaka na brzegu; jeśli u Niemców każda schöne Aussicht bywa anonsowaną tablicą i drogowskazem, a niejeden grosser Wasserfall spada dopiero za pociągnięciem sznurka (na własne oczy widziałem w Saskiej Szwajcaryi jeden z takich wodospadów!); i jeśli wszystkie »europejską sławą« cieszące się i gwiazdką w Baedeckerze oznaczane miejscowości prawie zawsze podobne są do owych oklepanych melodyi, grywanych przez wszystkie katarynki: to nasze Tatry dostarczają wrażeń całkiem nowych i niespowszedniałych.
Ich ponura dzikość ma w sobie coś z grozy północnych legend i mitologii. Ich urwiste turnie, szare w słoneczną pogodę, a sine przy niebie pochmurnem, poprzerzynane olbrzymiemi usypiskami piargów i ubielone szmatami wiecznego śniegu w zagłębieniach, sterczą tak dumnie, tak zuchwale, że poprostu onieśmielają każdego, ktoby ich poezyę i dramatyczność chciał sprofanować za pomocą oleodruku. Przystępne dla prawdziwych artystów, usiłujących w słowach lub na płótnie odtworzyć ich królewski majestat, już dla fotografów okazują się bardzo niełaskawe (żadna fotografia Tatr nie daje o ich piękności nawet przybliżonego wyobrażenia). A da się to powiedzieć nietylko o najwyższych szczytach, o tych, na których prócz mchów nic już nie rośnie, ale i o ich niższych braciach, o tych, których podnóża zielenią się lasami buków i świerków, a wyższe piętra kryją się pod ciemnemi płachtami kosodrzewiny. Wszystko tu jakieś inne, niż podobne rzeczy w górach »zagranicznych«: tak dalece, że nawet kozica tatrzańska różni się od alpejskiej gemsy, od której jest znacznie większą. Za to jeziora są mniejsze. Kto wie jednak, czy przez to właśnie, że nie odznaczają się tak wielkimi rozmiarami, jak jeziora Leman lub Lago maggiore, nie są piękniejsze od szwajcarskich, w tym stosunku przynajmniej, w jakim mistrzowska nowelka często sprawia większe zadowolenie artystyczne, aniżeli czterotomowa powieść. Jeśli tak jest, to możnaby Tatry porównać do największych nowelistów świata, od Boccaccia poczynając a na Maupassancie kończąc; takiem i nowelami bowiem — nowelami­‑poematami — jak Morskie Oko, Czarny Staw Gąsienicowy, Szczyrbskie jezioro i tyle innych »stawów« tatrzańskich, nie może się pochlubić ojczyzna Tella i Winkelrieda. Dlatego też, idąc za ludowem podaniem, głoszącem, że te błękitne jeziora są oczami morza, śmiało twierdzić można, że są to najpiękniejsze oczy na ziemi, tak piękne, jakich nie ma żadna kobieta, nie wyłączając nawet góralek, które się widuje w Zakopanem lub na halach...
Ale cóż z tego, że nie każda góralka ma ładne oczy, kiedy tło, na którem występuje taka juhaska, posiada aż nadto danych, niezbędnych do wywołania przyjemnego nastroju. Dlatego nie zważa się najczęściej, że juhaski, o ile przebywają w górach, zwykle bywają brudne, że perfumują się baraniem sadłem i żentycą, co nie zawsze mile łaskocze miejskie powonienie, przywykłe do sztucznych zapachów Pinauda lub Atkinsona: kiedy się odpoczywa na hali, wśród szałasów pasterskich, zapomina się o takich prozaicznych rzeczach, jak obfite ślady krowie i owcze, a ma się wzrok zwrócony na pyszne typy juhasów, na ich długie, baraniem sadłem upomadowane włosy, na ich czarne, baraniem sadłem nasycone koszule, na ich szerokie pasy skórzane, zapinane na kilka sprzączek, i wreszcie na konwie z zsiadłem mlekiem lub żentycą, koło których zazwyczaj skupia się grupa taterników z przewodnikami. Tymczasem dokoła zielonej hali piętrzą się poszarpane turnie, w powietrzu słychać dzwonki pasących się krów i owiec, raz po raz doleci przeciągłe »hukanie« pasterzy, obijające się kilkakrotnem echem po okolicznych wierchach, a w duszy taternika panuje błogi, niczem niezakłócony spokój, z którym, obok dobrege humoru, zazwyczaj chodzi w parze doskonały apetyt...
Już to wogóle wycieczki w góry, o ile się je odbywa w dobranem towarzystwie, trzymają prym pomiędzy rozrywkami zakopiańskiemi: wszystko jedno, czy się idzie w deszcz i mgłę, czy w piękny dzień słoneczny, czy celem jest który z wysokich szczytów, wymagający znaczniejszego zasobu sił i odwagi, czy która z uroczych dolin między t. zw. reglami, dostępna dla kobiet i dzieci. W dolinach, w Kościeliskiej np. lub w Strążyskiej, przechadzając się po równej drodze, nad brzegiem szumiącego i przejrzystego strumienia, wśród przepysznych smreków (tak po góralsku nazywają się świerki), u stóp szarych skał wapiennych, piętrzących się po bokach, a dzięki swym dziwacznym kształtom przypominających sowy, mnichów, organy, kominy, śpiących rycerzy, etc. etc., doświadcza się wrażeń łagodnych, harmonijnych, sielankowych, jak przy czytaniu niektórych ksiąg Pana Tadeusza; na szczytach zaś, patrząc z zawrotnej wysokości kilku tysięcy stóp na całe skamieniałe morze Tatr i Karpat, na głębokie doliny i jary, na szafirowe tafle »zadumanych« jezior, na srebrne wstęgi potoków, na ciemne kobierce lasów, na szmaragdowe polany i łąki w dole, doznaje się podniosłych uczuć mickiewiczowskiego Farysa, gdy mu z piersi wyrywa się okrzyk:

Jak tu mile poglądać oczyma całemi!
Wytężyło się me oko
Tak daleko, tak szeroko,
Ze więcej świata zasięga,
Niż jest w kole widnokręga,
... Myśl moja ostrzem leci w otchłanie błękitu,
Wyżej, wyżej i wyżej, aż do nieba szczytu!
.  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  


