Zaklęty Dwór/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Spisek.

Upłynęło już kilka miesięcy od ostatnich scen naszej powieści.
Opuszczony na tak długi czas tok działania, musiał oczywiście w wewnętrznym swym rozwoju, wewnętrznych swych wpływach i przemianach postąpić znacznie dalej wszakże ogólny stan rzeczy, ogólna zewnętrzna sytuacja działających osób, pozostała niezmienna. Wszystkich naszych znajomych zastaniemy na tych samych stanowiskach, jakie zajmowali poprzednio.
Ale nieuprzedzając czytelnika za wiele, pochwytujemy wątek dalszego opowiadania, a choćby z samego tylko respektu dla powagi urzędu zaczniemy od prześwietnej dominii.
Czcigodny pan mandatarjusz odbywał właśnie jedną z najgłówniejszych funkcji swego codziennego działania, oddawał się drzymce poobiednej. Pani sędzina posunęła z wizytą do księdzowej, a w kancelarji dominikalnej urzędował pan Gustaw Chochelka sam.
Siedzi właśnie przy brudnym, obryzganym stoliku i gryząc pióro w zębach lub dusząc je zawzięcie w ręku, widocznie sili się z niesłychanem natchnieniem na jakiś koncept niepospolity.
Ale nie łatwe to podobno dla biedaka zadanie!
Spocił się cały, włosy wzburzył na wszystkie strony, bakenbardy najeżył okropnie, kołnierzyki podciągnął aż powyżej uszu, a zaledwie z trudem i mozolą dwa nędzne wiersze nakreślił na papierze.
Prawdaż bo, że waleczny nasz bohater nie forsuje się nad lada relacją urzędową, na które dzięki przezorności wyższych władz gotowiuteńkie znajdują się już formularze, że byle tylko uwaga przy przepisywaniu, a idzie jak z płatka.
Pan Gustaw Chochelka inne, ważniejsze wypracowuje zadanie i to in popriis privatis.
Gdybyśmy się umieli przymilić jego tyle interesującej osobie, wyznałby nam pewnie na ucho z pewnym nieopisanym uśmiechem zadowolenia, że koncepuje list miłośny do jakiejś panny Marjanny czy Serafiny, która go jak powiada wściekle kokietuje, że już nie może obstać dłużej. Chce jej więc wypalić nareście wyznanie miłośne po wszelkiej formie, ale dziwnem nieszczęściem koncept jak zaklęty utkwił we łbie i ani rusz dopisać trzeciego wiersza, aby przynajmniej dopełnić zwykłą przyjętą liczbę perfekcji.
Z ciężkim westnieciem odczytuje biedak po raz prawie setny:
„Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki, aby zbolałemu sercu memu....
Ale cóż dalej? Nad tem pan Chochelka od dwu godzin suszył i łamał sobie mózgownicę.
— Popuścić cugle... mruknął i już zamachnął się piórem, ale nagle się zawahał.
— Popuścić!.... popuścić.... cugle!.... nie — szepnął niezadowolony, skubiąc nieszczęśliwe bakenbardy.
— Aha! — wykrzyknął naraz: — Już kilkanaście razy chwytałem za pióro do ręki, aby zbolałemu sercu memu dać wziąć wolność.....
Znowu niekontent pokiwał głową.
— Dać.... wziąć — poszepnął i z ciężkiem westchnieniem zamyślił się głęboko.
— Przeklęcie — wybąknął gniewnie — nic się nie klei.... Jestem przecie oczytany! — dodał jakby sam siebie wbijając w ambicję.
Pan Chochelka jest oczytany! Prawda! Niech kto tylko wspomniał Mickiewicza a zaraz podniósł się na pięty, poprawił bakenbardy i uśmiechnął się jak człowiek, któremu nic tajnego pod słońcem.
— Mickiewicz, Mickiewicz! — wycedził — to ten, co to zrobił wiersze o pani Twardowskiej, o, ja jego wiem. Zdatna głowa!
I trzeba wiedzieć, że pan Chochelka nie ograniczał się jedynie na Mickiewicza. Raz w jednym tygodniu odczytał całego Rinaldiniego i Życie Genowefy, ale odtąd dał sobie słowo żadnej powieści nie wziąć do ręki.
— Bo takem się przejął temi historjami, żem cały dragi tydzień chodził jak cymbał wierutny! — mawiał.
Pan Chochelka jak widać nie lubił przedstawiać się nigdy w swej naturalnej postaci!
Ależ biedak męczy, dręczy i mozoli się w tej chwili, a tu ciężko jak z kamienia! Rób co chcesz, trzeci wiersz nie wykłuwa się z głowy.
Pan aktuarjusz splunął gniewnie!
— Tfy do licha! Nie idzie zgoła! a tak tęgą mam głowę — mruknął.
Nie można mu brać za złe tej przechwałki! Każda liszka chwali swój ogon — powiada przysłowie, dlaczegóżby więc panu Chochelce nie miało być wolno pochwalić exeplionaliter swej głowy?
Mimo jednak tak tęgiej w własnem przekonaniu głowy, koncepcja listu nie postąpiła ani o krok dalej.
— Co tu począć! — wyjęknął w zwątpieniu.
Nagle ręką uderzył się w czoło.
— Utnę wierszem! — wykrzyknął z tryumfem.
— Wybornie! kapitalnie! — pocieszał się po krótkim namyśle, w deklamatorskiej stawiąc się pozycji.
— Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki. — Ażeby serca mojego zbolałe jęki!
— Tam do djabła! mam wielki talent poetyczny, a dotychczas ani wiedziałem o nim! Ręki! Jęki! jaki rym siarczysty! Ej ba nie koniec na tem, nasuwają mi się dwa nowe rymy: Ręki, jęki, męki, dźwięki!
I jakby przestraszony swem niespodziewanem bogactwem pan Chochelka oburącz chwycił się za głowę.
— Cóż to teraz wybrać na miłość Boga? — zagadnął się tragicznie zawracając oczy. — Serca mojego zbolałe jęki, zbolałe męki, zbolałe dźwięki! wszystko dobrze! kapitalnie! wybornie!
