Z siedmioletniej wojny/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Tegoż wieczoru jeszcze, kawaler nasz otrząsłszy się z pyłu i odświeżywszy perukę, pospieszył na czwarte piętro do „raiku“ hrabiny de Camas. Staruszka zdawała się oczekiwać na niego. Gdy wszedł, poszeptała coś na ucho ze znajdującą się właśnie u niej drugą damą dworu, i ta pospieszyła ją pożegnać.
Po wyjściu jej ochmistrzyni niecierpliwie zbliżyła się do młodego chłopaka.
— A cóż? — zapytała — byłeś w Sans-Souci? Mów... mów mi wszystko...
Nie tając więc nic przed tą, której miał być winien cały los swój, kawaler rozpoczął wesoło opowiadanie. Nie ominął najmniejszego szczegółu, a że umiał dowcipnie ubrać tę powieść, ubawił staruszkę bardzo. Szczególniej ów szczęśliwy z psem przypadek uradował panią de Camas.
— Nader waćpan jesteś szczęśliwym — odezwała się, śmiejąc. — Na dobrą jakąś trafiłeś godzinę! Król nie zawsze bywa tak usposobiony... Mogło równie łatwo spotkać cię coś gorszego daleko. Winszuję waćpanu, żeś wyszedł z takim tryumfem, a w dodatku zrobił jeszcze znajomość z Pöllnitzem, który bywa zabawny, ale na nic się nikomu nie zdał. Teraz — rzekła, przysuwając się i przybierając twarz poważniejszą — teraz mówmy serjo. Ponieważ młodzi ludzie nie bywają zwykle oszczędni, a robienie nowych znajomości kosztuje ich wiele... nic nie zaszkodzi, gdy i ja waćpanu coś pożyczę... Tego oddawać mi nie będziesz potrzebował. Odsłużysz to listami, które do mnie pisać będziesz, co tygodnia. Listy oddasz tylko Beguelinowi: przez niego mnie one dojdą. Ja, jako kobieta stara, nie mająca żadnego zajęcia, ciekawa jestem: mnie wszystko obchodzi. Pisz więc waćpan, co zobaczysz, co usłyszysz, co poczujesz w powietrzu. Młodych ludzi kręci się wielu około Brühla i Brühlowej... gdybyś do nich samych mógł się wcisnąć, poznać Moszyńską, zawiązać stosunki z faworytami ministra... byłoby bardzo dobrze. Tymczasem, nim się to stanie, jako cudzoziemiec ciekawy, jako młodzieniec, co się zabawić musi... z kancelarją Brühla postarasz się o zbliżenie... W listach opiszesz mi wszystko... wszak mnie rozumiesz?
Z oczu kawalera de Simonis wyczytać mogła staruszka, iż doskonale swe posłannictwo pojmował: błyszczały one roztropnością. Zdało mu się jednak, iż upewnić powinien hrabinę.
— A, pani! — zawołał — ja pojmuję to bardzo dobrze, iż najmniejsze nawet rzeczy, najlżejsze słówka mogą mieć swe znaczenie.. Dowiedzieć się jak najwięcej, choćby plotek; donieść jak najobszerniej, cokolwiek pochwycić potrafię, będzie moim obowiązkiem...
— A pamiętaj o tem — dodała ciszej hrabina — że od mężczyzn najwięcej się potrafisz dowiedzieć przy kieliszku, a od kobiet, gdy się która w waćpanu zakocha.
Kawaler de Simonis skromnie nader spuścił oczy.
— Nie wstydź się waćpan — śmiejąc się, dorzuciła hrabina — młody jesteś, przystojny, dowcipny; umiesz się znaleźć w towarzystwie: nicby nie było dziwnego, gdyby tam jakie serce do was przylgnęło... Saskie panie zachowały pamięć czasów Augusta II. Nie trzeba tylko brać ich na serjo, tak jak one miłości na serjo nie biorą. Dla waćpana, jak dla nich, powinno to być rozrywką, z której rozumny człowiek potrafić powinien korzystać...
Naukę tę zrozumiał doskonale Simonis i przyrzekł się do niej zastosować.
