Zacisze/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Rwęcki nietylko zgodził się wziąć udział w przedsięwzięciu Karpowicza, ale nawet zaproponował, żeby pierwsza narada w tej sprawie odbyła się w Witowie.
— Tam, zdala od starszych, będzie... weselej — dodał ze smętnym uśmiechem.
Zaproszenie przyjęto i w środę po południu panny z panią Tołłoczko wolancikiem, a chłopcy bryką ruszyli do Rwęckich. Jednak Izydzie udało się wybłagać sobie miejsce w wolanciku na tylnej ławeczce. Siedział naprzeciw Zosi i pożerał ją oczami, zasłaniając się niby „od słonecznego blasku", od pani Tołłoczko zabranym Cesi wachlarzem. Dziewczyny śmiały się i od czasu do czasu pokazywały mu koniuszek języka. Zresztą kształtne piersi Zosi, pokryte batystową bluzką w blado-niebieskie prążki, nie falowały ani o włos szybciej, mimo westchnienia „hiszpańskie“ i „perskie" oczy studenta.
— Co tu robić, żeby zostać... starszym? Czy to pies? Czy to bies?... Dusza moja pełna łez... a żadna z pań mię nie pociesza: — gadał płaczliwym głosem.
— Nie możemy bez pozwolenia. Niech pan się zwróci do pani Tołłoczko!... — śmiała się Cesia.
— Pani miłosierna! Dobra, kochana pani, niech im pani poradzi. Bo jeżeli starego Fausta w jednej chwili przerobił Mefisto na młodzieniaszka, to przecie o wiele łatwiej...
— Smarkacz jesteś... — gniewała się zbudzona z drzemki matrona.
— Właśnie o to chodzi...
Dzień był śliczny — cichy, ciepły, perłowy. Niebo, pełne jasnych chmur, zwisało nisko nad polami, jakby się chciało do nich przytulić. Blade lasy i gaje wtapiały się łagodnie w mglistą dal, w widnokrąg, bez błysków, bez cieni, gdzie ciemniejsze, wyrazistsze plamy tworzyły jeno dęby i grusze samotne na miedzach. Smugi słońca, przesiąkające tu i ówdzie przez obłoki, srebrzyły przelotnie łany wykłoszonych zbóż blaskiem rozstrzelonym, rozpylonym i perlącym się na brzeżkach i wąsach ździebeł, jak świeżo spadła rosa. Daleko w płaskim wądole wśród żółtawych piachów wiła się modra rzeka.
Z bryki, turkocącej głucho po miękkiej drodze, dolatywał do wolantu energiczny, wielogłosy, choć niezbyt harmonijny śpiew:

Dziś nam Bóg nie dai zwycięstwa,
Dziś zdradziły losy;

Lecz nam został zapał męstwa
I zostały... kosy!

— Wiecznie to „kikiriki“, — krzywił się Izyda.
Zosia spoważniała.
— Bardzo proszę...
— Ależ nie! Bynajmniej! Niech używają!... Tyle razy dostaliśmy w skórę, co znaczy ten mały dodatek... w dalekiej, ma się rozumieć, w bardzo dalekiej przyszłości... Bo myślę, że długo nikt się nie odważy na ponowną frycówkę. Niema zgody! Lubię życie, jakie jest. I żadne regalja mi nie są potrzebne... Niech głupiemu wmawiają, że celem jego życia jest ubiegać się o posadę policjanta albo generała, bo do tego w gruncie rzeczy sprowadza się walka o własne państwo. Poza tą sferą, zajętą już przez nieprzyjaciela, istnieje przecie jeszcze ogromny obszar wiekuiście niespożytych rozkoszy. Może nie? Naprzykład, naprzykład...
— Niech pan nie kończy. Nie jesteśmy ciekawe...
— Owszem... Popieram wszędzie i zawsze powagę, spokój, pracę i cnotę... Bądźmy przedewszystkiem dostojni w naszem nieszczęściu, bądźmy dostojni... A ci, co chcą się bić koniecznie, niech idą do Algieru... Tam gorąco i istnieją legje warjatów, na których od czasu do czasu Bóg i jego prorok Mahomet zsyła jakiego Abdelkadera... Niech się czubią, byle zdaleka i nie na mój rachunek.
Panny, odwróciwszy głowy, słuchały pieśni:

...byłeś Polsko wolną była,
Nie żal ponieść blizny!
Niech krew płynie, zdroju siła...