I jak szalony zerwał się z krzesła i zaczął biegać tam i nazad po pokoju.
— Serce cierpi zbolałe męki — wyśmienicie! Serce puka głośno, a zatem jęczy, a zatem serca jęki, ekselentnie!
Nagle przystanął.
— Serca zbolałe dźwięki — to podobno najlepiej, najpoetyczniej! — mruknął w niepewności.
— Et, co tam! — wstrząsł się po chwili namysłu — jęki, męki, dźwięki! wszystkie dobre. Wszystkie wpakuję! Niech wie, że się znam na rymach! Ho, ho, bo to nie łatwo do jednej końcówki aż trzech extrafein dobrać rymów.
Co tchu siadł do stolika i z niemałym jaszcze ponownym trudem i mozołem jak niemniej z niepospolitem przelaniem potu i inkaustu, wypisał na papier:

—  Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki,
Ażeby serca mojego zbolałe jęki,
Ażeby piersi mej nieustanne męki,
Ażeby głowy mojej ogniste dźwięki.....

Tu utknął i poskrobał się w głowę.
— Dalej! — zagadnął sam do siebie — hm, dalej.. dalej...
— Jest! — wrzasnął i poskoczył w siedzeniu:

Wynurzyć dziś tobie,
Jak samemu sobie,
Kiedy bymbył w grobie,
Albo stoi przy żłobie.

Tu wybuchł tym głośnym, urywanym śmiechem, który u dzieci i warjatów ma oznaczać najwyższy stopień radości.

I w samej rzeczy miał się czem cieszyć poczciwiec cały wiersz ostatni udał mu się, że nic dodać. Sam jeden zamykał w sobie i krytykę poprzednich wierszy i tytuł, charakter i nazwisko autora!
Na szczęście miał to być na dziś wiersz ostatni.
W tej chwili zajechał jakiś kocz przed prześwietne dominium, a zwolna i ostrożnie wyłaził z niego jakiś chudy skrzywiony człowiek.
— Pan Żachlewicz, były plenipotent hrabiego z Orkizowa! — wykrzyknął aktuarjusz poeta, wyzierając przez okno. — Trzeba zbudzić pana sędziego!
I popędził co żywo na drugą stronę.
Pan Żachlewicz wszedł tymczasem do kancelarji i obzierając się do koła jakby nieśmiały i zakłopotany, zatrzymał się we drzwiach.
Tuż zaraz wpadł pan sędzia z takim pospiechem, że nawet nie przetarł dobrze zaspanych oczu. Pan Żachlewicz widać wielkie miał u niego znaczenie.
— Do nóg upadam pana dobrodzieja! — zawołał kłaniając się nisko.
— Sługa i podnóżek pana sędziego dobrodzieja — wycedził Żachlewicz i ręką wyciągnął naprzód.
W tej chwili obudwu spojrzenia zetknęły się z sobą i zupełnie różny wyraz wybił się na obu twarzach. Jeden drugiego wietrzył przez skórę. Mandatarjusz zrozumiał na pierwszy rzut oka, że Żachlewicz w jakimś ważnym przybywa do niego interesie i chciałby go łatwym zbyć kosztem.
Żachlewiez ujrzał się od razu odgadniętym i poczuł instynktowo, że nie z lada przeciwnikiem będzie mia do czynienia.
— Trzeba dobrze się wziąć na kieł! — pomyślą Żachlewicz.
— Trafiła kosa na kamień! — tryumfował w duchu pan mandatarjusz.
— Pan dobrodziej już z zagranicy? — zapytał głośno.
— Ledwie co wróciłem.
— Mogę prosić pana dobrodzieja na drugą stronę... mojej żony wprawdzie nie ma....
Pan Żachlewicz przerwał mu uściskiem ręki.
— Przepraszam pana sędziego, nie ładnie to może, ale przyznam się, że przybyłem li tylko za interesem, nie chciałbym więc robić subjekcji.
Pan mandatarjusz obejrzał się za panem Chochelką, a ten już rozumiał znaczenie tego poruszenia. W takim razie obowiązkiem jego było brać czapkę i wynosić się na przechadzkę. Pan aktuarjusz często nie gniewał się za to wcale, bo szedł sobie zwyczajnie na ogród, gdzie pod cień wielkiej lipy lubiła podchodzić pani sędzina, gdy tylko zaczął ją trapić frasunek.
Żachlewicz i mandatarjusz pozostali w kancelarji.
Pierwszy usiadł na starej, brudnej drelichem pobitej sofce, drugi z urzędową powagą zajął miejsce na drewnianem krześle w pobliżu.
Żachlewicz się czegoś wahał i namyślał, jakby układał plan kompanii. Mandatarjusz milczał zawzięcie i tylko z ukosa zerkał na swego gościa.
— Hm! hm — krząknął nareście Żachlewicz.
— Hum, hum — zawtórował mandatarjusz.
Żachlewicz uśmiechnął się obleśnie, a nie spuszczając przeszywającego spojrzenia z mandatarjusza, cedził zwolna:
— Mam nader ważny i delikatny interes do pana sędziego dobrodzieja.
— O, pan dobrodziej potrzebuje tylko rozkazać! — upewniał z ukłonem mandatarjusz.
— Będzie to mały sekrecik.
Mandatarjusz z nabożeństwem pochylił głowę na piersi.
— Przedewszystkiem tedy tajemnica pod słowem honoru — ciągnął z naciskiem Żachlewicz.
Mandatarjusz zamiast odpowiedzieć, z uroczystą powagą wyciągnął rękę.
Żachlewicz poprawił się w siedzeniu.
— Na uczciwość.... — zaczął swojem ulubionem przysłowiem i zawahał się jakby nie wiedział od czego uderzyć.
— Pan sędzia wiesz zapewne — zabrał głos po chwili — że przed trzema miesiącami podziękowałem za służbę hrabiemu....
— Słyszałem o tem — odpowiedział mandatarjusz niepospolicie rozciekawiony samym początkiem.
— I jakże pan sobie to tłumaczyłeś, jeśli wolno zapytać?