Hrabina dobyła z pod przycisku na stole dwa przygotowane listy i podsunęła je kawalerowi.
— Jeden z nich jest do ziomka waszego, Beguelina — rzekła — drugi do mojej dawnej przyjaciółki, baronowej Nostitz która, chociaż saskie nosi nazwisko, z Berlina jest rodem i całą duszą do naszego brandenburskiego przywiązana domu. Jest to niemłoda już kobieta, u której znajdziesz opiekę, radę, pomoc, przyjęcie życzliwe... Oba listy przydadzą się...
Zatrzymała się na chwilę staruszka i pomyślała, jakby szukając w pamięci, coby jeszcze dodać mogła, a potem odezwała się, głos podnosząc:
— Bądź mi zdrów, kawalerze de Simonis, a sprawuj się dobrze. Życzę i ufam, że ci się powiedzie na saskim dworze... Jeśli się będziesz mógł z pomocą baronowej Nostitz dostać na dwór Brühla, uchwyć skwapliwie tę sposobność... Jedź prędko.. jutro, jeśli można. Chodzą dziwne wieści od tamtej strony (tu znowu głos zniżyła), mówią, że Brühl z Austrją wiążą się przeciw nam. Wartoby dotrzeć prawdy. W listach pisz waćpan śmiało, ale poczcie ich nie powierzaj: Beguelin znajdzie drogę. Bądź waćpan zdrów!
I podała mu rękę staruszka, którą kawaler, zgięty aż do ziemi, po kilkakroć pocałował, wynurzając jej całą wdzięczność swoją.
Znalazłszy się w ulicy i przywodząc sobie na myśl, co mu z domowego pozostało zapasu, co miał z daru króla i od hrabiny, Maks tak się znajdował bogatym, iż mu się w głowie zawracało. Opłaciwszy nawet gospodarza wspaniale i zrobiwszy piękny prezencik Carlocie, miał zawsze jeszcze w zapasie trzysta kilkadziesiąt dukatów i talent robienia wielkich rzeczy małymi pieniędzmi. Z rzadką w młodych ludziach roztropnością, Simonis, gdy było potrzeba popisać się ze wspaniałomyślnością, rzucał dukatami głośno i pokaźnie; ale w powszedniem życiu miał więcej cudzym kosztem się przeżywić, niż swoim.
Nie miał teraz nic więcej do czynienia, jak upakować swe węzełki, pożegnać gospodarzy i szukać sobie fury, któraby go przyzwoicie do stolicy saskiej zawiozła.
Wróciwszy do swej izdebki, zastał już wszystkich uśpionych, w domu cicho, i wkradłszy się niepostrzeżony, począł od rozpalenia światła, co naówczas nie przychodziło z łatwością. Każdy porządny, jak on, chłopak, nie chcący żebrać iskierki u sąsiadów, miał na kominie krzesiwo i nasiarkowane drewienka, które się dopiero od hubki zapalały... Tym sposobem i nasz kawaler, natłukłszy sobie palców po nocy, doszedł do zapalenia drewienka a od niego świecy. Miał tak wiele do czynienia, że mu się wcale na sen nie zbierało.
Szczególniej męczyła go okoliczność jedna... Na stoliku leżały przed nim dwa listy polecające do Beguelina i baronowej Nostitz. Paliła go ciekawość grzeszna dowiedzenia się, co tam o nim pisano. Sam on nie rozumiał dobrze celu swojego poselstwa... radby się był o nim objaśnił. Wiedział bardzo dobrze iż kusząc się o to, popełni więcej niż niedyskrecję, bo nawet przestępstwo karygodne naruszeniem pieczęci... ale Simonis nie był tak nadzwyczaj skrupulatnym, a ciekawość, co się w tych listach znajdować mogło, paliła go okrutnie.
