Przejdź do zawartości

Zacisze/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Rwęccy przyjechali do Zacisza wprost z kościoła na obiad, ale reszta sąsiedztwa zjawiła się tam dopiero około podwieczorku.
Było zimno, wietrzno, padał nieznośny kapuśniaczek, i całe towarzystwo skupiło się w bawialnych pokojach. Pani Rwęcka, objąwszy wpół Zosię, chodziła z nią po salonie, Cesia grała na fortepianie i śpiewała „Rośnie kalina"... a wtórował jej wcale przyjemnym barytonem Izyda. Toluś stał obok, przewracał nuty i słuchał. Karpowicz przekładał coś gorąco Karolci, czego ona słuchała z widoczną nieuwagą, podczas gdy na głównej kanapie pod owalnem lustrem pani Żarska gromiła głośno pana Domańskiego.
— Nigdy się na to nie zgodzę!... Nie, kochany panie, nigdy, przenigdy! Nie chcę ani moskiewskich pieniędzy, ani ich rynków, ani ich posad... Niech sobie idą...
— Ależ, pani dobrodziko, jeżeli oni nie chcą..
— To i ja nie chcę...
— Należy więc pogodzić się z położeniem, nie przez nas stworzonem, i choć wykorzystać sytuację, należy gromadzić kapitały, zajmować stanowiska; można w ten sposób uzyskać wielkie wpływy w państwie!... — dowodził, nie zrażając się, Domański.
— Poco nam wpływy, poco nam ich państwo!... Niechby lepiej siedzieli w Azji... A nasze miejsce, tu w domu, gdzieśmy się urodzili.
— Niech więc siedzą tutaj wszyscy bez zajęcia i kopcą niebo? Czy nie tak?... Czy dobrze zrozumiałem szanowną panią?... Gdyż wobec tego, że dla naszej inteligencji coraz trudniejszy jest dostęp do krajowych biur i urzędów...
— Już lepiej niech kopcą niebo... Wyznaję panu otwarcie, że przeklęłabym Tolusia, choć kocham go tak bardzo, gdyby pomyślał o jakichś tam wędrówkach... I Karolci nigdybym nie pozwoliła wyjść...
— Ależ nie o to chodzi!... — odparł kwaśno Domański.
— Więc o co chodzi?... O co chodzi?... Chodzi o to, żebym przyznała panu rację, a ja nigdy racji panu nie przyznam... Bo to jest zupełne wyrzeczenie się wszystkiego, zupełny brak miłości ojczyzny... Zresztą nie chcę się z kochanym sąsiadem kłócić!... Karolciu, Karolciu!... Chodźno tutaj, zbliż się! Zaśpiewałabyś nam cokolwiek... Cesiu, weź ją pod swoją opiekę, urządźcie co razem, jaki chór lub coś w tym rodzaju!... wołała pani Żarska przez cały salon.
Wszyscy ruszyli z kątów na ten głos donośny i zgromadzili się koło fortepianu. Rychło zadźwięczało wysokie soprano Karolci, przebijając się, niby srebrna igła, przez zmieszany chór niskich głosów męskich.

Szynkareczko,
Szafareczko,
Bój się Boga, stój!
Tam się śmiejesz,
A tu lejesz
Miód na kaftan mój!

„Tam się śmiejesz... A tu lejesz..." — wtórzyli ogłuszającemi basami Tyleccy.

Nie daruję,
Wycałuję
Czarne oczko, brew,
Nóżki małe,
Ząbki białe,
Hej, spali mnie krew!...

„Hej, spali mnie krew!..." — huczeli Tyleccy.
— Ależ głosy!... To rozumiem!... — zachwycała się Żarska.
Radca Domański kiwał głową z niezupełnie uprzejmym uśmiechem.