— Przyznam się, że jak wszyscy inni niewiedziałem bynajmniej co myśleć o tem. Pan dobrodziej, źrenica w oku hrabiego...
Żachlewicz uśmiechnął się po swojemu.
— Dziś muszę się z nim procesować panie łaskawy — rzekł po chwili.
— Czy być może! — wrzasnął mandatarjusz zdziwiony naprawdę.
— Na uczciwość, była to konieczność nieodzowna.
Mandatarjusz swoim zwyczajem rozdziawił gębę.
— O cóż to poszło? — mruknął, jakby niedowierzając.
— Zaraz kochanemu panu wszystko wytłumaczę, bo będę bardzo potrzebował jego pomocy.
Mandatarjusz uśmiechnął się skrycie, a strasznie go jakoś zaświerżbiała dłoń.
— Proszę tylko rozkazać w czem mogę służyć — odezwał się po chwili.
Żachlewiez przełożył nogę na nogę, oczy w większy jeszcze niż zazwyczaj wywrócił zyz i prawił dalej powoli, ważąc w ustach każde słówko.
— Oceniając moje długoletnie w około swego domu usługi, pan hrabia przyrzekał mi zawsze pewną gratyfikację osobną....
Mandatarjusz pokiwał głową poważnie, jakby chciał ukryć tym sposobem szyderczy uśmiech, który na gwałt cisnął się na usta.
Żachlewicz nie uważał tego i ciągnął dalej:
— W samej rzeczy też chciał wypełnić obietnicę przed trzema laty.
— Kiedy objął klucz żwirowski? — wtrącił mandatarjusz.
— Tak wtedy, darował mi na wieczne czasy formalnym zapisem jednę wieś całą....
Mandatarjusz aż na pół poskoczył z swego siedzenia, tak go jakoś piknęło szczęście jeneralnego rządcy.
— A którą? — zapytał pospiesznie.
— Buczały! — odpowiedział Żachlewicz jakby od niechcenia.
— Buczały! — powtórzył mandatarjusz i pokiwał głową.
Żachlewicz westchnął i machnął ręką.
— Ale cóż, nim jeszcze mogłem darowiznę wziąć w posiadanie i wleźć do tabuli, przybywa ten klucznik stary Kost’ Bulij!
— Z testamentem!
— Pan hrabia musiał oddać cały klucz, a więc i moja darowizna.
— Poszła ad acta — kończył mandatarjusz urzędowem przyrównaniem.
Żachlewicz wstrząsł głową.
— Tak znowu nie myślę.
— Jakto?
— Darowiznę uważam zawsze za darowiznę; niedostając więc Buczał, miałem prawo rościć sobie jakiś inny ekwiwalent.
— Słusznie.
— Tymczasem pan hrabia zapatrywał się na tę rzecz inaczej. Utrzymuje, że do darowizny tej skłonił go jedynie nowy przyrost majątku, a z upadkiem tego przyrostu, upada i jej znaczenie.
— Hm, hm — mruknął mandatarjusz i brwi podciągnął do góry.
— Jednem słowem hrabia położył swoją donację jedynie tylko jako skutek własnego posiadania Żwirowa.
— Tracąc zaś sam Żwirów, nie uczuł się obowiązanym do niczego — uzupełniał mandatarjusz własnym domysłem.
Żachlewicz skinął głową, potakując.
— Mógłżem jednak poprzestać na tem? — zapytał po chwili.
Mandatarjusz krząknął i wzruszył ramionami.
— Udałem się do zręcznych adwokatów — prawił dalej były rządca jeneralny.
— A ci zrobili panu nadzieję....
— Bynajmniej, przepowiedzieli mi otwarcie przegraną w obec prawa.
— A pan dobrodziej na to....
— Nie straciłem nadziei. Zapis mój upadał w obec prawa dlatego, że upadła i san a sukcesja hrabiego; w razie jednak jego legalnego powrotu do sukcesji, powracam i ja do moich praw na Buczały.
Mandatarjusz rozdziawił gębę, wybałuszył oczy, najeżył wąsy i nastrzygł uszy, ale nie rozumiał nic jak w rogu.
Żachlewicz chwikę milczał z spuszczonemi oczyma, jakby umyślnie chciał mandatarjusza w tem większe jeszcze wprowadzić oczekiwanie.
— Otóż tedy.... — zaczął nareście.
Mandatarjusz z krzesłem gwałtownie posunął się naprzód.
— Aby przyjść do swej donacji, potrzeba koniecznie wprowadzić hrabiego w posiadanie całego Żwirowa.
Mandatarjusz machnął ręką, jakby zawiedzony w nadziei.
— Panu sędziemu wydaje się to niepodobieństwem?
— A panu dobrodziejowi, nie?
— Bynajmniej.
Mandatarjusz zarzucił głowę w tył z wyrazem najwyższego zdziwienia.
Żachlewicz spokojnie cedził przez zęby.
— Mam pewną nadzieję, że przy boskiej i ludzkiej pomocy uda mi się dokazać tego.
— Obalić testament po trzech latach z okładem! — wykrzyknął mandatarjusz.
— W tym razie nie ma zadawnienia.
— Ależ testament ważny po wszelkiej formie.
— Przeciwnie na uczciwość ja myślę, że zupełnie nieważny! — przerwał były rządca z silnym naciskiem.
— A to jakim sposobem? — zapytał mandatarjusz i aż gębę rozdziawił, aby lepiej słyszeć odpowiedź.
Żachlewicz uśmiechnął się po swojemu
— Wiadomo panu, że prawo nie wszystkim pozwala rozrządzać swą wolą.
— Jakto? — wykrzyknął mandatarjusz, nie rozumiejąc dobrze.
Żachlewicz ciągnął dalej:
— Są ludzie, którzy w obec prawa nie mają własnej woli np. wzięci pod kuratelę....
— Warjaci! — wrzasnął mandatarjusz i niezmiernie wybałuszył oczy, bo nagle zaczęło mu już świtać w głowie.
Żachlewicz pochylił głowę w milczeniu.