Kilka razy brał je ze stolika, oglądał, stawiał naprzeciw świecy i kładł przestraszony nazad. A po chwili pokusa wracała, ręce wyciągał i papiery te miał w nich znowu. Pieczęci na listach położonych przez hrabinę de Camas, pośpiesznie i drżącą snadź ręką, nie były zbyt wyraziście odbite. Majaczyło na nich coś na kształt jakiegoś herbu, który z zewnętrznego kształtu przypominał wyrznięty na ojcowskim sygnecie kawalera. Przymierzywszy go do pieczątek, przekonał się, że, rozgrzawszy lak nieco, podjąwszy papier, mógł go wyśmienicie na nowo własnym herbem przymocować. Starcie jego mogło iść na rachunek podróży, gorąca i potrzeby trzymania przy sobie tych drogocennych rekomendacji.
Z sumieniem i wykonaniem tego śmiałego pokuszenia przyszedłszy do ładu, kawaler de Simonis drzwi pokoiku zaryglował na zasuwkę i wziął się drżącemi rękoma do występnego dzieła.
Najprzód rozgrzał zlekka pieczątkę listu do Beguelina, w którym się spodziewał znaleźć polecenie hrabiny; ale jakież było zdziwienie jego, gdy w zawinięciu czystego papieru trafił tylko na żółty kawałek obdarty nie daremnie, na którym stały niezrozumiałe dlań liczby poprzedzielane punktami 64... 871... 55... 2 i t. p.
Była to cyfrowana depesza, oczywiście z królewskiego gabinetu, na której widok przerażony Simonis pobladł, rękoma coraz bardziej drżącemi włożył ją nazad do papieru i zapieczętował niezgrabnie. Tę tylko wyciągnął korzyść z pokuszenia o tajemnicę stanu, iż się dowiedział, że był istotnie posłem króla. Listu do baronowej wahał się już rozpieczętować i choć smutny wyrzekł się zaspokojenia ciekawości. Schował do pugilaresu obie koperty, starannie je do siebie zwróciwszy pieczątkami, aby one przylgnęły i ślad naruszenia jednej z nich zniknął.
Nareszcie zgasił świecę i jeśli nie dla snu, to dla wypoczynku położył się.
Pierwszy ruch ranny w domu przebudził go; pospieszył się ubrać co najprędzej. Potrzebował widzieć się z gospodarzem.
Ojciec Carlotty, pan Ceroni, cukiernik z powołania, któremu wcale się dobrze działo, bo był w kunszcie swym biegły i gruszek nie zasypiał w popiele, mimo narzekań i krzyków piekarzy, łączył z cukiernictwem wypiekanie bułeczek różnych, a nawet rozmaitego chleba, któremu pozór nadawał niezwyczajny.
Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, otyły, rumiany, z twarzą lśniącą, uśmiechniętemi ustami, czynny, gadatliwy, nie widzący daleko, ale bardzo praktyczny. Lubił on Simonisa, lubiła go i gospodyni, a najwięcej podobno jedynaczka ich córka, której to była pierwsza miłość zawczesna. Ulubieńcowi całego domu, bo i słudzy grzecznego chłopca dobrem widzieli okiem, Simonisowi pieszczonemu przez wszystkich wcale się tu nieźle działo.
Majster Carl, od którego imienia i jedynaczka córka zwała się Carlottą, właśnie rozpoczynał pod osobistym nadzorem porządkowanie sklepu na dole, gdy wszedł niezwykły o tej godzinie gość Simonis.
Carl rękę mu podał, śmiejąc się.
— Cóż to was już drugi dzień tak rano budzi? — począł — widzę, że się musicie brać do jakiegoś ważnego dzieła, kawalerze Maksie? Wczoraj dodnia ruszyliście na przechadzkę i nie było was na obiedzie, a obiad był doskonały. — Uderzył się po pełnym brzuszku.
Simonis, ponieważ chłopcy zmijali się ze szczotkami, odciągnął go ku oknu.
— Panie Karolu kochany — rzekł — przykro mi nad wyraz, ale przychodzę wam oznajmić, że muszę was opuścić.
Gospodarz aż się cofnął.
— A tóż co jest? czy wam źle u nas?
— Jak w raju, ale z założonemi rękami siedzieć nie mogę dłużej; lata upływają, trzeba o sobie myśleć; tu nie znajdę nic.