Rwęcka nie przyłączyła się do śpiewających, lecz korzystając z ogólnego zajęcia, pociągnęła Zosię na próg jadalni, gdzie zapalono już światło i gdzie panna Małgorzata krzątała się około wielkiego stołu, nakrywanego do herbaty. W głębi, w jednym rogu pokoju, w niedomkniętych drzwiach do kredensu, pani Ramocka wydawała rozkazy kucharzowi w białym fartuchu i uroczystej szlafmycy, a w drugim rogu, widać było przez otwarte drzwi w gabinecie, pełnym siwych kłębów tytuniowego dymu, blado migocące płomyki świec i poruszające się niewyraźne sylwetki panów, grających w karty.
Ku nim zmierzała nieznacznie, przechadzając się i lawirując wśród krzeseł, pani Rwęcka.
— Nie uwierzysz, Zosiu, jak chwilami cierpię! Ogarnia mię ni z tego ni z owego niewytłumaczony niepokój... Wydaje mi się, że, ot, natychmiast, za mgnienie oka stanie się dziwne, pełne grozy, nieprzewidziane i niepojęte zdarzenie... Że wszystko, wszystko nagle się zmieni... Wszystko jest tak niepewne!
— Kochana, pocóż się ma zmieniać!... O ile wiem, idzie wam dobrze... Majątek oczyszczacie z długów...
— Ach, nie rozumiesz mię. Nie o majątek chodzi... Wcale mi on niepotrzebny... Doprawdy, wolałabym jakąś skromną, zupełnie małą wioszczynę, cichy kącik, za światami, w którym mogłabym skołataną głowę oprzeć z zupełną, z zupełną ufnością... Wy wszyscy jesteście jacyś inni... Idziecie przez życie tacy spokojni, jak gdyby półślepi. Tymczasem ja wszędzie widzę niebezpieczeństwo!... I ono doprawdy istnieje! Na każdym kroku coś czyha, coś grozi wszelkiej żyjącej istocie. Daremnie tłumaczę sobie i słucham, jak inni mi dowodzą, że to przesada, że to urojenie. Mylą się, wszyscy się mylą, pewności niema wcale, a chwile omamienia czyli tak zwanego szczęścia są tak krótkie!... Zapewne, że należy brać to jako nieodzowne warunki życia, lecz... nie mogę wprost zapanować nad sobą... Wiem naprzykład, że Zygmusiowi nic nie grozi, że nie jest on nawet chory, lecz poprostu słabowity... A nocami zrywam się nieraz, biegnę bosa, nachylam się nad łóżeczkiem i słucham z zamierającem sercem, czy dyszy... Przecież on, on... może umrzeć, tak... bez żadnego powodu... Czyż to się nie zdarza?... A tymczasem nikt tego nie rozumie, że to okropne... I z nikim, z nikim nie mogę się mym strachem podzielić... Wyśmieją mię! Przywidzenie! Fantazja! Ty jedna...
— A pan Jan?... — błąkało się w myślach Zosi, lecz nie śmiała się spytać.
Właśnie znalazły się u wejścia do gabinetu. Za stolikiem między dwiema świecami siedział Rwęcki i tasował karty. Stalowe jego oczy spotkały się na chwilę z oczami żony, przeszły zimno na twarz Zosi i dalej na biało malowane odrzwia. Dziewczyna uczuła, jak drgnęła leciuchno ręka Rwęckiej, i serce jej drgnęło również niespokojnie. Ale przyjaciółka już pociągnęła ją dalej.
— Tak, tak!... Posuwamy się w życiu omackiem... idziemy, jak lunatycy, wciąż brzegiem przepaści... Lecz wyobraź sobie położenie człowieka, który czuwa... Wyobraź sobie widomego w tłumie ślepców!... Co on czuć musi? Czy nie mam racji? Czyż mało znamy wokoło przykładów? Ludzie zamożni stali się nędzarzami, młodzi, zdrowi, szczęśliwi... zginęli nagłą i niespodziewaną śmiercią... wydarto ich z ukochanych objęć... Wszystko jest w ręku Boga!... Nie chcę bluźnić, lecz chwilami dusza błaga o litość... Gdy Jan opowiada mi o tem, co przeszedł... lodowacieję z przerażenia, że mógł przecież zginąć po tysiąc kroć razy...