Mandatarjusz pięścią uderzył się w czoło.
— Fiufiufiu! — zasyczał.
Ale nagle się zamyślił z i niejakiem powątpiewaniem wstrząsł głową.
— A dowody?! — szepnął, brodę wychylając naprzód.
— Po części są już, a po części będą!
— Są już!
Żachlewicz uderzył się po kieszeni na piersiach.
— Różne dokumenciki przywiozłem z sobą z Drezna.
— Ehe..e..e! — wyciągnął mandatarjusz, jakby się czegoś dorozumiewał.
— Dwóch lekarzy drezdeńskich, przywołanych podczas choroby starościca, wystawiło świadectwo, właściciel i posługacz hotelu, gdzie mieszkał starościc zeznali i zaprzysięgli do protokołu, że nieboszczykowi brakowało piątej klepki.
— Fiufiufiu — zaświstał da capo mandatarjusz.
— Starościc wyglądał Niemcom na prostego chłopa, przebranego przypadkiem w suknie pańskie. Sam nic nie znaczył, we wszystkiem stanowił według upodobania jeden z jego sług, to jest zapewne jeden z kozaków, który traktował swego pana jak chłopa.
— O, ba! już co temu, to nie wierzę. Starościc dałby sobie imponować od kogoś, ulegałby czyjejś woli! A toto!
— Powiadam panu, kilka osób poprzysięgło ten stosunek między panem i sługą i to jest jeden z główniejszych dowodów obłąkania.
Mandatarjusz pokiwał głową nieprzekonany.
— Ale do czego się tu długo rozwodzić, zebrane w Dreźnie poszlaki wystarczają w obec prawa ciągnął Żachlewicz. — Starościc nie był panem swych zdrowych zmysłów, a temsamem i legalnym panem swej woli za granicą, to już dowiedzione.
— Dokumentnie?
— Najzupełniej.
— Teraz tylko chodzi o to....
Mandatarjusz poruszył się trochę w swem krześle i pilnie nastrzygł uszu.
— O co naprzykład? — zapytał
— Aby dowieść, że staroście i przed swym wyjazdem za granicą był... tak... niby...
Mente captus! — uzupełnił mandatarjusz.
Żachlewicz skwapliwie kiwnął głową.
Panu Gogolewskiemu cała sprawa wyświeciła się jak na dłoni. Nie mógł już usiedzieć w krześle, porwał się z miesca i jak opętany jął biegać po pokoju.
— To mi koncept! — wykrzyknął nareście nie bez pewnego uczucia zazdrości.
— Do tego potrzebuję jednak pomocy pańskiej, Girgilewicza i innych, co tak długi czas w bliższych z starościcem zostawali stosunkach.
Mandatarjusz przystanął i mimowolnie dłoń wyciągnął naprzód.
— Aha — mruknął podnosząc się na pięty i wydymając wargi.
— Od świadectwa panów wiele zależy — kontynuował były rządca.
Mandatarjusz nadymał się coraz bardziej.
— Trudna to sprawa — rzekł nareście — dowodzić komuś po śmierci, że za życia nie miał piątej klepki.
— Panowie będziecie potrzebowali przytoczyć tylko wszystkie jego dziwactwa i szczególności, których pamięć dotychczas nie zginęła w okolicy, a to wystarczy.
— Więc pan dobrodziej po prostu zamawiasz sobie moje świadectwo? — zagadnął mandatarjusz z ukośnem spojrzeniem.
— O, więcej jeszcze panie łaskawy.
— Więcej?
— W ręce pana złożę całą drugą część sprawy. Chciałbym aby pan dobrodziej prócz własnego świadectwa, wybrał także i takich poddanych, coby mogli zaprzysiądz obłąkanie nieboszczyka, w ogóle abyś całe dalsze niesłychanie już łatwe dowodzenie, wziął zupełnie na siebie.
Mandatarjusz stał niemy i nieruchomy i pilnie tylko chwytał za każde słówko swego gościa.
Żachlewicz ciągnął dalej:
— Wiem że przytem będą rozmaite zachody, korowody, koszta, wydatki, ale na to mogę panu dobrodziejowi anlicipative złożyć kilka tysiączków.
Mandatarjuszowi błogo się zrobiło około serca. Jakby go kto oliwą posmarował od stóp od głowy!
Mrugnął nieznacznie oczyma, cmoknął językiem pocichu i poszepnął w duchu:
— Parę tysiączków anticipative!
Żachlewicz badał pilnie wyraz fizjonomji zacnego sędziego i uśmiechnął się z zadowolenia.
— Jeśli się uda nam szczęśliwie, jak mam nadzieję, pan hrabia obejmie cały majątek i musi nam być osobno wdzięcznym, choć dziś działamy wbrew jego woli.
— Hm, hm — zakrzyknął mandatarjusz.
— A tego studencika, co mu tak właśnie do wielkiego pana jak kuchcie do patyny....
— Juljusza?
— Jego samego napędzimy napowrót do szkół.
— Do szkół! — wykrzyknął mandatarjusz wzgardliwie.
Żachlewicz uśmiechnął się z dumy i rozkoszy.
— Jeśli się tylko obadwaj weźmiemy za ręce — prawił dalej z naciskiem — wszystko pójdzie jak zpłatka, na uczciwość. Pan hrabia wróci do swej słusznej po bracie sukcesji....
— Pan dobrodziej weźmiesz Buczały — wpadał mu w mowę mandatarjusz, oblizując się nieznacznie.
— Pan sędzia także źle na tem nie wyjdziesz.... kilka tysiączków gotówki i dożywotnie miejsce, to nie bagatela.
Pan Gągolewski porwał się z krzesła i zaczął szybko przechadzać się po pokoju. Cały plan ukartowany stał mu wyraźnie przed oczyma i nieprzezwyciężony uśmiechał się z dala pokusy.
— Niech mię djabli porwą, złoty interes! — pomyślał w duchu i uśmiechnął się po swojemu.
— Panie dobrodzieju — rzekł głośno, zwracając się ku swemu gościowi. — Nie ma co mówić, ułożyłeś wszystko najwyborniej!