Carl patrzał zdumiony.
— Więc dokąd?
— Mam listy polecające do Saksonji.
Gospodarz głową zaczął kręcić.
— Trudno wstrzymywać — rzekł — ale i radzić wam nie miałbym ochoty. Saksonię znam. Łatwo tam się dorobić, to prawda, ale jeszcze łatwiej za lada podejrzenie pójść do lochu, a za lada słowo pod pręgierz.
A po chwili dodał:
— Chyba listy macie do Brühla, bo tam jeden Brühl wszechmogący i niema nad niego nikogo więcej.
— A! tam już sobie dam radę — rzekł Simonis, nie chcąc się wygadywać.
Carl westchnął.
— No, niebezpieczna to gra; dużo ludzi poginęło w Saksoni — rzekł cicho. — Dzieją się tam rzeczy dziwne, a dodałbym jeszcze, że pruska rekomendacja do saskiego dworu... he! he!
Tu usta wykrzywił i nie dokończywszy, odwrócił się do chłopców, których łajać począł. Widocznie było mu niemiło, iż tracił kawalera de Simonis. Miał z niego między innemi i tę korzyść, że mu jego listy pisywał, a żonę i córkę zabawiał w dni słotne.
Simonis stał z posępną twarzą.
— Nie moglibyście poradzić, jakby mi najtaniej i najbezpieczniej dostać się do Drezna? — zapytał.
— Kupcy stąd jeżdżą często, napytacie ich łatwo przy Judengasse w gospodzie — rzekł Carl. — Czy wam pilno?
— Tak jest bardzo pilno — odparł Simonis.
Carl głową pokiwał i jakby już o tem więcej nawet mówić nie chciał, począł łajać służbę i latać po izbach.
Kawaler nasz, spełniwszy to, do czego się czuł obowiązanym, wysunął się z domu i poszedł szukać sposobności dostania się do Drezna. Wskazówka była dobra, gdyż w godzinę potem napytał brykę, która dość pstre towarzystwo wiozła do saskiej stolicy; dał więc zadatek i po południu stawić się obiecał do gospody.
Pakunek nie zabrał wiele czasu, po drodze kupił kawaler parę kolczyków z niezapominajkami turkusowemi dla Carlotty i w godzinę gotów był do podróży.
Właśnie dopinał tłómoczka, gdy zastukano i dziewczę wbiegło z namarszczonemi brwiami, gniewne, prosząc go do obiadu. Zamiast, spełniwszy tę formalność, usunąć się prędko z pokoju kawalera, Carlotta oczyma zasępionemi zaczęła się po tej pustce rozglądać.
Z twarzy jej mógł Simonis gorzką wyczytać wymówkę.
— Piękna Carlotto! — zawołał — nie mógł bym odjechać nie zostawiwszy wam coś małego na pamiątkę. Proszę was przyjmijcie to odemnie!
I z wdzięcznym ukłonem podał jej pudełeczko z kolczykami. Dziewczę zarumienione zrazu gniewnie prawie odtrąciło ten dar, potem spojrzało znacząco w oczy kawalerowi; pod powiekami zakręciły się jej dwie łzy i uciekła aż do progu.
Od progu zwróciła się nazad, jakby się namyśliwszy.
— Ja, o! ja was nie zapomnę — zawołała ze łzami w głosie — ale wy?...
Simonisa poruszyło to przywiązanie dziecięce, zbliżył się do niej; Carlotta ręce zarzuciła mu na szyję, i zaszła się od płaczu.
Scena ta, ta wcale nieprzyjemna dla Maksa, bo dziewczę za dziecko uważał i wstydził się rozbudzonego uczucia, byłaby go w kłopot wielki wprawiła, gdyby w sieni matka nie zaczęła głośno wołać Carlotty.
Rzuciła się więc ku drzwiom, łzy ocierając a gdy matka weszła nazad do mieszkania, pożegnawszy wzrokiem Simonisa zniknęła.