Gdy się zastanowimy nad szybkim rozwojem Zakopanego, mimowoli przypominają się miasta amerykańskie. Zakopane z przed lat piętnastu chociażby, a Zakopane dzisiejsze, to jakby dwie nie te same miejscowości; tamto było wsią, gdy to, do którego jeździmy obecnie, jeżeli jeszcze nie jest miastem, to już sobie przyswoiło wszystkie cechy miejscowości kuracyjnych.
Dawniej jeździło się do Zakopanego furą z samego Krakowa, gdzie, od pierwszych dni czerwca począwszy, większa część rynku kleparskiego bieliła się płótnami t. zw. budek góralskich. Tam po raz pierwszy widziało się górali w serdakach, w kapeluszach z »kostkami« w obcisłych portkach z białego sukna z niebieskimi lampasami, w skórzanych kierpcach na nogach, z fajeczkami w ustach. Był to widok dla warszawiaków zwłaszcza tak nowy, że targując się z furmanami o cenę wózka do Zakopanego, czynili to w sposób sielankowy raczej, niż kupiecki. Wszak dotąd znali tylko niewierne kopie górali z moniuszkowskiej Halki.
Z Krakowa wyjeżdżało się skoro świt, a minąwszy Mogilany, jechało się szosą, wijącą się wśród malowniczych Beskidów, przez cały dzień aż do wieczora. Nocowało się w Zaborni lub w Nowym­‑Targu, i tu i tam w żydowskim zajeździe, w którym nocleg bez perskiego proszku nie należał do najmniej awanturniczych. W Zakopanem stawało się dopiero drugiego dnia około południa. Gdy się nie miało wynajętego mieszkania, zajeżdżało się do t. zw. »hotelu« Riegelhaupta; była to zwykła karczma, z pokojami sąsiadującymi z oborą i stajnią. Mieszkało się po sielsku, w chałupach góralskich, odznaczających się wysokimi progami u nizkich drzwi i małemi oknami o czterech kwadratowych szybkach. Poprzestając na dwóch przedzielonych sienią izbach, w zimie będących mieszkaniem gazdy, a tylko na lato odnajmowanych »gościom«, z konieczności zadawalniano się najpierwotniejszem umeblowaniem chłopskiem, pocieszając się tem, że jeśli drewniane łóżka były krótkie i wązkie, a sienniki twarde, to za to nad łóżkami wisiało mnóstwo świętych obrazów. O ile nie prowadzono kuchni w domu, stołowano się »u Sieczki« w świeżo wzniesionem Kasynie lub »u Kościeszy*, którego restauracya znajdowała się w zwykłej góralskiej chałupie na rogu ulicy Nowotarskiej: w jednej izbie była tu sala jadalna, mogąca przy czterech stołach pomieścić do 30 osób; druga nazywała się cukiernią, bo w niej stał bufet z ciastkami i półka z kilkoma flaszkami rozmaitych wódek. Usługiwał sam p. Kościesza, który miał wszelkie warunki po temu, ażeby być przystojnym kelnerem, gdyby nie fatalna czerwoność jego regularnego nosa. Z przyległej kuchni dochodził zachrypnięty głos pani Kościeszyny, przed którą drżeli kucharz i cukiernik, co zresztą i o samym p. Kościeszy dało się powiedzieć.
O strojach wówczas nikt nie myślał: panowie chodzili w serdakach i gumowych płaszczach, z ciupagami zamiast lasek; panie najwięcej nosiły się po góralsku, w chusteczkach na głowie, w perkalikowych spódniczkach, w serdakach zamiast gorsetów. Zakrawało to cokolwiek na maskaradę, ale że ładnym paniom, poprzebieranym za góralki, bardzo z tem było do twarzy, więc moda ta zyskiwała ogromnie dużo zwolenniczek. W takich strojach chodziło się po domu i na ulicy, a nawet tańczyło się na niedzielnych reunionach w Kasynie, na które wszyscy przychodzili w ubraniu »spacerowem«. O wizytowem nie było mowy, ile że wizyty wcale nie były obowiązkowe. Żyło się, jak na wsi, a więc nie przestrzegano przepisów miejskiej etykiety... Ceremonialnych wizyt nie wymagano od nikogo.
Za to, nie zważając na niewygody, na brak wszelkich ułatwień, chodzono po górach, robiono dużo wycieczek. Wprawdzie istniało już Towarzystwo Tatrzańskie, ale mimo to Tatry były jeszcze w stanie dziewiczym: wygodnych ścieżek, łańcuchów lub klamer w niebezpiecznych miejscach, a tembardziej schronisk nie było żadnych. Jedyne schronisko znajdowało się przy Morskiem Oku, ale i ono nie miało nic wspólnego z komfortem: była to spora szopa o dwóch izbach, w których sypiano na tapczanach, na siennikach i poduszkach wypchanych mchem, kosodrzewiną i wiórami. Gdy się zgromadziła większa liczba osób, mężczyźni musieli spać na strychu, a gdy i tam nie było miejsca, w kosodrzewinie nad jeziorem, razem z góralami. Wogóle noclegi pod gołem niebem, przy rozpalonej watrze, nie były czemś nadzwyczajnem; przeciwnie, należały do rzeczy zwykłych, gdy się na parę dni szło w góry.
Samo Zakopane miało charakter dużej wsi. Sklepów było dwa czy trzy, naturalnie żydowskich, ale naprawdę był jeden, Riegelhaupta, u którego dostałeś wszystkiego, począwszy od papieru listowego, a skończywszy na wędlinach i pieczywie. Poczta mieściła się w parterowym domku na Krupówkach, a listy i telegramy roznosił góral Kuba, który — o ile zawsze chodził boso, o tyle nie umiał czytać: łatwo sobie wyobrazić, jak mu to ułatwiało zadanie »bryftregera«. Mimo to, nikt się nie skarżył na nieregularny odbiór listów i gazet, podobnie, jak nikt się nie skarżył na brak porządnej drogi w całem Zakopanem, lub na egipskie ciemności, nierozjaśnione ani jedną, latarnią. Gdy zapadła noc, a nie było księżyca, chodzono z latarkami; nikogo, co prawda, nie aresztowano, gdy szedł bez latarki... Przedewszystkiem nie było komu aresztować, bo były to jeszcze arkadyjskie czasy Zakopanego: »dziandziara« nie zobaczyłeś nawet na lekarstwo. Coby tu robił zresztą? Pomiędzy góralami a gośćmi panował stosunek sielankowy: nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby np. górali posądzać o chciwość, o chęć wyzysku; bratano się z nimi, jak z równymi, a znajomych przewodników sadzało się na honorowem miejscu, częstowano winem, cygarami. Nie można powiedzieć, aby się im to nie podobało!...
Wogóle sielankowość cechowała ówczesne życie zakopiańskie. Wszędzie panowała prostota i prymitywność, często przedpotopowe. W Jaszczurówce naprzykład, do której droga prowadziła przez mokre łąki i bagna, kąpano się w dwóch małych basenach, ledwo skleconych z desek; ściana zaś, która przegradzała oddział męski od damskiego, obfitowała w mnóstwo szpar i dziur od sęków... W Kuźnicach, gdzie jeszcze funkcyonowały hamry, kując młotami poruszanymi siłą wody, była stara murowana karczma, dzierżawiona przez węgierskiego żyda, a choć droga, prowadząca do Kuźnic, była pełna wybojów i kamieni, mimo to karczmarz robił doskonałe interesa na amatorach kawy z cykoryą, przestałego piwa okocimskiego i nieprawdziwego ementalera.
Jakże się wszystko zmieniło od owego czasu! Co za różnica pomiędzy dzisiejszem Zakopanem a owem sielankowem z przed lat kilkunastu! Przedewszystkiem trzy czwarte drogi do Zakopanego jedzie się koleją, a i z Chabówki nie wszyscy decydują się na jazdę wózkiem góralskim: tylko konserwatyści lub nowicyusze jeżdżą budkami; inni wolą tę drogę odbyć w wygodnych landach, z któremi furkom tem trudniej konkurować, że za powóz płaci się tyleż, co za parokonną furę. Jakoż wszyscy szanujący się goście przekładają ten cywilizowany sposób lokomocyi, a budki biorą tylko na rzeczy i dla służby. Przyjechawszy do Zakopanego, jeśli się nie wynajęło z góry mieszkania, ma się do wyboru aż trzy hotele, urządzone całkiem po europejsku: portyer w liberyi, elektryczne dzwonki, służba we frakach, materace sprężynowe, kuchnia francuska, zastawa paryska lub wiedeńska, wina jakie kto chce, obok kawiarnia, mnóstwo dzienników, bilardy. Mieszka się w specyalnie budowanych willach (miłośnicy prostoty trzymają się jeszcze chat góralskich) w stylu zakopiańskim; wille te mają duże okna o lustrzanych szybach, dające mnóstwo światła. Wewnątrz widać względny komfort, meble w stylu góralskim, łóżka angielskie, piece kaflowe. Przed domem ogródek: klomby, kwiaty, szklanne kule na tyczkach, czasami i fontanny. Nadto na wszystkich ulicach widzi się mnóstwo eleganckich willi jedno‑ a nawet dwupiętrowych, znowu przeważnie w stylu zakopiańskim; niektóre z nich, zbudowane według rysunku Witkiewicza, są prawdziwemi arcydziełami architektury podhalańskiej. Wszędzie widać oszklone werandy, tarasy, dachy z wieżyczkami, gustowne i wielce oryginalne bramy wjazdowe, ażurowe parkany, a wszystko stylowe, nie banalne, swojskie.
W wielu willach są pensyonaty na wzór angielskich, a niektóre z tych pension de familie zalecają się takim kom fortem i wykwintem, że — jak mnie zapewniał ktoś — na wyspie White nie mieszka się ani żyje lepiej. Takich pensyonatów namnożyło się dziś kilkadziesiąt. Swoją drogą ciągle powstają nowe, ciągle buduje się mnóstwo nowych domów i willi: gdzie dawniej były puste łąki, teraz stoi dom przy domu; dawniejsze drogi, ciągnące się wśród pól, zamieniły się w ulice.
