Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a żadna z pań mię nie pociesza: — gadał płaczliwym głosem.
— Nie możemy bez pozwolenia. Niech pan się zwróci do pani Tołłoczko!... — śmiała się Cesia.
— Pani miłosierna! Dobra, kochana pani, niech im pani poradzi. Bo jeżeli starego Fausta w jednej chwili przerobił Mefisto na młodzieniaszka, to przecie o wiele łatwiej...
— Smarkacz jesteś... — gniewała się zbudzona z drzemki matrona.
— Właśnie o to chodzi...
Dzień był śliczny — cichy, ciepły, perłowy. Niebo, pełne jasnych chmur, zwisało nisko nad polami, jakby się chciało do nich przytulić. Blade lasy i gaje wtapiały się łagodnie w mglistą dal, w widnokrąg, bez błysków, bez cieni, gdzie ciemniejsze, wyrazistsze plamy tworzyły jeno dęby i grusze samotne na miedzach. Smugi słońca, przesiąkające tu i ówdzie przez obłoki, srebrzyły przelotnie łany wykłoszonych zbóż blaskiem rozstrzelonym, rozpylonym i perlącym się na brzeżkach i wąsach ździebeł, jak świeżo spadła rosa. Daleko w płaskim wądole wśród żółtawych piachów wiła się modra rzeka.
Z bryki, turkocącej głucho po miękkiej drodze, dolatywał do wolantu energiczny, wielogłosy, choć niezbyt harmonijny śpiew:

Dziś nam Bóg nie dai zwycięstwa,
Dziś zdradziły losy;