— Zgadzasz się tedy pan sędzia? — podchwytywał skwapliwie były rządca jeneralny.
— Fiufiu! pan dobrodziej nie dla proporcji masz głowę na karku!
Żachlewicz w milczeniu wyciągnął rękę naprzód.
— A zatem zgoda?
Mandatarjusz nadął się w zamyśleniu.
— Hm, hm — krząknął z udanem wahaniem.
Żachlewicz dobył z kieszeni gruby puilares i otwierając go z wolna, zaświecił w oczy mandatarjuszowi sporym pękiem długich, wielogłowych banknotów.
Pana Gągolewskiego jakby jakiś rozkoszny owionął wietrzyk, tak go coś przyjemnie załechtało po całem ciele. Ręka sama wychylała się do ust.
— Same setki! — poszepnął i z cicha cmoknął językiem.
— Forując z dworu tego studencika, możnaby sobie pogadać potem z tym drugim hołodrygą.... — mruknął półgłośno.
Żachlewicz milcząc przeliczał banknoty.
— Trzy miesiące na pierwsze potrzeby wystarczą? — zapytał.
Mandatarjusz westchnął niewiedzieć czy z łakomstwa, czy z szkrupułów sumienia.
— Zawsze wołałem służyć panu z panów niż lada jakiemu szerepetce! — rzekł z dumą i powagą. — Między panem hrabią a tym żakiem nie ma właściwie wyboru. Lepiej pod wozem u pierwszego, niż na wozie u drugiego.
Żachlewicz zwój banknotów rzucił zręcznie na stolik i rozwarł ramiona. Obadwaj zacni mężowie uściskali się serdecznie.
— Stoi! ugoda! — wykrzyknął Żachlewicz.
— Stoi — stwierdzał dobitnie mandatarjusz.
— Fora z szereprtką!
— Górą pan z panów!
Po tem serdecznem obopólnem wylaniu, obadwaj spólnicy zajęli napowrót swe dawne miejsca.
Ale pan mandatarjusz musiał się naprzód uspokoić z innej strony. Rzucony na stolik pęk banknotów okropnie nęcił oczy i nabawiał go jakiegoś dreszczu pożądliwego. Nie mogąc powstrzymać się dłużej pan Gągolewski, nagle szybko ku stołowi wyciągnął rękę.
— Aby kto nie podejrzał.... — mruknął i w jednem mgnieniu oka cały plik zagarnął do kieszeni.
Teraz dopiero niewysłowiona rozkosz rozlała się po jego twarzy. Uspokojony zupełnie, odszepnął i krząknął głośno, jakby mu już ostatni ciężar spadł z serca.
Żachlewicz z ukosa patrzył na wszystkie poruszenia mandatarjusza i uśmiechnął się złośliwie.
— Pozostaje nam teraz naradzić się tylko nad środkami działania.
— Potrzeba zastanowić się nad dowodami warjacji starościca.
— Pan Girgilewicz będzie z nami?
— Niezawodnie.
— Obudwom panom nie trudno będzie przypomnieć sobie wszystkie dziwactwa nieboszczyka, któreby mogły posłużyć za dowody jego obłąkania.
— Ho, ho! ja ich sam pamiętam bez liku.
— I na wszystko będziesz pan mógł sam złożyć przysięgę i znajdziesz innych gotowych do przysięgi świadków?
— Bagatela!
Zaczniemy dowodzić, że starościc był mente captus od samego dzieciństwa.
— Nic łatwiejszego. Ciągle przesiadywał przecie w czerwonym pokoju obok swego obłąkanego i z nim razem wołał nieustannie: „Nie pozwalam! Protestuję!“
Żachlewicz skinął głową w zamyśleniu.
— A potem? — zapytał.
— Jak urósł w młokosa, to już broił panie, że końca miary nie było. Co dzień prawie zajeździł konia, co dzień jakiejś nowej szalonej swawoli. Na byczej skórze by nie spisał, co dokazywał nieustannie.
— Czy pan już byłeś wtedy w skarbie?
— Właśnie co nastałem.
— I odtąd nie zmienił się już do końca?
Mandatarjusz zawahał się nagle.
— O nie — mruknął — jakiś czas zdawał się zmieniony zupełnie.
Żachlewicz pilnie nadstawił uszu.
— Było to wtedy, kiedy mu ta Kseńka zajechała w głowę.
— Ah — szepnął Żachlewicz, jakby sobie coś przypominając.
Mandatarjusz ciągnął dalej:
— Wtedy złagodniał znacznie ale nie na długo. Potrzeba go było za to widzieć kiedy Kseńka drapnęła gdzieś bez wieści! Dziki zwierz nie mógł być straszniejszy! Biada chłopowi, co w złą godzinę wlazł mu w drogę!
— Tej pory nam wcale nie tykać — przerwał Żachlewicz — w nieszczęściu miłośnem każdy człowiek wygląda jak warjat. Chodzi więcej o to, czy starościc objąwszy na siebie majątek umiał się rządzić w gospodarstwie.
— Rządy jego w przysłowie weszły, panie dobrodzieju.
— Znam je sam mniej więcej. Zaczął znowu od tego, że wszystkich szesnaście wsi swoich, kazał spalić jednej nocy, aby je potem według swego planu i porządku odbudować na nowo.
— O, to będzie ważne punctum juris — wykrzyknął mandatarjusz.
— Chcąc być pewnym sukcesu, nie można poprzestać na mm jedynie.
— Postawię pięćdziesiąt nowych!
— Na przykład?
— Ot, dajmy na to, nie będzież to w obec sądu dowodem warjacji, że nieboszczyk przy swych ogromnych zasobach gotówki, nigdy dobrowolnie nie zapłacił podatków i rokrocznie ściągał na się eksekucje i sekwestracje?....
żachlewicz podciągnął brwi do góry, jakby niekoniecznie przekonany tym dowodem.