Na Kościeliskiej stoi prześliczna Koleba p. Gnatowskiego, podobna do jakiegoś góralskiego zameczku, a o paręset kroków dalej, po przeciwległej stronie, podziwia się śliczną architekturę Skoczysk, trzymających prym pomiędzy pensyonatami, zarówno pod względem wygórowanych cen, jak i doboru towarzystwa. Uszedłszy kawałek, widzi się przepyszny plac do lawn­‑tennisa, widzi się wytworne panny i elegancką młodzież w odpowiednich kostiumach, jak się zabawiają w tę grę angielską; widzi się małych chłopców góralskich, uwijających się za piłkami. Minąwszy dom Kasy Zaliczkowej, a następnie stary kościółek modrzewiowy, dostrzega się duży budynek z wieżą, w którym się mieści katolicka Spółka handlowa, zaopatrzona we wszystko, co gościom może być potrzebnem w Zakopanem. Wprawdzie obok i naprzeciwko nie brak sklepów żydowskich, ale największy ruch koncentruje się w olbrzymim bazarze Spółki, bo każdy woli popierać przedsiębiorstwo hr. Zamoyskiego... Idąc dalej, przechodzi się koło Gospody ludowej, która tem różni się od zwykłych karczem, że w niej za ladą stoi góral... Mijając ulicę Kasprusie, nie poznaje się tej dzielnicy: willa przy willi, a niektóre, jak Szałas, bardzo gustowne. Na rogu ulicy Nowotarskiej, naprzeciwko domu Stacyi klimatycznej i Zarządu gminnego, z przyjemnością patrzy się na olbrzymią werandę restauracyi Pod Giewontem, a jednocześnie jest się uderzonym widokiem dwukonnego omnibusu, kursującego pomiędzy Zakopanem a Jaszczurówką. Tuż obok wznosi się nowy kościół w stylu romańskim, cały z kamienia, z ładną wieżą i wnętrzem, ozdobionem w stylu góralskim... Dalej, aż do Kasyna, ciągnie się nieprzerwany szereg piętrowych domów, kończący się dużym hotelem i restauracyą Sieczki. Wyszedłszy na Krupówki, które są tem dla Zakopanego, czem Boulevard des Italiens dla Paryża lub Promenade des Anglais dla Nizzy, ma się wrażenie, że się jest w mieście: mnóstwo sklepów, trotuary, droga jak stół, apteka, szkoła rzeźbiarska, szkoła koronkarska, księgarnia, ogrodnik, krawiec damski, krawiec męski, dwóch fryzyerów, szewc »z Paryża«, budka z kefirem, telefony, słupy telegraficzne, trzy cukiernie, Magasin français, zakład fotograficzny, listonosze w uniformach, rowery, beczki do polewania ulic, powozy, eleganckie kabryolety, jeden lawn-tennis, drugi lawn-tennis, mężczyźni w jasnych flanelowych ubraniach, w żółtych lub białych kamaszach, w kolorowej bieliźnie, kobiety, postrojone, niemało mówiących po francusku: a wszystko to na przepysznem tle Giewontu i Tatr, na tle szumiącego obok potoku, na tle ogromnego placu targowego. Co wtorek odbywa się targ, na który aż z Węgier zjeżdża się mnóstwo przekupniów i straganiarzy.
Na innych ulicach: na Przecznicy, na Chramcówkach, na Starej­‑Polanie, na ulicy Zamoyskiego i Chałubińskiego, panuje niemniejsze życie: wszystko zabudowane. Na zbiegu ulic Chałubińskiego i Zamoyskiego, w najbliższem sąsiedztwie domu »króla tatrzańskiego« (tytuł ten przysługuje Chałubińskiemu), wznosi się ładny budynek Muzeum tatrzańskiego, w którem, dzięki zabiegliwości p. Scholtzego, wiele jest ciekawych rzeczy do oglądania. Niemniej ciekawym jest dom p. Pawlikowskiego na Kozieńcu, zbudowany według projektu i pod kierunkiem Witkiewicza, a będący również muzeum w swoim rodzaju; wszystko tam jest utrzymane w stylu zakopiańskim, począwszy od mebli i ozdób na ścianach, a skończywszy na guzikach od dzwonków elektrycznych, w formie metalowych spinek góralskich. Na Chramcówkach założono bardzo ładny park, z alejami, z ławkami, altankami, kręgielnią, krokietem, lawn-tennis’em i t. d. Codzień od godziny 5‑tej grywa tu muzyka, schodzi się mnóstwo osób: pań z książkami, nianiek z dziećmi, mężczyzn z gazetami. Istny Saski Ogród!... Bystre, przez które idzie teraz doskonała szosa do Jaszczurówki, także zabudowało się szczelnie, a w Jaszczurówce powstała cała osada, z hotelem, restauracyą, kawiarnią i t. p. Kąpiel mieści się w ładnym drewnianym budynku, baseny powiększono, jest doskonały prysznic, jest kilkadziesiąt kabin do rozbierania się, a w ścianach niema już szpar, ani dziur od sęków... Są tacy, którzy z tego powodu powtarzają melancholijnie: nie tak to illo tempore bywało!...
Z Jaszczurówki prowadzi przepyszna szosa do Morskiego Oka, do którego obecnie jeździ się tam i z powrotem w ciągu jednego dnia, na co bardzo narzeka dzierżawca tamtejszego hotelu. W górach, dzięki zabiegom Tow. Tatrzańskiego, także postęp ogromny: zbudowano kilkanaście schronisk, gdzie potrzeba (i gdzie nie potrzeba) porobiono drogi, ścieżki, powkuwano mnóstwo klamer i łańcuchów — słowem, o ile się dało, ułatwiono nietylko wdzieranie się na szczyty, ale i spacery w doliny (na co sarkają prawdziwi taternicy). Przy Czarnym Stawie Gąsienicowym, na hali Gąsienicowej, w Dolinie Kościeliskiej powstały schroniska z restauracyami, w których można posilić się, a nawet upić. W Kuźnicach znajduje się ogromna restauracya, obsługiwana przez dziewczęta z »zakładu« pani jenerałowej Zamoyskiej, t. zw. »czepczule« (od białych czepeczków, które wszystkie noszą na głowie). Co niedzielę w kaplicy zakładu odbywa się uroczyste nabożeństwo, msza św. i kazanie, a chór »czepczulek« wtóruje solowemu śpiewowi panny Maryi Zamoyskiej, śpiewowi, którego warto posłuchać...
Tak się przedstawia Zakopane dziś. Jakiem będzie w przyszłości? Choć przyszłość bywa zakryta dla oczu śmiertelnych, to jednak, gdy chodzi o Zakopane, łatwo ją odgadnąć. Przedewszystkiem będzie się niebawem do samego Zakopanego dojeżdżało koleją, co oczywiście nie pozostanie bez olbrzymiego wpływu na charakter całej miejscowości, kolej bowiem jest otwarciem na ściężaj bramy dla cywilizacyi i postępu. To też i Zakopane z chwilą, gdy będzie połączone ze światem koleją żelazną, zmieni się nadzwyczajnie; że zaś tam, gdzie sie rozlega świst lokomotywy, już i do elektryczności niedaleko, więc patrzeć tylko, jak całe Zakopane oświetli się lampami elektrycznemi, jak po niem zaczną kursować tramwaje elektryczne. Pierwszy tramwaj będzie szedł do Kuźnic, a z czasem, kto wie, czy i do Kościelisk nie będzie się jeździło po szynach... Samo Zakopane gotowo się przeobrazić w miasteczko, i to nie drewniane, lecz murowane. Na Gubałówce stanie olbrzymie sanatoryum d‑ra Dłuskiego, a cała okolica zaroi się od willi i letnich mieszkań, których łańcuch pociągnie sie nawet wzdłuż drogi ku Morskiemu Oku. Cała droga, prowadząca do Kościelisk, także się zabuduje po obu stronach, a pomiędzy »letnikami« znajdzie się i mnóstwo cudzoziemców, zwłaszcza Anglików, zwabionych przez opisy i obrazy specyalnej korespondentki pism londyńskich, którą przywieźli do Zakopanego pp. Giełgud i Jazdowski, stale od lat dziewięciu zjeżdżający z Londynu w Tatry. Nad Morskiem Okiem stanie taki sam hote, jak obecnie stoi nad Jeziorem Czterech Kantonów; a jest wielkie prawdopodobieństwo, że na Krzyżne będzie się tak samo jeździło zębatą koleją, jak się dziś jeździ na Rhigi­‑Kulm lub Pilatusa. Wszystko jest możliwe!...
Tymczasem zaprzeczyć się nie da, iż Zakopane gra pierwsze skrzypce w orkiestrze miejscowości kąpielowych polskich, że co Polska posiada dziś wybitniejszego pod względem intelektualnym, to sobie daje w lecie rendez-vous u stóp Giewontu.
Z literatów, idąc za przykładem Kraszewskiego, który tu mieszkał czas jakiś w r. 1863 w domku przy ul. Kościeliskiej, — przyjeżdżają stale na wakacye, odetchnąć ożywczem powietrzem tatrzańskiem: Sienkiewicz, Tetmajer, Chmielowski, Chlebowski, Smoleński, Ochorowicz, a to samo czyni również i Julian Klaczko. Z mężów stanu bywają stałymi, gośćmi w Zakopanem: J. E. minister Dunajewski, sędziwy Smolka, minister Zaleski i t. d. Z lekarzów ma tu swoją willę profesor Baranowski, bawią też stale doktorzy: Florkiewicz, Korniłowicz i wielu innych. Palestry zjeżdża się ze wszystkich dzielnic tyle, iż ich wszystkich wyliczać nie sposób, a prawie to samo da się powiedzieć i o malarzach, którzy pomni tego, że i Matejko bywał w Zakopanem[2], bardzo licznie cech swój u podnóża Tatr każdego lata reprezentują. Dość wymienić Wojciecha Kossaka, Eliasza, Pochwalskiego, Wyczółkowskiego, Axentowicza, Alchimowicza, Włodz. Tetmajera, Gersona, Rapackiego. Niemniej bywa profesorów i uczonych, i to nietylko takich, którzy wykładają na uniwersytetach galicyjskich, lecz i ich kolegów z wszechnic zagranicznych; w roku ubiegłym był słynny twórca »Atlasu anatomicznego« prof. Laskowski z Genewy (ze swoją dorodną córką), prof. Kowalski, rektor uniwersytetu fryburskiego, i prof. Jurasz z Heidelberga (również z córką). Za przykładem tej arystokracyi ducha, która już od najdawniejszych czasów najliczniej gromadziła się w Zakopanem, zaczyna iść i arystokracya rodowa, jak rodziny hr. Szembeków, Tarnowskich, Czartoryskich, które, uprzykrzywszy sobie kosmopolityczne bady Niemiec i Francyi, coraz bardziej utwierdzają się w zdrowem przekonaniu, iż nigdzie nie jest tak dobrze i przyjemnie, jak w domu, wśród swoich. Tegoż zdania zdaje się być i duchowieństwo, zarówno galicyjskie, jak poznańskie: nigdzie nie widuje się tylu księży, co w Zakopanem, w którem sobie nawet zbudowali własny dom. Stosunkowo najmniej przedstawicieli wysyła tu warszawska burżuazya, t. zw. mieszczaństwo, które, niebardzo — jak widać — skore do popierania swojszczyzny, woli miejscowości kąpielowe zagraniczne, nie wyłączając takiego gniazda hakatystów, jak Kołobrzeg. Jedynym argumentem, dającym się przytoczyć na ich usprawiedliwienie, jest nieszczęsna okoliczność, iż Zakopane, obok ogromnych zalet, odznacza się niemniej wielkiemi wadami. Trudno... jeśli każdy medal ma dwie strony, jeśli i na słońcu są plamy, ba, jeśli nawet biblijny Raj miał swoje niebezpieczne drzewo wiadomości złego i dobrego — to nie można wymagać, ażeby ten podtatrzański Eden nie miał swego ale, czy to w formie częstych deszczów, którym niekiedy niemasz końca, czy też pod postacią flirtu, który, obok plotek, także jest jedną z plag Zakopanego. Góry, jak wogóle piękna natura, mają tę właściwość, iż ogromnie ludzi zbliżają do siebie, wytwarzają pomiędzy nimi stosunek naturalny, bezceremonialny, słowem, spoufalają. Jedna wspólnie odbyta wycieczka wywiera taki psychologiczny wpływ na dwoje nieznających się przedtem ludzi, iż po powrocie z niej są z sobą na takiej stopie, jakby się znali od dziecka.... Z poufałości rodzi się sympatya, a niekiedy... i