— Lecz zastanów się... To było w czasach burzy powszechnej, w okresie wojny, rewolucji... Teraz przecie czasy trzeźwe, bardzo trzeźwe...— zauważyła Zosia ze szczyptą ironji.
— Nie, nie!.,. Ty mię nie rozumiesz! Niema i nie będzie pewności na ziemi, a przecież wszyscy tego pragniemy. Ale dosyć o tem — dodała żywo Rwęcka. Przycisnęła rękę dziewczyny do falującej piersi na znak, że nie chce mówić, i weszły znowu do salonu.
Zaraz zbliżył się do nich z jednej strony Karpowicz, z drugiej „Żyd wieczny tułacz".
— Chciałem prosić panią, panno Zofjo, o chwilę rozmowy... — zaczął uroczyście medyk.
— Czy co poufnego?... — przeciągnął z cudzoziemska „Żyd wieczny tułacz".
— Bynajmniej. Owszem, bardzobym chciał, żeby i pan wziął w tem udział. Zwracałem się do panny Karoliny, gdyż uważałem, że ona ma najbardziej odpowiednie warunki: gra, śpiewa... Ale ona skierowała mię do pani, panno Zofjo. Zresztą nie odmówiła. Owszem, zgodziła się, lecz powiedziała, że będzie tak, jak postanowi pani.
— Aha! Jak we wszystkiem... w tej okolicy — wtrącił „Żyd“.
Zosia nadęła usta.
— Przepraszam, nie o to chodzi — wywodził dalej Karpowicz. — Jak państwo uważają: czy nie należałoby coś zrobić, coś urządzić, coby nas wszystkich złączyło, podniosło, poruszyło? Wciąż spacery i spacery... To bardzo zdrowo, nie przeczę, lecz nuży. Trzeba coś dla duszy... Coś, coby nas spoiło: chorzy jesteśmy na rozstrzelenie... Każdy sobie rzepkę skrobie, jak mówi lud...
— Bardzo słusznie, gdyż w ten tylko sposób rzepka może zostać oskrobana — wtrącił znowu młody Domański.
— Niech pan choć nie przeszkadza. Przecież na pewno nie da się pan do tego... wciągnąć! — przerwała uszczypliwie Zosia.
— Kto wie.
— Nie o to chodzi. Owszem, dlaczego nie ma pan wziąć udziału? Wszystkich chętnie przyjmiemy. To sprawa społeczna. Ogół na tem tylko zyska... — godził ich medyk. — Rzecz w tem, żeby coś urządzić zbiorowemi siłami. Wybrać jaką sztukę podniosłą, albo odczyt. Opracować referaty na zajmujące, poważne tematy, przepleść to jaką deklamacją z Mickiewicza, Słowackiego, albo nawet śpiewem... Skończyć nareszcie z temi kartami... Tu, panie, karty, wieczne karty... Jemy, pijemy, popuszczamy pasa, gdy tymczasem wokoło głodne i ciemne rzesze. Możnaby rozprzedać bilety na taki wieczorek i za zebraną sumę kupić książeczek popularnych, elementarzy... rozdać wśród ludu. Mamy przecież względem niego obowiązki: on nas dźwiga i on jeden nas wydźwignąć może. Tymczasem, co się dzieje? Spotykam w tych dniach w polu pastuszka. Zaczynam rozmowę. Pytam: „Kto ty jesteś?” Mówi: „Kuba!” — Nie o to chodzi. Kto jesteś? Do jakiego narodu należysz? — „Ojców jestem... człowiek!” — Zaczynam więc mu dowodzić, że są różne narody: Niemcy, Francuzi, Polacy. Odpowiada mi: „Katolik jestem, proszę panicza, katolik”... O Polsce ani wspomniał. A kiedym go chciał na to naprowadzić, to się wreszcie rozbeczał i powiedział, że on nic złego nie zrobił, że bydła do szkody nie pędzał, żeby go tak mordować! Tak się skończyła nasza rozmowa. Ale tak dalej być nie może. Naród, który wyrzekł się ludu, zginie...