Przy obiedzie gospodarz butelkę wina podać kazał, wypito zdrowie miłego ziomka. Wymożono na nim słowo, iż powróci jeśli mu się nie powiedzie w Saksonji, że o sobie napisze i doniesie; nareszcie, gdy się godzina odjazdu zbliżyła, Carl fartuch zrzucił, włożył surdut, wziął kapelusz i laskę, chłopcom kazał zabrać tłómoczki i przeprowadził pana kawalera do gospody, aby go woźnicy polecić.
We drzwiach stała jejmość i Carlotta, żegnając długo chustkami.
W gospodzie znaleźli już zachwalony ów powóz podróżny dla osób dystyngowanych, zaprzęgający się właśnie końmi chudymi, które na dychawiczne wyglądały. Było to starożytne pudło, ogromne, na dwóch drągach zawieszone, ze skórzanemi firankami i dwoma siedzeniami z tyłu i sprzodu. Oprócz tego na wysokich kozłach obok woźnicy mógł się mieścić jeden podróżny, dwóch mniej wymagających z tyłu na desce, do której przywiązany był zmiękczający ją wór z sianem. Szerokie dwa stopnie mniejszej objętości osóbkom wybornie służyć mogły za siedzenia. Wysokie i grube koła i cała budowa, niezmiernie trwałą wydająca się, wszystko to utrzymać przyobiecywała.
W chwili, gdy kawaler nadchodził, pakowano właśnie węzełki i tłómoczki podróżnych, których czterech było oprócz naszego Szwajcara.
Trzej mężczyźni i jedna kobieta składali towarzystwo. Pani ta mocno wyróżowana i ubielona, ubrana nie bez pretensji pewnej, zdawała się, mimo młodocianych ruchów, należeć do osób drugą młodością obdarzonych, bo pierwszej nie było śladu.
O ile z pod osłonek widać było rysów twarzy, zdradzały one już mnogie lata żywota i doświadczenia. Oczy tylko jeszcze czarne świeciły blaskiem niepospolitym, a usznurowane usteczka przypominały, że niegdyś małemi być musiały. Dziś dwa fałdy przy nich dawne dołki zastąpiły. Osoba ta zajęła sobie zawczasu miejsce w powozie najpoczestniejsze i najwygodniejsze, ostawiła się workami, na kolanach miała chustki i torebki i zamyślona wielce na świat zaledwie raczyła spoglądać.
Obok niej sadowił się w trójgraniastym kapelusiku i płaszczu szarym, z laską w ręku, niemłody człowiek, z twarzą dziadka do orzechów, bezzębną i zapadłą, milczący i poważny. Obie ręce trzymał na swym bambusie, który miał głowę pozłacaną. Trzeci podróżny, który oświadczył się do kozła za mniejszą opłatą, wyglądał na dawnego wojskowego. Wąsy miał wywoskowane twardo, harcapik mały i płaszcz z szarego płótna, który odzież okrywał. Drab to był ogromny, pleczysty i milczący. Wewnątrz na przedzie, obok kawalera de Simonis, miejsce miał zająć maleńki jegomość niepomiernie otyły, któremu brzuch zdawał się ciężyć, bo nieustannie ocierał czoło z potu i sapał, a poruszał się z trudnością. Na krótkich a grubych nogach osadzony, niecierpliwił się, że nie jechano, i klął po niemiecku zcicha. Węzełki jego już były przymocowane, a on sam zobaczywszy, że konie za chwilę miały być gotowe, począł się niezgrabnie drapać do tej arki Noego. Nikt mu nie pomagał i kawaler de Simonis, tknięty litością, wyciągnął rękę, aby go wywindować do góry, za co wdzięczne otrzymał wejrzenie. Gdy tłuściuch siadł, powóz się widocznie na jedną pochylił stronę; wszyscy po sobie spojrzeli, ale cóż było radzić na to.
Uścisnąwszy poczciwego Carla, który otarł oczy i poszedł żywo do domu, ażeby miękkości serca nie zdradzić, kawaler zawinął się w płaszcz, zasunął w kątek swój, nogami tak rozporządził, ażeby naprzeciw siedzącej pani nie zawadzały, i wehikół ów z hałasem i wołaniem wielkiem przez wysoki próg, o który stuknął tak, że w nim chrzęstnęły odwieczne żelaziwa, wydobył się szczęśliwie na ulicę.