rzeczy złe i zdrożne,
O których książki mówią już nabożne...


Właściwość ta jednak jest równocześnie i dobrą stroną Zakopanego; nie przypuszczam bowiem, ażeby istniała druga miejscowość na świecie, gdzieby co lata kojarzyło się tyle małżeństw, co tutaj. Takich, co ze swemi żonami poznali się w Tatrach, w Zakopanem, jest już dzisiaj cały legion, a legion ten powiększa się z każdym sezonem... Stąd pewna sława Zakopanego, sława, która sprawia, iż nigdzie nie spotyka się tak znacznej, jak tu, liczby panien na wydaniu z posagami lub bez, ani tylu młodych ludzi, z pozycyami lub bez, pragnących się ożenić... bogato.
Szczególnym rozgłosem pod tym w zględem cieszy się cukiernia zakopiańska, niegdyś Skowrońskiego, której weranda w życiu bardzo wielu dzisiaj szczęśliwych lub nieszczęśliwych małżonków podobną odegrała rolę, jak bal u Kapuletów w życiu szekspirowskiego Romea... Tem także w znacznej części tłómaczy się niebywałe powodzenie tej cukierni, na co mi dawny jej właściciel i założyciel sam niegdyś zwrócił w rozmowie uwagę. Cokolwiekbądź, jest to punkt zborny wszystkich gości zakopiańskich. Pogoda czy słota, święto czy dzień powszedni, przed południem czy po południu, w zakładzie p. Płonki (dzisiejszego właściciela cukierni) zawsze pełno; w pewnych zaś godzinach, między 10‑tą a 12‑tą w południe, zbiera się tu na drugie śniadanie, na poziomki lub butersznit z »Giewontówką«, cała bawiąca w Zakopanem literatura polska i sztuka, z Sienkiewiczem na czele. Prezyduje siedzący w samym rogu werandy autor Krzyżaków, a rozmowa toczy się de omnibus rebus, najczęściej o polityce i sprawach literackich. Gdy do tego sienkiewiczowskiego kółka należały i dwie miłe towarzyszki, siesty te zasługiwały w zupełności na nazwę renesansowych: malarze rysowali karykatury lub szkice, Tetmajer pisał ex promptu dowcipne wiersze na obecnych i nieobecnych, a wszystko to czyniło się przeważnie w notesie »panny Dziuni«, notesie, który, dzięki temu śmiało mógł współzawodniczyć ze słynnem biurkiem Telimeny. Ze się na tych zebraniach »w cukierni« nie nudzono, tego dowiedli Sienkiewicz i Wyczółkowski, którzy pod wpływem mile spędzonych chwil na werandzie »u Skowronka«, unieśmiertelnili obie towarzyszki tych literacko&#shy;‑artystycznych »sympozyonów«: Sienkiewicz, pisząc do Pani Osb... swój znany wiersz: »Kiedy się Panu Bogu jaka Polka uda«, Wyczółkowski, malując przepyszny portret panny Krys. na tle Giewontu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłoby dziwnem, doprawdy, gdyby Tatry, pod któremi co roku od szeregu lat gromadzi się tylu literatów i poetów, nie znalazły swego odbicia w ich twórczości, nie przeniknęły do literatury. Że tak nie jest, że od chwili, gdy pierwszy poeta polski zapoznał się z cudami tych naszych gór ojczystych, odrazu narodziła się poezya tatrzańska, o tem wiemy wszyscy. Wiadomo powszechnie, że Staszyc pierwszy dotarł na szczyt Łomnicy, która wówczas uchodziła za najwyższą górę w całych Karpatach; a takich, coby nie czytali Pola Pieśni o ziemi naszej lub Kościelisk Goszczyńskiego, chyba niewielu jest pomiędzy nami. Za to nie wszyscy może, co znają wiersz Wincentego Pola:

W góry, w góry, miły bracie,
Tam swoboda czeka na cię!

lub tegoż piękny opis Tatr, stojących

Jak potopu świata fale
Zamrożone w swoim biegu, —

czytali prześliczny Dziennik z podróży do Tatrów Seweryna Goszczyńskiego, któryto dziennik jest jednem z arcydzieł utalentowanego twórcy Zamku Kaniowskiego. Równie pięknych pejzażów, jak te, które Goszczyński wymalował słowami w tym Dzienniku, niewiele posiada nasza literatura wogóle... Na piękniejsze, i to w wierszowanej formie, zdobył się dopiero Asnyk, który tu przez długie lata bywał stałym gościem, a mieszkając najczęściej u państwa Mieczysławowstwa Pawlikowskich, napisał cały szereg najcudniejszych poezyi tatrzańskich, takich jak Noc pod Wysoką, jak sonety opiewające Morskie Oko, jak przepiękny Ranek w górach lub przepyszna Ulewa.

Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr,
Na sinej ich krawędzi,
Króluje w mgłach świszczący wiatr
I ciemne chmury pędzi...

Za przykładem Asnyka, z pod którego miękkiego pióra wypłynęły najszczytniejsze poezye tatrzańskie, poszli Nowicki i Tetmajer; pierwszy w swoich przepysznych Sonetach tatrzańskich, wzorowanych na Krymskich Mickiewicza, drugi w całym szeregu prześlicznych liryków, wśród których niezrównany List Hanusi, napisany gwarą góralską, i epicka Pieśń o Jaśku Zbójniku, przedziwnie trafiająca w ton śpiewów ludowych podhalańskich, bynajmniej nie ustępują najpiękniejszym natchnieniom z asnykowskiego cyklu W Tatrach, a niekiedy je nawet przewyższają poetycznością. Urodzony w Ludzimierzu na Podhalu, Tetmajer jest dzieckiem Tatr. »Urodziłem się — powiada w swej młodzieńczej Illi — w dworku modrzewiowym nad brzegiem Dunajca, a od dzieciństwa patrzę na Tatrów granity sine lub srebrne od śniegu«[3] a że talentem natura obdarzyła go hojnie, podobnie jak i brata jego, malarza, więc jak jest dziś pierwszym pomiędzy młodszą polską bracią Apollina, tak i jego poezye Z Tatr są najpiękniejszemi, jakiemi się pochlubić może nasza poezya ostatniej doby. Konopnicka, Rydel, Kasprowicz także nam dali sporo liryków, opiewających piękności natury Tatr i Pienin, a Kasprowicza Taniec zbójnicki bodaj czy nie jest jego arcydziełem ...[4].
Tymczasem i w prozie coraz częściej spotyka się z Ta­trami, arcydziełem zaś w tym kierunku jest Na Przełęczy Wit­kiewicza, którą to książką nietylko spopularyzował Tatry i Za­kopane, ale i sobie postawił niem w literaturze polskiej monumentum aere perennius. Jest to jedno z najpiękniejszych i najartystyczniejszych dzieł, jakie u nas napisano wogóle. Jeśli Chałubiński odkrył Tatry, to Witkiewicz uświadomił ich piękność; on wskazał punkt widzenia, z którego należy się przy­patrywać tym górom, on nauczył nas patrzeć na Tatry oczyma malarza, on wreszcie dał początek nowemu rodzajowi literac­kiemu, zacząwszy pisać rzeczy w rodzaju wydrukowanego nie­dawno Ojca nędzy, które, ułożone w gwarze góralskiej, tak się mają do reszty naszego piśmiennictwa, jak naprzykład litera­ tura prowansalska do francuskiej... Minstralem jej jest dotych­czas Witkiewicz, który w tym kierunku napisał najwięcej, ale należy do niej także i Sienkiewicz, którego Sabałowa bajka taką zdobyła sobie popularność.
Skoro mowa o Sienkiewiczu w stosunku do Tatr, to wypada przypomnieć jego Potop, w którym znajduje się piękny opis przejścia Jana Kazimierza przez Tatry, a po części także i drukujących się obecnie Krzyżaków, w których tak wiele spotyka się wyrażeń góralskich.
To samo da się powiedzieć o stylu ś. p. Matlakowskiego, który w Zakopanem napisał swe kapitalne dzieło o Hamlecie, a w swej pośmiertnej tece zostawił szereg zimowych pejzaży zakopiańskich, będących ostatniem słowem plastycznego opisu natury... Pejzaże te, przesycone oślepiającym blaskiem śniegu w pogodny dzień słoneczny, ogłoszono we Wszechświecie, gdzie również po śmierci Matlakowskiego pomieścił o nim Witkiewicz wzruszające wspomnienie pozgonne. Wspomnienie to, podnoszące główne zasługi nieboszczyka, jako autora świetnej pracy o Budownictwie ludowem na Podhalu, także winno być zaliczonem do literatury tatrzańskiej.
Ten, który dotychczas pismami swemi najwiecej rozbudził zapału dla Tatr i Zakopanego, Witkiewicz, jest malarzem, co oczywiście nie mogło pozostać bez wpływu i na jego licznych kolegów, pomiędzy którymi, jako autor Sztuki i krytyki u nas, tylu sobie liczy wielbicieli. Jakoż i w malarstwie krajobrazowem polskiem nierzadko spotykamy się z widokami Tatr. Najwięcej na tem polu zdziałał Witkiewicz, który nietylko przepysznie wyilustrował swą książkę Na Przełęczy, ale od chwili, gdy osiadł na stałe w Zakopanem, zaczął malować wyłącznie obrazy na tle przyrody tatrzańskiej. Jego Wiatr halny, a zwłaszcza Powrót z hal z baranami, pędzonemi wśród zamieci śnieżnej, są arcydziełami tego kierunku. Wojciech Gerson, należący do stałych gości zakopiańskich, także zaczął malować krajobrazy tatrzańskie, a tak dobrze, że im przyklasnął nawet wymagający pod tym względem Witkiewicz, chwaląc szczególniej Niedźwiedzią pieczarę w Tatrach, o której powiada, że »przedstawia naturę tatrzańską żywą, wziętą w jednym z tych chwilowych jej nastrojów, wynikających ze stanu pogody i oświetlenia, nastrojów, które są dla pejzażu tem, czem wyraz dla ludzkiej twarzy«. Na niemniej gorące pochwały zasługują pejzaże tatrzańskie Rapackiego, których koroną, według mnie, jest Zachód słońca... Mroczkowski namalował tak piękne Morskie Oko, iż mu je zakupiono do zbiorów Muzeum Narodowego, gdzie wisi obok największych arcydzieł naszej sztuki plastycznej.
W ślady malarstwa poszła i muzyka. Pierwszy krok w tym kierunku uczynił Moniuszko, którego Halka rozgrywa się na tle podhalańskiem... Za Moniuszką poszedł Żeleński, pisząc swój prześliczny poemat symfoniczny Tatry, w których także będzie się rozgrywała akcya jego najnowszej opery p. t.: Janek; będzie to tatrzańska Cavaleria rusticana. Noskowskiego symfonia Morskie Oko również — jak o tem sam tytuł świadczy — jest hymnem na cześć piękności Tatr i słynnego jeziora, a Paderewskiego Melodye tatrzańskie rozbrzmiewają dziś na obu półkulach.
Tymczasem wśród górali, od chwili, gdy się zetknęli z cywilizacyą, zaczyna się budzić ruch umysłowy i artystyczny, któremu można wróżyć najpiękniejszą przyszłość: rodzą się talenty pisarskie, malarskie i rzeźbiarskie, a między tymi talentami są i bardzo wielkie, jak np. Orkana, poety i nowelisty. Oto, co w przedmowie do wydanego świeżo tomu jego nowel, pisze o tym ruchu między góralami Kazimierz Tetmajer: »Zdaje mi się, że on wraz z p. Stopką Nazimkiem z Zakopanego, prawnikiem, autorem świeżo wyszłej, bardzo ciekawej książki o Sabale, i z p. Wojciechem Brzegą, także z Zakopanego, rzeźbiarzem, stanowią początek artystycznego ruchu, który się między inteligencyą góralską budzi. Kto wie, czy z czasem wykształceni chłopcy góralscy nie wytworzą takiej swojej odrębnej i samoistnej szkoły, jaką niegdyś wytworzyła szlachta ukraińska; szkoła ta ma wszelkie warunki powstania w niedalekiej przyszłości, a miałaby tę wyższość nad ukraińską, że nie ograniczyłaby się wyłącznie do literatury. Górale mają swoją odrębną tradycyę, ale dopiero teraz poczynają się stykać z kulturą: zdolności ich, zupełnie świeże, zupełnie młode, zbyt mało są doświadczone, abyśmy o nich stanowczo wyrokować mogli: wydaje mi się jednak, że są wszechstronne i duże. Jest bardzo prawdopodobnem, że wyjdą stamtąd nawskróś oryginalni pisarze, muzycy, rzeźbiarze i malarze, i że stworzą sobie w sztuce miejsce tak odrębne, jak ich ziemia odrębną jest od reszty kraju. Ci, których wymieniłem, to pierwsi pionierzy, pierwsze pokolenie inteligencyi góralskiej, które o sobie słyszeć daje: być może, że to heroldowie całego zastępu«. Jakkolwiekbądź, już ci pierwsi pionierzy, choć młodzi i dopiero wstępujący na arenę literatury i sztuki, z wielkim zapałem biorą się do dzieła, a to, co zdziałali dotąd, przedstawia się wcale pokaźnie. Dwudziestosześcioletni Wojciech Brzega, który, za nim jeszcze pojechał do Monachium, już jako uczeń krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych został, za przepyszną głowę Sabały w drzewie, nagrodzonym na konkursie rzeźbiarskim w Warszawie, wybiera się na cały rok do Paryża, a kilka zaczętych prac, które mi pokazywał, między innemi cudowna głowa Chrystusa w cierniowej koronie, pozwalają się po młodym artyście spodziewać niezmiernie wiele, tem bardziej, że mu się w głowie pali od pomysłów; te zaś — o ile mi o nich opowiadał — wszystkie zalecają się wielką oryginalnością i poetycznością, jak np. walka orła z kozicą. Marzy także o pomniku dla Sabały. Niemniej zdolnym jest jego nauczyciel, profesor zakopiańskiej szkoły rzeźbiarskiej, p. Nalborczyk, którego popiersie Henryka Sienkiewicza jest najlepszą podobizną wielkiego powieściopisarza. Pomiędzy uczniami Szkoły rzeźbiarskiej także znajduje się wielu utalentowanych góralczyczyków, rokujących najpiękniejsze nadzieje... Rówieśnicą ich, a także z iskrą bożą, jest młoda córka gazdy z Kościeliskiej ulicy, panna Sobczakówna. Kto wie, czy z niej nie wyrośnie współzawodniczka p. Orkana, którego poezye drukowano w krakowskiem Życiu, a nowele w Kuryerze Codziennym. Ogłoszony niedawno fragmencik p. t.: Idę ku tobie, należy do najładniejszych liryków, jakie się u nas pojawiły w ostatnich czasach. Poetą również, i to utalentowanym, jest p. Andrzej Stopka, autor Sabały, Rycerzy śpiących w Tatrach, oraz Materyałów do etnografii Podhala.
Ostatnia książka, choć wydana nakładem Akademii Umiejętności, zawiera mnóstwo arcyciekawych pieśni, przypowieści, przysłów i podań ludu góralskiego, z których na tem miejscu przytoczę choć jedną Powiastkę o Panu Jezusie i św. Piotrze:

Raz śli se oba Paniezus i świenty Pieter bez las i uwidzieli grosz na drodze, a Paniezus powiada do świentego Pietra: »E, wejze go!« A świenty Pieter powiada: »E, hań sie nima po co schylać«. Tak wzion Paniezus i kupił śliwek trzydzieści i seł naprzód a świenty Pieter za nim. A był straśny gorąc, co nieporada było wytrzymać i puścáł te śliwki po jednej, a świenty Pieter jak uwidział tak łaps jom do gemby prosto, i ino raz obrócił a kośtki wyrzucał ś nik. Skoro ostatniom zjad, a Paniezus ta seł i seł w rzeci, ze ta nic nie widzi, już się potem obeźrał i powiada mu tak: »No widzis, raześ sie nie chciał schylić po gros, a teraz ejsie musiał trzydzieści razy schylać«. I kany świenty Pieter wypluł, to urós grzybek i Paniezus powiada: »No, zbiraj se teraz grzybki«. I było ik w ocimieniu pełno. Temu wej dzisiaj gadajom, ze świenty Pieter grzyby sieje.

W całkiem innym rodzaju, ale niemniej zajmującą jest książka Stopki, prawie zasługująca na miano monografii o Sabale, ozdobiona prześlicznym portretem ołówka Brzegi, a za wierająca życiorys tego niepospolitego górala, jego bajki, powiastki, piosnki i t. d. Nie od rzeczy będzie przytoczyć tu z niej poniższy wyjątek:

Zawsze codzień wczesnym rankiem suwał Sabała kyrpcami z Kościelisk, gdzie mieszkał, ku Zakopanemu. Od czasu do czasu spoglądał w górę jednem okiem, jak orzeł, przechylając głowę to na prawo to na lewo, chcąc zbadać, czy »chmury sie nie robiom«, czy pogoda będzie trwała... Po drodze wstąpił do kościółka drewnianego i tam krótko się modlił. Pacierz jego był ciekawy, bo pełno w nim było dodatków i przekręcań. Raz zmówił tych pacierzy tylko dwa i tak je ofiarował: »Okwiarujem tez ten paciorek Najświęcej Panience Maryjce, Paniezusowi i św. Janiowi patruniowi. Ale ik téz barz piknie przypytujem, bo tez paciorecków ino dwoje, a ik do podziału troje, haj! Tu by trza zmówić lo św. Jana jeden, a ta pan wielkomozny (Chałubiński) bedzie sie ciskał, ze mie nima. Ale wiem, co robiem! Ja téz to okwiarujem Naświęcej Panience Maryjej, a ona ta sićkik dobrze do równości podzieli i nikomu krzywdy nijakiej nie zrobi, haj!« I wyszedł. Ciekawe również było następujące ofiarowanie: »Okwiarujem tez ten páciorek Panu Jezusickowi, okwiarujem i polecam, jakby kciał przyjońć; a jak nie, to ja sie téz ś nim nie sprzecom«.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


W Mięguszowieckich turniach był mądry niedźwiedź, na którego stary myśliwy miał pewne oko. »Był straśnie mądry, haj! To się trafi, prosem piéknie, taki dźwierz, co, prosem pielenie, i cłek rozumu telo ni mé. Straśnie je smyśny«. Niedźwiedź mylił, ale Sabała długo chodził za nim, podchodził go i wreszcie zabił. Już się cieszył, że pasterze będą radzi, że ich od szkodnika uwolnił, kiedy za strzałem nadbiegli Liptacy i byli już tak blizko, że widzieli Sabałę prujacego niedźwiedzia. On jednak nie stracił przytomności umysłu, choć nieprzyjaciół było trzech, a on sam. Śpuścił kamień i tak ich nim poczęstował, że im się już drapać »nie wypadało i nie kciało, bo mieli swojego mięsa dość«.

Innym razem postrzelił capa i ten uciekł mu między woły Liptaka, bo to było na węgierskiej stronie. Sabała zdjął skromnie kapelusz i począł prosić pokornie, kłaniając się Liptakowi, żeby mu pozwolił capa zabrać, bo cap jego. Liptak zaś, rozśmielony pokorną postawą Krzeptowskiego, tem pewniej obstawał przy swojem i twierdził, że choć Sabała postrzelił kozła, ale on się później zmieszał z wołami jego, więc też do niego należy. Widząc, że z nim dobrocią nie poradzi, odszedł Krzeptowski na 50 kroków, nasypał niepostrzeżenie do strzelby piasku, bo była tylko lotkami nabita i strzelił do Liptaka tak nieszczęśliwie, choć utrzymywał, że w nogi mierzył, iż »oko i śtery zęby dyascy wzięni«. Później spotkali się jeszcze. Liptak poznał jednem okiem Sabałę, ale on mu udowodnił, że nigdy jeszcze nie strzelał i nawet nie wie, jak się strzelbę trzyma.
...Gdyśmy go raz pytali, jakiego systemu strzelby używał, mówił: »Mnie ta, prosem piéknie ik miłości, kzżdá do zukwy się zdałá. Ino dubeltówka wse lepsá«. Raz spotkał się z niedźwiedziem. Strzelił i chybił. »Miałek pojedynkę, wyzionek się na smreka. On mi się przypatrzuje ze spodku, a ja siedzem cicho, inose dychom. Śtanon na łapak, ale mie dostać ni móg, haj. Jazek tak to, mościwko panku, wysiedziáł. Wytrzymała mie wereda długo, nie krótko, a ręce mi cysto piéknie zglegwiały, co strak, haj! On się zaś poseł paść na borówki. Poseł niżej, a syćko sie na mnie boke jednem oke przypatrywał. Ja sie zaś zacon wyżej styrbać, cyby jakosi sie cego lepsego nie chwycić. Siadek na gałęź, ale się złamała, była słaba. Toż to, dobrze nie barzo, zjehałek na ziem, haj! Ja w uciekaca, on za mnom. Jazek lewdy dopad bucka dość hrubego i wylazek nie wielo myślęcy na niego, na gałąź, haj! Byłek ślebodny, bo buk był hruby, ino ze mi cość kajść po brzuku straśnie jeździło, bok długo siedział, a jedzenia ni miałek: było ostawione przy smreku. Kieby mi miał wto flintę podać ze spodka, to onoby ta było syćko dobrze, bok prok i kapśliki w torbce miał. Ale nika nie, haj!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