— Niemiłosiernie fałszują — skarżyła się Cesia.
— Poznaję głos mego braciszka... — śmiała się Zosia.
— Wiadomo, że Mars umie jedynie ryczeć... Już to stary Homer powiedział... — zaczął znowu żartować Izyda.
Niedługo wolancik zawrócił na piękną drogę, wysadzoną z obu stron rzędami równych, niby obeliski, smukłych topoli włoskich. W końcu alei bielał ganek Witowskiego dworu i zieleniał jasny, malachitowy, obszerny, jak łąka, dziedziniec.
Sam dwór stary, niski z wielekroć załamanym frontem, zdawał się z trudem wyrywać z objęć równie, jak on, starego sadu. Ogromne kasztany sięgały gałęziami daleko na dachy, a znowu liczne przybudówki zapuszczały swe korpusy, niby korzenie, w zacienione wnętrze ogrodu. Potężne rosochy ocierały się nieledwie o gzymsy murów; grube, spękane pniska zasłaniały okna. Widocznie, zdawna mieszkali tu ludzie, miłujący mocarne świadectwa płodności ziemi i siły słońca, nie ważący się godzić siekierami w sędziwe piersi starodrzewia, nawet wtedy, gdy ten zabierał im światło i zasłaniał świat.
Mimo to komnaty we dworze Witowskim były suche, ciepłe, wygodne i niezmiernie miłe ze swemi staroświeckiemi kominkami, z dużą ilością ciężkich starych mebli, z serwantkami po kątach, pełnemi „rzadkości" — francuskich figurek porcelanowych, rzeźb chińskich z kości słoniowej, wazoników, szkieł czeskich i weneckich, kosztownych puzderek. Na ścianach wisiały sztychy i portrety, poczerniałe od czasu, o nieznanej zresztą nikomu treści, ginącej docna w wiecznie panującym tu zmierzchu.
Zaciszanie zastali już prawie całe towarzystwo w komplecie; przybyły nawet Milerówny z odległego o 3 mile Zaosia, zaproszone listownie przez Zosię, — panny dorodne, szatynki, w jednakowych jasnych sukienkach z leciuchnej wełny, ubranych niebieskiemi wstążkami u starszej, a różowemi u młodszej.
Wzmógł się gwar, ruch i śmiech, który po niejakim czasie przerwał z niezmierną powagą Karpowicz.
— A więc do dzieła, panowie i panie... Chodzi o to, aby połączyć „utile cum dulce"... Wybrać sztukę, dostępną zarazem dla ludu... Proponuję „Łobzowian"...
— Dekoracje za trudne...
— Nie mamy sił dostatecznych...
— Możnaby jeszcze kogo zaprosić.
— Ale kogo?
— Pana Orszę... Haraburdę...
— Pułkownika Jaskulskiego... Cóż, kiedy odmówił! — rozśmiał się ktoś.
— Nie widzę nic wspólnego między panem Haraburdą i pułkownikiem — oburzyła się Karolcia.
— Sztuka zbyt sielska, zbyt anielska... Obowiązani jesteśmy przenosić na wieś wpływy i kulturę miasta... Więc lepiejby naprzykład dać... „Grzeszki Babuni“... I chłopiby coś skorzystali... — proponował poważnie Izyda i zanucił niespodzianie:

Babciu, babciu,
Powiedz, proszę mi,
Co to znaczy,
Kiedy serce drży...

— Ze wszystkiego żarty! Wieczne żarty! — gniewał się Karpowicz.
— Dlaczego mamy koniecznie płakać? — wmieszali się Tyleccy.
Wśród ogólnego tumultu i śmiechu jeden „Żyd wieczny tułacz“ siedział cichutko, ale oczu nie spuszczał z młodzieży. Rwęckiego nie było, gdyż na chwilę wywołała go żona. Gdy wrócił i wysłuchał wszystkich propozycyj, pogładził wąsa.
— A co... gdyby tak istotnie zagrać „Posażną Jedynaczkę“? — rzekł znienacka.
— Wybornie! Widziałem w niej Żółkowskiego... — zachwycał się starszy Tylecki.
— Ale lud? Co będzie z ludem? — wtrącił płaczliwie Izyda.
— A Błażej... Jest tam przecie Błażej... — zauważył ostrożnie młodszy Tylecki.
— Role proponowałbym w taki sposób podzielić — zabrał znowu głos Rwęcki, otwierając jedną z przygotowanych na stole książek: Szumbalińskiego — przypuśćmy — zagram ja. Paulinę — panna Helena Milerówna, Macieja Gomojłę — pan Edward Tylecki, Agatę — jego żonę — panna Cecylja, Ratyńskiego — panna Karolina... Ach, przepraszam — pan Hipolit Tylecki, Ludwikę — jego żonę — panna Karolina; Kamilę — panna Zofja, Augusta Darzyńskiego — pan Karpowicz, Henryka Mareckiego — pan Stanisław Domański...
Spojrzał od niechcenia na „Żyda wiecznego tułacza” któremu wesoło rozśmiały się oczy, oraz na zarumienioną Zosię.
— A Błażeja? — spytał Tylecki.
— Błażejem będzie za karę Izyda... — wyrzekł poważnie Karpowicz.
Ze śmiechem aprobowano projekt. Suflerem mianowano Antosia Ramockiego, Kazio miał zrobić dekoracje, jako najbardziej utalentowany w towarzystwie rysownik, a również urządzić kurtynę, oraz podnosić ją i spuszczać. Włodziowi polecono udawać głosy za sceną, tętent konia, trzaskanie z bicza i t.d.
Wszyscy byli niezmiernie zadowoleni i zaraz wzięto się do pierwszego czytania sztuki z książki.
Zajęcie, przerywane co chwila śmiechem i żartami, potrwało do podwieczorku.
Wieczorem nadjechał Haraburda z pułkownikiem Jaskulskim; w gabinecie gospodarza rozstawiono stolik do kart, a w salonie młodzież urządziła tańce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.