— Już zginął, bo przez wieki nie pamiętał o nim — wtrącił „Żyd wieczny tułacz“.
— Pozwól pan!... Owszem... — zaczął obrażonym głosem medyk. — A Kołłątaj!... A Komisja Edukacyjna...
— Cóż, kiedy za późno... Dobremi chęciami piekło wybrukowane!
Zanosiło się na długą historyczną dyskusję.
Pogodziła ich panna Zofja.
— Projekt pana bardzo mi się podoba. Chętnie wezmę w nim udział. Zbliżają się imieniny mamy, i możnaby urządzić taką niespodziankę...
— W takim razie i ja bardzo chętnie — powiedział „Żyd“.
Wysłuchano go z widoczną niechęcią. Zato dano znak reszcie młodzieży, która hurmem od fortepianu ruszyła ku pannie Zofji i zbiła się w gromadkę, pełną tajemniczych szeptów i śmiechów. Tajemniczość ta wzrosła, gdy w sali ukazała się pani Ramocka.
— Cóż to za sejmik? — spytała z uśmiechem.
— Nic, ciociu!... Tak... Układamy projekt spaceru, jak się wypogodzi! — wykręcała się za wszystkich Cesia.
Pani Ramocka wzięła za rękę Rwęcką i odeszła, rozmawiając z nią cicho. Pogawędka wszakże trwała niedługo, gdyż pani Żarska miała widocznie już dość radcy Domańskiego i zawołała na panie zdaleka:
— Kochaneczki, jaką miałyście w tym roku pasiekę? Wyobraźcie sobie, że miałam wyborny zbiór, cóż, kiedy szelma Mordko wmówił we mnie, że niema popytu ani na susz, ani na patokę, i kupił wszystko za psie pieniądze. Dopiero poniewczasie dowiedziałam się, że mnie oszukał. Nie było popytu w okolicy, bo się wszystkie żydy zmówiły, a tymczasem w Warszawie ceny na pszczelinę stały cały czas bardzo wysokie!
— Och, te żydy!... — wzdychała pani Ramocka.
— Cóż robić, kiedy bez nich obyć się niepodobna? — przekładał ugodowo radca, podnosząc się, gdyż oznajmiono mu, że przyszła nań kolej w preferansie.
Wzamian pojawił się w salonie Rwęcki i pułkownik Jaskulski. Pułkownika obskoczyły panny, wzięła go zaraz w obroty Zosia, dowodząc, że byłby wymarzonym „papą“ w ,,Posażnej Jedynaczce".
— Dajcie mi pokój!... Ani myślę... — wypierał się przerażony staruszek. — A gdzie Blondyn?... Nie widzieliście Blondyna?...
— Blondyna zabrali chłopcy do starego dworu.
— Ach, Boże! Znowu? Zbałamucą mi psa zupełnie. A tu taki deszcz!
Rwęckiego otoczyła młodzież męska. Karpowicz przekładał mu swe wywody. Szlachcic milczał i kręcił z rozdrażnieniem ładnego wąsa.
— Z chłopem przedewszystkiem nie trzeba się cackać — rzekł wreszcie. — Dać mu sprawiedliwie, co mu się należy, ale nic ponadto... Zaraz mu się w głowie przewraca. Nie zrozumiemy się z nim nigdy. Niech on lepiej idzie swoją drogą, a my swoją. Niedawno mieliśmy tego dowody. Tańcowano koło niego niemało... a, w rezultacie, kto szlabanów na drogach pilnował, rewidował nasze bryczki i paszporty?... Może kiedyś się spotkamy przy wspólnej robocie, ale teraz nic z tego!