W wykonywaniu dobrych uczynków był Sabała Chałubińskiemu niejednokrotnie pomocny. Miał u niego wielki wpływ i szacunek dla siebie, więc korzystał z niego często i gdy kto prosił o wizytę doktorską, wstawiał się Sablik, motywując swą prośbę słowy: »Já ta ś nim znajomy, a moze i krewny«. »Jakże blizkie pokrewieństwo?« uśmiechając się, pytał lekarz. Sabała zaczynał zaraz opowiadać, jak z nim chodzili na kozy i ile ich ubili. »My sie z jego ojce straśnie radzi widzieli, choćmy spólnikowali«. Razu pewnego zagadnięty w ten sposób przez Chałubińskiego, nie mógł się szybko połapać, a powtarzać się nie chciał, więc mówił: »E, my ta byli, prosem piknie ik wielkomozności, z jego ojce kumotrami, ale przez mojom babe... Ja tok jego krewny, bok od niego kobylsko kupił i udała mi sie straśnie«. Albo też: »Ja ta ś nim kumoter«. »A kogożeście trzymali?« pyta jeden z góralów. »Eć wej, worecek we młynie, kie mie baba po mąke posłała, kie jom młynarz do worecka suł, haj!....« Pewnej góralce zachorował syn, pobiegła więc prosić Chałubińskiego, żeby go odwiedził. Deszcz padał jak z cebra, a wysłany Sabała po budkę nie mógł jej znaleść. Lekarz wypytał się o objawy choroby, a gdy zmiarkował, że niebezpieczeństwo w zwłoce nie grozi żadne, mówił: »Poczekajmy, może się przecie skończy ta lejba«. »O, ono się skończy« rzekł Sabała, »bo straśnie pilno leje... Ono ino, prosem piknie ik wielkomozności, niekze idom. Cuhe im dom, to sie odziejom. A kie horość przysła, to ono ta trza jom wygnać, bo i śmierzć bedzie kajsi nie prec. Będzie koło wędłów zajezdzać. Ony, to dom jest siostry, a śmierzć to straśnie wartka baba, haj!« Odział własną cuchą lekarza, a sam, przewróciwszy serdak do góry kudłami, suwał lekko po błocie przodem i mruczał pod nosem: »Ono, ja tak uwazujem, co sie musiało gazgostwo w niebie popsuć abo jako?...«

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teraz obaj spoczywają na zakopiańskim cmentarzu, w najbliższem sąsiedztwie, księdza Stolarczyka i Bronisława Dembowskiego. Przechodząc około tych czterech mogił, doznaje się dziwnie rzewnego uczucia, bo są to groby czterech najwybitniejszych osobistości Zakopanego, groby ludzi, którzy stworzyli dzisiejsze Zakopane, a którzy już dziś stają się jego postaciami legendowemi. Chałubińskiemu zostanie na zawsze przydomek »króla tatrzańskiego«; ksiądz Stolarczyk, jako pierwszy proboszcz w Zakopanem, śmiało może być uważany za apostoła górali, który im przyniósł światło chrześcijaństwa[5]; pamięć Dembowskiego nie zaginie, dopóki Podhale będzie się zabudowywało w stylu zakopiańskim, którego on — obok Witkiewicza i Matlakowskiego — był głównym propagatorem; a o Sabale utworzy się mit, w którym ten genialny gawędziarz­‑poeta opromieni się aureolą tatrzańskiego Homera. Pokolenia będą następował}’ po pokoleniach, a o tych czterech mężach, dopóki ludzie będą jeździli do Zakopanego, legenda nie zaginie: owszem, będą w jej promiennem świetle rośli do jakichś bajecznych rozmiarów; a ci, co ich znali osobiście, co na nich jeszcze własnemi oczyma patrzyli, będą o nich z dumą opowiadali młodszym pokoleniom, ojcowie synom, matki córkom, dziadkowie wnukom...
O stosunku Chałubińskiego do Zakopanego pisał w Kraju prof. Ignacy Baranowski:

Miłośnik przyrody, wrażliwy na jej piękności, artysta z usposobienia i z wykształcenia, obiera za stałą siedzibę letnią Zakopane, piękne ustronie górskie, o którem, ze istnieje, jeszcze od czasów Staszyca wiedziano, ale do którego tłum turystów podążył dopiero wtedy, gdy Chałubiński tam się na stałe osiedlił. Za jego staraniem powstaje Towarzystwo Tatrzańskie, którego głównem zadaniem miało być badanie fizyograficzne Tatr polskich. W wycieczkach niezmiernie zuchwałych, wiodących go na szczyty niezwiedzane, wyrabia doskonałych przewodników górskich, oraz wyznacza szlaki i drogi, dla turystów dostępne, a bogate w urocze widoki. W wycieczkach tych zbiera odłamki skał, oznacza ich pochodzenie, porządkuje je. Zbiór ten stał się dziś, z daru Chałubińskiego, własnością Muzeum tatrzańskiego, któremu wielbiciele Chałubińskiego jego imię nadali. Równocześnie zbiera mchy tatrzańskie, bada je, determinuje i klasyfikuje. Owoc tej długoletniej pracy nad mchami ogłasza najpierw w Pamiętniku fizyograficznym, a następnie wydaje oddzielnie p. t.: Grimiae tatrenses ex autopsia descripsit et adumbravit dr. Chałubiński. Monografia ta, napisana w języku łacińskim, cenioną jest przez briologów zagranicznych, jako jedna z najlepszych prac w tym dziale naukowym... Poznawszy klimat Zakopanego, oceniwszy jego wartości lecznicze, Chałubiński wygotowuje ustawę Stacyi klimatycznej i wyjednywa jej zatwierdzenie... Dziwnie piękny stosunek wywiązuje się między Chałubińskim a ludem górskim, który przedtem, odcięty od świata, żył, rzec można, w stanie pierwotnej kultury, noszącej cechy niezwykłe, bardzo oryginalne, a znamionujące wielkie zdolności tych dzieci natury. Chałubiński dopomaga do zebrania legend ludu górskiego, jego pieśni, które Kleczyński z ust ludu notuje, a Paderewski w wykwintne dzieła sztuki przetwarza. Chałubiński jest inicyatorem Szkoły snycerskiej i Szkoły koronkarskiej, poparty w tem dzielną pomocą śp. Mikołaja Zyblikiewicza. Wreszcie usiłuje on podnieść rolnictwo przy udziale swego najbliższego przyjaciela, zacnego plebana zakopiańskiego, ks. Stolarczyka, który we wszystkich tych pracach Chałubińskiego idzie z nim ręka w rękę. Pełen miłości ziemi i ludu, stworzył sobie Chałubiński świat nowy zadań społecznych, cywilizacyjnych i naukowych, których spełnienie wzbogaciło wielkiemi zasługami ostatnią epokę jego żywota.
Ostatnie lata były walką z ciężką niemocą, która ten potężny duchowo i fizycznie organizm złamała. Półtora roku poprzedzające datę zgonu, Chałubiński spędził w ustroniu zakopiańskiem. Do ostatniej chwili liczni jego przyjaciele i wielbiciele zimą i latem dążą do Zakopanego, aby krzepić myśli i uczucia widokiem szczytów tatrzańskich i widokiem człowieka, który długi żywot umiał wypełnić pracą, do jakiej podnietą była miłość nauki, kraju i człowieka.