Mandatarjusz niezrażony prawił dalej:
— Co jesieni regularnie zjeżdżał sekwestrator po licznych, bezskutecznych upomnieniach na sekwestracje. Uprzedzony o tem starościc, sprowadzał zawsze mnóstwo najpospolitszego użytku sekwestratorowi. Srebra były dobre i ważne, a wartością swą pokrywały cały zaległy podatek. A starościc był kontent, jakby go kto na sto koni wsadził.
— Widzisz aspan czem płacę podatek — przechwalał się zawsze, nie pomnąc że prócz kosztów eksekucji i sekwestracji, stracił pół na pół na srebrze.
Żachlewicz uśmiechnął się i kiwnął głową.
— Masz pan rację, to w samej rzeczy nowe puncTum juris, wybitny dowód warjacji.
— Tego rodzaju szaleństw, nie policzyłby do jutra.
— Musimy wybierać tylko więcej rażące.
— Raz — przypomniał sobie dalej manditarjusz — otrzymał jakiś mandat z cyrkułu, właśnie kiedy był u niego żyjący po dziśdzień żyd, arędarz z Oparek. Nalażało natychmiast odpisać zwierzchności, a pan starościc obrał przestraszonego arędarza za swego tłumacza.
— Ależ ja nie umiem pisać po niemiecku jasny panie! — wypraszał się żyd.
— To pi8z po żydowska, to wszystko jedno! — rozkazywał niezrażony.
— Na nic się nie przydały wszelkie prośby i przedstawiania, żyd musiał swoim konceptem i swojem pismem odpowiadać do cyrkułu. Do cyrkułu! — powtórzył z naciskiem, oczy niesłychanie wytrzeszczając naprzód, a palec wznosząc do góry, aby snąć tem lepiej uwydatnić zgrozę podobnego przestępstwa.
Żachlewicz w zamyśleniu pochylił głowę na bok, jakgdyby ważył wartość tego nowego dowodu.
Mandatarjusz zamyślił się, jakgdyby za czemś goniąc w pamięci.
— Albo to nie dobre — ozwał się nagle — co zrobił z Susmanem, najbogatszym żydem z Drohobycza. Jako dzierżawca akcyzy w tym okręgu, najeżdżał on często tutejszych arędarzy z eksekucją za zaległe opiaty. Dowiedziawszy się o tem starościc, kazał go przy najbliższej sposobności pochwycić i przystawić do dworu.
— I przetrzepał go zapewne po swojemu.
— Gdzietam. Obszedł się z nim jak najgrzeczniej na pozór. Rozmawiał z nim bardzo uprzejmie, wypytywał się ile płaci za akcyzę, ile pociąga zarobku, a na końcu zagadnął go niespodziewanie:
— A umiesz aspan palcem kiwać?
Żyd zgłupiał w pierwszej chwili, ale domyślając się jakiegoś żartu, odpowiedział z uśmiechem:
— Czemu nie, jak tylko jasny pan rozkaże.
— A więc kiwaj sobie, kiwaj! — rzekł do osłupiałego żyda z tym naciskiem głosu, który najmniejszego nie dozwalał oporu — kiwaj nieustannie, a jak zapomnisz na chwilkę, to ci mój kozak przypomni.
— W tej chwili wypadł Kost’ Bulij z ogromnym nahajem i stanął za jego plecyma w tak groźnej postaci, że biedny żydzisko odrazu zimnym oblało się potem. Zaczął więc kiwać, kiwać, kiwać a jak tylko zwolnił cokolwiek Kost’ zaraz zamachnął się nahajem.
— I długo trwała ta osobliwsza męka? — zapytał Żachlewicz.
— Blisko półtora godziny. Nieszczęśliwy dzierżawca akcyzy, już po godzenie stracił władzę w całej ręce, palec zaczął puchnąć mu powoli, nareście nie zważał już na dotkliwe przypomnienia kozaka i padł plackiem na ziemię, gotów wszelkiej innej poddać się karze. Wtedy rzekł mu starościc:
— Wracaj aspan do domu, a nie pokazuj mi się w moich dobrach, bo na drugi raz będziesz musiał aż dwoma palcami kiwać!
— Żyd wrócił do domu nawpół nie żywy i kilka dni nie mógł jeszcze zupełnie przyjść do siebie....
— A nie skarżył?
— Owszem, wytoczył proces kryminalny o gwałt publiczny, ale dzięki mojemu pośrednictwu jakoś się to zatachlowało.
Żachlewicz potarł czoło.
— Dobrze — rzekł — będziemy i z tego korzystali!
— Ale, ale — zawołał po chwili — a ta głośna w okolicy anegdota z krawcem staromiejskim, czy także prawdziwa?
— Najprawdziwsza w świecie! Sam byłem świadkiem wszystkiego. Starościc kupił sztukę sukna i kazał sobie staromiejskiemu żydowi krawcowi zrobi płaszcz.
— Ale każdy najdrobniejszy kawałeczek pozostały oddasz mi napowrót! — zaostrzał na końcu.
— We dwa dni przybył krawiec z robotą i z kawałkami. Starościc oglądnął wszystko i nie przymierzając nawet, kazał przerobić płaszcz na surdut, upominając się znowu o każdą resztę najmniejszą. Następnie z surduta kazał sobie zrobić szpencer, a z szpencera kamizelkę, z kamizelki czapkę, a zawsze o kawałki dopominał się najusilniej. Kiedy już ostatnia skończyła się przemiana, a żyd przybył z czapką do dworu, zapytał go starościc:
— A kawałki masz?
— Mam jasny panie.
— Wszystkie?
— Co do jednego!
— A więc teraz tu u mnie uszyjesz płaszcz napowrót!
— Gdyby piorun nagle ugodził w żyda, nie mógłby go tyle zdziwić i przestraszyć, co ten rozkaz niespodziewany. Napróżno biedak prosił się do domu i na różne odwoływał się przeszkody. Starościc nie odstąpił od swego. W miejsce okrawek dodawał łokieć sukna nowego, ale koniecznie chciał mieć płaszcz jak dawniej. Nie wiedząc innego ratunku, przyznał się żyd, że parę łokci sukna zostawił w domu. Starościc na to zapłacił mu za robotę ile żądał, ale w naddatku kazał mu wlepić sowitą porcję plag na pamiątkę.