Kawaler de Simonis był tedy na drodze do saskiej stolicy.
Sposób ten podróżowania, niezbyt oszczędny nawet, miał i tę niedogodność, że się przeciągał nad miarę. Popasano na dzień raz dwa, nie spiesząc odpoczywano i wydychiwano razy cztery, stawano na noc niezbyt późno i z Berlina do Drezna kilka dni potrzeba było. Droga przytem ciągnęła się piaskami, lasami głuchymi, krajem pustym, dzikim, niewiele zamieszkanym wśród którego oko nawet spocząć nie miało na czem, oprócz chudej i powypalanej sosninki.
W miesiącu lipcu, przy skwarze, utrapione to było jechanie. Lecz, że niema tego złego, coby na dobre nie wyszło (tak przynajmniej chce przysłowie), podróżni, sprzężeni z sobą na dni kilka, byli zmuszeni uczynić bliższą znajomość.
Kawaler de Simonis niezmiernie zawsze ostrożny w interesie własnej skóry, którą nawykł był szanować, nie spieszył z robieniem znajomości i rozwiązaniem ust, które mu polecono trzymać zamkniętemi. Spoglądał, przypatrywał się, czynił postrzeżenia różne, ale sam jak ślimak się chował w swej skorupce, unikając śledczych wejrzeń swoich towarzyszów podróży.
Piękna jego twarz młoda musiała sympatyczne uczynić wrażenie na przywiędłej jejmościance, siedzącej naprzeciw niego, gdyż kilka razy spotkał jej wejrzenie skierowane na siebie i natychmiast trwożliwie uciekające w drugą stronę, gdy je na tym gorącym pochwycił uczynku. Upał zapewne wyrwał kilka westchnień z czułej piersi niegdyś pięknej jejmości z którą znajomość zrobił kawaler de Simonis, przyniósłszy jej drugiego dnia szklankę wody. Odtąd zaszczycała go wejrzeniami coraz śmielszemi i zdaje się, że tylko świadkowie niepotrzebni opóźnili rozpoczęcie poufnej rozmowy.
Jegomość, oparty na lasce, a pozbawiony zębów, który obok brudnych mankietów, miał na palcu chudym wspaniały pierścień z jakimś pompatycznym kamieniem, absolutnemu ślubował milczeniu. Zatopiony był w myślach, wzdychał, zaglądał niekiedy do zegarka jajowatego, który piastował na piersiach, i możnaby było powiedzieć, że patrzał w niebo, gdyby ono nie było w powozie reprezentowane skórzaną deką, noszącą na sobie groźne ślady przeciekania.
Tłusty sąsiad kawalera de Simonis jadł i pił prawie całą drogę. Między krótkiemi nóżkami umieszczony miał na ten cel koszyk wypakowany dobrze i z niego czerpał do utrzymania życia zasoby. Jeżeli jeść i pić nie mógł, zasypiał a naówczas przechylał się to na żelazne pręty od firanek, które go rychło ze snu budziły, to na ramiona kawalera, znoszącego cierpliwie ten nadmiar ciepła i wilgoci. Znudzony opowiadał swoją historję całą, nie czyniąc z niej tajemnicy. Był on rymarzem, a raczej właścicielem warsztatu rymarskiego w Berlinie, a córkę miał za podoficerem saskim w Dreznie. Jeszcze przed wieczorem wiedzieli wszyscy, iż mu pilno było na chrzciny wnuka, że saski zięć jego byłby złoty człowiek, gdyby nie pił i nie kłócił się; że Dorotka była śliczna kobiecina, i że on kilka tysięcy talarów czystego miał w rok dochodu, dom nad Sprewą, a po ludziach kapitały.
Za to ze staruszka bez zębów nic się nie było można dowiedzieć, ani zeń wyciągnąć; snadź złe towarzystwo, w które wpadł, ignorował umyślnie. Niekiedy tylko robił miny znaczące i zdające się mówić:
— A cóż to za szuja! a żebyż prędzej się z tego czyśćca wydobyć!