Gdy żył Chałubiński, Zakopane posiadało urok, o jakim pojęcia nie mogą mieć ci, co tych czasów nie pamiętają. Już sam przyjazd »króla tatrzańskiego« był uroczystością dla wszystkich, dla górali zarówno, jak i dla gości. Chałubiński przyjeżdżał zawsze do Zakopanego na początku lipca, a dnia, w którym go się spodziewano, kilkudziesięciu młodych górali jechało konno w odświętnych strojach parę wiorst na jego powitanie, tak, iż przez całe Zakopane, aż do swego domu jechał z eskortą, wśród radosnych okrzyków, wśród strzałów na vivat z pistoletów, często wśród salw z moździerzy. Goście, na widok tego malowniczego orszaku, powiewali czapkami i chustkami, jakby mu starym słowiańskim zwyczajem mówili: a witajże nam, witaj, miły hospodynie! — a on kłaniał się z powozu na wszystkie strony swym słomianym kapeluszem, rozpromieniony, szczęśliwy, uśmiechnięty i kontent, że znowu jest w swem ukochanem Zakopanem, w tych swoich pięknych Tatrach, których nikt nie miał takiego prawa nazywać swojemi, jak on!... Potem widywało go się jeżdżącego bryczką po ulicach, zawsze w serdaku i słomkowym kapeluszu; a gdy się zdarzyło, że szedł pieszo, to nigdy sam, bo jeśli nie szedł z Wojciechem Rojem lub Sabałą, to go otaczała gromada górali, z którymi nigdy nie brakło mu tematu do przyjacielskiej rozmowy. Czasami spotykało się go z jaką zapłakaną gaździną, z którą szedł do jej chorego męża lub syna; ale bywało i tak, że go się spotykało w towarzystwie najwybitniejszych jednostek naszego społeczeństwa, szczególniej z bracią artystyczną, do której przez całe życie miał nieprzeparty pociąg. Pamiętam czasy, w których go widywałem asystującego Modrzejewskiej, spacerującego z młodocianym Paderewskim, z księdzem Stolarczykiem (którego tymczasem wszystkie przechodzące baby całowały po rękach), z Sienkiewiczem. Gdy wychodził na wycieczkę w góry, całe Zakopane nie mówiło o czem innem; wycieczki bowiem takie, jak je urządzał Chałubiński, miały w sobie coś romantycznego i epickiego zarazem. Przedewszystkiem nie odbywał ich nigdy w małem towarzystwie, lecz gromadą, złożoną z kilkunastu zaproszonych osób i 30 lub 40 górali, ze starym Sabałą na czele.
Wybierano się z całym obozem, z namiotami, rondlami, samowarami, kocami, etc. etc., a nadewszystko z muzyką, z basetlą, z kobzą, z harmonią, z kilką skrzypiec, ze słynnym Obrochtą, jako pierwszym skrzypkiem i przewodnikiem tej góralskiej orkiestry. Prowadzili Jędrzej Wala, Maciej Sieczka, Szymek Tatar, Wojtek Roj i Sabała, który przez całą drogę przygrywał na swych gęślikach, przyśpiewując jednocześnie. Za nimi szedł Chałubiński z towarzystwem, niekiedy i w towarzystwie żony, którą górale nieśli w specyalnie ad hoc sporządzonym fotelu; w tyle zaś, za nimi, szli »chłopi« z torbami na plecach, wypchanemi żywnością i zapasową odzieżą, z kotlikami i ciupagami w ręku. Takim taborem zapuszczano się w góry, wdzierano się na najniedostepniejsze szczyty, rozkładano się nad brzegami jezior, a że z »panem dochtorem« nigdy nie wychodziło się na krócej, niż na kilka dni, więc i nocowano pod golem niebem, w kosodrzewinie lub lesie, przy świecącym księżycu lub gwiazdach, a niekiedy pod powałą chmur, »siepiących« drobnym kapuśniaczkiem. Ci, co brali udział w tych wycieczkach Chałubińskiego, nie zapomną o nich do śmierci! Zwłaszcza nie zapomną tych noclegów przy rozpalonem ognisku. Gdy jeszcze na spanie było zawcześnie, zabawiano się w ten sposób, że albo Sabała, rzępoląc na gęśli, opowiadał o dawnych zbójnickich wyprawach, albo górale tańczyli zbójeckiego (oczywiście, że się bez muzyki wtedy nie obeszło), albo Obrochta grał na skrzypcach, a jeden i drugi śpiewał pieśni góralskie:

Oj, góry nase, góry,
Oj hale, nase hale,
Kto was zna tak dobrze,
Jako my górale!

Tak było do r. 1887, dopóki brzemię starości i choroby nie powaliło genialnego lekarza. Odtąd Tatry stały się dlań niedostępne; musiał poprzestawać na samem tylko Zakopanem, aż w końcu prawie się nie wychylał po za obręb swego domu. Były to smutne czasy dla Zakopanego: wszyscy wiedzieli, że Chałubiński już nie wyjdzie z tej choroby. Kiedy się go spotkało czasami, jadącego bryczką z Sabałą lub Rojem, zgarbionego, z cerą ziemistą, oczyma przygasłemi, serce się krajało na jego widok: była to już tylko ruina człowieka, stojącego nad grobem. Patrząc nań (a gdy przejeżdżał, mimowoli wszyscy odsłaniali przed nim głowy), przeczuwało się, że to już niezawodnie ostatnie lato widzi się go w Zakopanem.
Na parę tygodni przed śmiercią Chałubińskiego, bawiący i koncertujący wtedy w Krakowie Paderewski, już opromieniony europejską sławą pierwszego pianisty, dowiedziawszy się, że chory zapewne już nie doczeka wiosny, pospieszył do Zakopanego, ażeby pożegnać się ze swym dostojnym wielbicielem i osłodzić mu ciężkie chwile niemocy swą mistrzowską grą na fortepianie. Gdy z Wiednia, Paryża i Londynu dochodziły nas echa tryumfów Paderewskiego, Chałubiński, już wtedy chory, niejednokrotnie wyrażał życzenie, że jeszczeby chciał »pana Ignacego« choć raz usłyszeć przed śmiercią. I oto stało się zadość jego życzeniu: w chwili, gdy może go się najmniej spodziewał — gdy słoty i wichry jesienne zasępiały całe Podhale — Paderewski zjawia się w Zakopanem, spędza kilka godzin przy łożu dogorywającego przyjaciela i cały wieczór gra mu Beethovena, Chopina, Schumana. Oprócz Chałubińskiego słuchało go jeszcze kilka zaproszonych osób. W niespełna miesiąc potem Chałubiński już nie żył. Umarł dnia 4 listopada 1889 roku.








  1. Pisane w r. 1898.
  2. Na ścianie domu księdza Stolarczyka, u którego mieszkał genialny twórca Kazania Skargi, po dziś dzień znajdują się szkice węglem, wyobrażające trzech dyabłów w bardzo humorystycznych pozach.
  3. W prześlicznem Pozdrowieniu, natchnionem tęsknotą za górami, pisze Tetmajer:

    Wichrze! Nad wzgórza, pola, nieś
    Me pozdrowienie stąd,
    Rodzinną moją pozdrów wieś
    I dunajcowy prąd.
    Przydrożne wierzby, smreków las,
    W ogródkach każdy kwiat,
    I wszystkie łąki pozdrów wraz
    I ludzi z wszystkich chat.
    I do tych śnieżnych skał się zwróć
    Ku stawom, halom gnaj,
    I pozdrów mi po tysiąckroć
    Mój cały górski kraj!

  4. Nie można tego powiedzieć o Buncie Napierskiego, który grany niedawno w Krakowie i wydany w osobnej książce, należy do słabszych utworów autora Krzaku dzikiej róży. W każdym razie utwór ten należy do literatury tatrzańskiej, a pierwszy jego akt, najlepszy ze wszystkich 3‑ech, zawiera kilka scen z życia górali, które, jako obrazki genre posiadają dużą w ar­tość artystyczną.
  5. Przed księdzem Stolarczykiem nie uważali np. górale za coś Panu Bogu ubliżającego, gdy sobie w kościele »fajeckę« zapalił i »pacierz na koronce mówił«. Jeśli zaś nie palili w kościele, to sobie za to niejeden »na odchodnem od lampasa przed wielgim ołtarzem zapalił i seł do pola kurzęcy«. Stopka, Sabała, 47.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.