— Były jednakże i inne przykłady. Nie o to chodzi...
— Tak, były, nie przeczę... wyjątki.
— Dlaczego chłopi mają być lepsi od innych? — wmieszał się młody Domański. — Jeżeli obecnie my, szlachta, sól ziemi, nie możemy przebaczyć im małego względem nas przewinienia, to jakiem prawem żądamy, żeby oni zapominali o swych odwiecznych krzywdach po jednej naszej pieszczocie?... Zresztą oni ze swego punktu widzenia postąpili mądrze: spostrzegli, że z tych turniejów ryngrafowych rycerzy nic nie będzie, i przeszli na stronę siły.
Rwęcki zmierzył mówiącego złemi oczyma i targnął wąsa.
— Małego przewinienia? Względem kogo? Względem niby nas?... Nie, nie względem nas, lecz względem własnej Matki. Są, zresztą, obecnie ludzie, dla których Ojczyzna stała się pustym dźwiękiem. Jest ich coraz więcej. To nawet modne...
— Zbyt silnie, zbyt silnie powiedziane... Zresztą, to się pokaże... Dla niektórych przesądy są ojczyzną... Nie była ona dla chłopów matką, ale macochą...
— Znowu panowie wpadli na tę Nieszczęśliwą kwestję? Doprawdy, należałoby unikać jałowych zupełnie sporów. Nie ma pan racji i nigdy nie będzie pan jej miał tu u nas... — zwróciła się Rwęcka do młodego Domańskiego.
— Zapewne... „póki kobiety to czują...“ — uśmiechnął się tenże.
— Zresztą nie o to chodzi — zaczął znowu gorąco Karpowicz. — Nie ulega wątpliwości, że chłopi popełnili omyłkę, zupełne nawet głupstwo, i to przedewszystkiem ze swego chłopskiego punktu widzenia. Ale czyż można wymagać politycznego wyrobienia u mas, które nigdy nie żyły życiem politycznem, mas ciemnych, przygnębionych, ubogich... Trzeba je przedewszystkiem moralnie i materjalnie dźwignąć, oświecić.
— Łatwo powiedzieć: Moralnie i materjalnie... Mała rzecz! A jeżeli oni sami tego nie chcą, jeżeli wolą przepić... — protestowali Tyleccy.
— Widziałem w oknie Mordkę... — wtrącił znacząco Izyda.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Rwęcki odwrócił się, podszedł do fortepianu, przy którym siedziała Karolcia, wydobywając ciche akordy i nucąc półgłosem:

Dokąd się podziać z sercem płomiennym?
Komu je oddać! ach, komu?
Wokoło chmury z deszczykiem sennym,
Gdy pragnę burzy i gromu...


· · · · · · · · · · · · · · · · ·


Kres sporom położyło wezwanie do kolacji oraz szumne wejście „najmłodszych", którzy, dowiedziawszy się o projektach Karpowicza, oddali się szalonej radości.
— Pycha!... Byczo!... Zgódź się, panie Janie! Bez pana się nie uda. Dobry, kochany panie, prosimy bardzo! — błagali Rwęckiego.
— Pani również życzy sobie tego? — zwrócił się ten do Karolci.
— Owszem, to może być bardzo zajmujące szczególniej... próby.
— A coto? Czegoś taki blady, Witusiu?... — badał tymczasem swego benjaminka radca Domański.
— Głowa mię boli, sam nie wiem z czego. Po kolacji zaraz do domu, tatusiu?... Dobrze?
Biedaczysko, nie mógł przecie się przyznać, że po obejrzeniu broni i wszelkich trofeów myśliwskich w starym dworze Włodzio wtajemniczył go i w „wielką pipę“!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.