Żachlewicz zatarł ręce z zadowoleniem i powstawszy z krzesła, zaczął się przechadzać po pokoju.
— Takich jego dziwacznych konceptów znajduje się więcej?
— Bez liku — upewniał mandatarjusz — wszakże...
Żachlewicz przystanął niespokojny.
— Wszystko to działo się przed ową chorobą i przybyciem kwestarza.
Żachlewicz zamyślił się.
— A potem? — mruknął.
— Potem zmienił się jakby nie ten sam! Z dawnego gwałtownego tyrana dla chłopów, zrobił się pan łagodny i dobroduszny, z dumnego niesłychanie arystokraty, człowiek bardzo otwarty i przystępny. Dawnie jak djabeł święconej wody unikał wszelkich książek, potem z Paryża sprowadzał je pakami i po całych dniach nie odrywał się od czytania.
Żachlewicz uśmiechnął się niezrażony.
— Nic to nie szkodzi — rzekł z flegmą — to właśnie najpożądańszy dla nas zarzut, najważniejsze punctum juris. Przed kwestarzem i po kwestarzu starościć był mente captus..
— I kwita — dokończył mandatarjusz.
— Nie warcibyśmy funta kłaków obadwa, gdybyśmy nie dopięli swego!
— W Bogu nadzieja! — pocieszał się nabożnie pan mandatarjusz.
— Przedewszystkiem jednak ścisła we wszystkiem tajemnica.
Mandatarjusz potarł nagle czoło jakby się czegoś zafrasował.
— Jedną tylko wielką będziemy meli przeszkodę — mruknął potrząsając głową.
— Jakążto? — zapytał Żachlewicz.
— Ten łotr Katilina będzie nam bróździł.
— Ah — podchwycił Żachlewicz — kiedy odjeżdżałem do Drezna, to gdzieś zginął był wówczas.
Mandatarjusz westchnął żałośnie.
— Oj toto! Złego djabeł me porwie! Znalazł się zaraz nazajutrz.
— A gdzież był wtedy?
— Nikt tego nie wie.
— Nawet Juljusz?
— Ha, on chyba jeden.
— Lecz jakże się zjawił napowrót?
— Wpadł nagle do mnie jak bomba i kazał się forszpanem odesłać do Oparek.
— I odtąd nieopuścił już dworu.
— Ani na dzień jeden.
— A czemże się trudni?
— Wszystkiem!
Tu pan mandatarjusz z zawzięty nienawiścią przygryzł wargi i strasznie nasrożył czoło.
— Powiadam panu — zaczął po chwili. — To łotr na wielki kamień. Hohoho! Świat zejść do koła a nie znaleźć drugiego takiego oczajduszy!
Żachlewicz się zamyślił.
— Cóż on tu znaczy właściwie?
— Wszystko panie, wszystko! — wybuchnął prawie z rozpaczą — wszystkich otumanił, oślepił, zawojował, miesza się do wszystkiego, przewodzi we wszystkiem!
— Ręczę — dodał z nietajoną zgrozą — że zechce wściubić swój nos nawet do przyszłej rekrutacji.
— O jeden powód więcej aby go wykurzyć conajrychlej wraz z godnym pryncypałem.
— O tak, tak! — podchwycił skwapliwie mandatarjusz — potrzeba wyrugować obudwóch jeszcze przed rekrutacją, przed rekrutacją! Ani rusz inaczej!
— Zawsze jednak myślisz pan ozwał się na nowo Żachlewicz — że to indywiduum może być dla nas niebezpiecznie?....
— Niech matka Boska broni, co to za drab! — zawołał mandatarjusz, oboma rękami chwytając się za głowę.
— Powiadam panu, mnie, no, mówię mnie najohydniejszy sposób wywiódł w pole — dodał jakby na jaknajsilniejsze utwierdzenie swego powiedzenia.
— Hm, hm, — zakrząknął Żachlewicz z niedowierzaniem pokiwując głową.
Stary mandatarjusz westchnął z głębi piersi.
— Miałem zupełnie w ręku tego chłystka Juljusza i przy lada okazji mogłem mu taką puścić fimfę, żeby siarczyście powąchał pismo nosem. Ale cóż pan na to powiesz, ja, ja, stary osioł dałem się temu urwipołciowi złowić w sidła jak dudek jaki.
— Źle.... — mruknął Żachlewicz.
— Ot, mości dobrodzieju cymbał ze mnie, cymbał, że nic dodać! — prawił mandatarjusz jednym tchem, szaloną jakąś ku samemu sobie uniesiony furją.
Żachlewicz z niemem współczuciem pokiwał głową.
— Wyobraź sobie pan dobrodziej — ciągnął mandatarjusz dalej — ten nędznik chytrym podstępem, przebiegłością bez przykładu, wymógł na mnie kartkę niby list do dziedzica, która mi w tej sprawie na zawsze wiąże ręce i na kłódkę zamyka gębę.
Żachlewicz zmarszczył czoło.
Masz pan rację — rzekł — ten człowiek może nam być niebezpieczny.
— On jak wyżeł wszystko zwietrzy naprzód, wszędzie wściubi swój nos, jak piskorz wykręci się z wszystkiego, a jeszcze przytem nadrwi i naszydzi sobie z człowieka, że aż w kiszkach się obraca! — kontynuował rozsierdzony do najwyższego mandatarjusz, jakby nie dość jeszcze dobitna była cała poprzednia rekomendacja.
— A do tego — dodał po chwili, zniżając głos — jak umie porozumieć się po niemiecku z naszymi panami z cyrkułu, z kryminału! fiufiufiu! — zasyczał, przebierając szybko palcami jakby muchy łapał w powietrzu.
Pan Żachlewicz aż z krzesła się porwał, tak go jakoś ta ostatnia ubodła wiadomość.
— Własną broń wydrze nam z ręki — wykrzyknął.
— Jak dwa a dwa jest cztery!
— Trzeba go się naprzód pozbyć koniecznie.
Mandatarjusz westchnął znowu ciężko.
— To niepodobna! ja już sobie nie mało nad tem głowy nasuszyłem!
— Poróżnić go jak z Juljuszem....
Mandatarjusz bez nadziei machnął ręką.
— Ani gadania!
Żachlewicz uderzył się w czoło.
— Podejdę z mańki hrabiankę! — wykrzyknął i chytrze łypnął oczyma.
Mandatarjusz w zamyśleniu wydął naprzód obie wargi.
— Ta — mruknął.
Żachlewicz wytężył wzrok przed siebie, jakby w myślach rozwijał jakiś plan ukryty.
— Spuść się pan tylko na mnie! Już ja jego jakoś wykurzę.
W tej samej chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem a jakby umyślnie przysłany Katilina ukazał się we drzwiach.
Obadwaj zacni spólnicy, zajęci żywą rozmowy, nie słyszeli wcale tętnienia zajeżdżającego przed ganek konia. Katilina pojawił się nagle przed ich oczyma jak deus ex machina, jak groźna wróżba dla knowanych właśnie zamiarów.
Mandatarjusz pobladł jak ściana z zdziwienia i przestrachu, z rozdziawioną gębą wypatrzył się wybałuszonemi na wierzch oczyma na niespodziewanego gościa, niemy i nieruchomy jak drogoskaz na rozstajnym gościńcu.
Żachlewicz w nieświadomem pomieszaniu odskoczył o krok w tył i zaczął kłaniać się zawzięcie raz po raz jakby przed samym jwnym hrabią.
Katilina parsknął swym zwyczajnym rubasznym śmiechem.
— Przeszkodziłem panom podobno — rzekł.
— O, nie bynajmniej! — upewniał mandatarjus opamiętując się powoli.
Żachlewicz nieprzestawał kłaniać się coraz uniżeniej.
Katilina z wyrazem drwiącego zdziwienia spoglądał na nieznajomego sobie człowieka, który z tak przesadną witał a witał go grzecznością.
Mandatarjusz spostrzegł ciągłe zakłopotanie swego spólnika, i chwytając go za rękę, rzekł prędko, w uroczystej stawiąc się pozycji:
— Mam honor zarekomendować panu pana Czorguta, przyjaciela naszego dziedzica.
Żachlewicz kłaniał się dalej.
— Pan Żachlewicz, były rządca jeneralny i pełnomocnik pana hrabiego z Orkizowa, mój przyjaciel! — ciągnął dalej mandatarjusz.
Katilina skinął z lekka głową, ale za pierwszem już spojrzeniem strasznie mu się nie podoba fizjonomja nieznajomego.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana Tachlewicza — rzekł swym zwykłym lekceważącym, impertynenckim tonem.
— Żachlewicz — poprawił prędko mandatarjusz.
— Żachlewicz! przepraszam przesłyszało mi się — mruknął i rzucając się na drelichową sofkę, niedbale machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: wszystko jedno.
Żachlewicza ogromnie ubodł ton mowy niepoprawnego afronta, a umyślne jak się zdawało przekręcenie nazwiska, oburzyło go do żywego.
Przyszedł zupełnie do siebie i chwytając za czapkę zaczął żegnać się mniej uniżenie.
— Zasiedziałem się — mruczał z cicha — a czekają mnie w domu. Upadam do nóg.
I uściskawszy się czule z p. Gągolewskim, wybiegł prędko z kancelarji.
Katilina odprowadził go szyderskim wzrokiem i uśmiechem aż do drzwi, a potem wstał i zaczął przechadzać po pokoju.
W czteromiesięcznym przeciągu czasu powierzchowność jego żadnej na pozór nie uległa zmianie, wszakże bystrzejszy wzrok postrzegaczy mógłby w fizjonomji jego jakichś wcale nowych dopatrzyć odcieni. Poza dawnem wyzywającem szyderczem spojrzeniem, dawnym nieodstępnym uśmiechem lekceważenia dla wszystkich i wszystkiego, przebijał się pewny cień jakiegoś skrytego zajęcia, jakiegoś stalszego zamyślenia.
Kiedy ujrzał się sam z mandatarjuszem, ozwał się prędko:
— Przejeżdżając, wstąpiłem do pana na chwilkę.
Mandatarjusz ukłonił się w milczeniu.
— Żadnej wieści o Ołańczuku?
— Najmniejszej. Zdaje się jednak, że nie wskórawszy nic w kryminale Samborskim, poszedł aż do Lwowa.
Katilina niezadowolony kiwnął głową.
— Pan dobrodziej sam kazałeś go wypuścić z aresztu — odezwał się mandatarjusz.
— Myślisz pan jednak, że wskóra coś we Lwowie?
Mandatarjusz podciągnął brwi ważną miną.
— Ten łotr zacięty do istnego szaleństwa, może nam ściągnąć na kark komisję.
Katilina machnął ręką z lekceważeniem.
— W zaklętym dworze ucichło już zupełnie? — zapytał.
— Owszem, dziś mówił mi policjant, że wczoraj znowu po raz pierwszy od kilku miesięcy zajaśniało światło w narożuych oknach dworu.
Katilina porwał się gwałtownie.
— Czy pewnie tylko?! — wykrzyknął.
— Policjant wracając z egzekucji z Zawalny, widział je na własne oczy.
Katilina chwycił za swój lekki słomiany kapelusz i skinął głową na pożegnanie.
— Gdyby cokolwiek przyszło o Ołańczuku, proszę mi donieść niezwłocznie! — rzekł prędko skręcając do drzwi.
— Nieomieszkam.
— Do widzenia zatem panie Gągolewski.
Chwilkę potem Katilina popędził już konno ku gościńcowi, a mandatarjusz patrząc za nim z ganku, pokręcił głową ze znaczeniem i palcem potarł po czole.
— Gdybym sam jak osioł nie wlazł był w zasadzkę.... — mruknął ze zmartwieniem.
Po chwili wyprężył się dumnie i groźnie nasrożył czoło.
— Ale jak pryncypałowi skroimy kurtę, tożto z sobą pogadamy, mój ty panie portrecie łotrowski! — dodał jakby na własne pocieszenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.