Drugiego dnia na popasie, ponieważ czasu było poddostatkiem, a karczma gdzie się woźnica zatrzymał, ciasna i brudna otoczona była cienistym laskiem sosnowym, kawaler de Simonis usiadł spocząć w chłodku. Tu znalazła się uróżowana jego towarzyszka i nieznacznie zawiązała się rozmowa. Z niej dowiedział się Maks, iż podróżująca zwała się mademoiselle Doris, że należała do składu teatru francuskiego w Dreznie, nieco dawniej że miała w życiu des grands malheurs, i że napróżno w Berlinie starając się o pomieszczenie, wracała do możnych i znaczących dawnych swych przyjaciół i protektorów w stolicy saskiej.
Starała się ona wybadać nawzajem kawalera, który zbył ją ogólnikami. Dała mu nawet do zrozumienia, iż protekcja na którą rachowała, starczyłaby na dwoje, gdyby jej potrzebował, na co Maks podziękowaniem jak najgrzeczniejszem odpowiedział. Do zasad jego należało niczym nie gardzić, a starać się korzyść wyciągnąć ze wszystkiego.
Panna Doris, która panieński swój tytuł wyraziście i dobitnie uczuć dawała (niktby się go inaczej nie domyślił), mówiła w istocie o saskiej stolicy, jako o miejscu doskonale sobie znajomem.
Zrazu nieco powściągliwsza, rozgadała się potem wielce i obszernie, dowodząc, że z całych Niemiec było to może jedyne miejsce, gdzie żyć umiano i gdzie przyzwoici ludzie żyć mogli.
— W Berlinie tylko żołnierzom dobrze — dodała — piękny mi teatr, gdzie spektatorami są dwa bataljony piechoty, które się mieniają. Połowa tych gburów słowa po francusku nie umie. Saski dwór, król, to przecie cywilizowani ludzie i znają się na tem, co piękne...
Widocznie niesmak jakiś wynosiła z sobą z Berlina panna Doris. Kawaler słuchał tylko, ale z taką inteligencją, iż coraz do wynurzeń skłonniejsza artystka zaprosiła go, aby ją w Dreznie odwiedził, i stanowczo przyrzekła zająć się jego losem.
— Brühl, gdy był jeszcze kawalerem, mogę powiedzieć, że się kochał we mnie — szepnęła cicho — chciał mnie wydać za bardzo ładnego Sasa... ażebyśmy się nie rozstawali, ale mnie naówczas co innego było w głowie... Albożem nie mogła się spodziewać przynajmniej taką zrobić karierę, jak Barberini... ale...
Westchnienie dokończyło.
Mężczyzna z woźnicą siedzący na koźle, który przez całą drogę z ust fajki nie wyjmując, kurzył zapamiętale, objawił się drugiego dnia jako eks-wojskowy pruski, jadący do szwagra w odwiedziny. W kampanji śląskiej dostał był kontuzję w nogę, która mu służby czynnej pełnić nie dozwalała; był więc żonatym i z małą pensyjką przy pracy żył wygodnie. Z rozmowy jego z woźnicą dolatywały do wnętrza ciekawe urywki, dowodzące że był wielkim wielbicielem Fritza, chociaż razy kilka dobrze od niego dostał po grzbiecie.
Sławny Pfund, bez którego król Fryderyk nigdzie się ruszyć nie mógł, i który go tak doskonale wozić umiał, iż przez całe życie raz pono tylko wywrócił, był rodzonym bratem eks-grenadjera. Chlubił się tem żołnierz niemało, bo przez Pfunda więcej można było dokazać czasem, niż za protekcją szambelanów i ministrów.
Droga w tem towarzystwie nikogoby nie znudziła, gdyby nie wrażenie przykre, jakie czynił milczący pogardliwie, z zaciśniętemi ustami stary grat na lasce oparty. Wszyscy mieli wstręt do niego.
Tłusty, naprzeciw siedzący rymarz w ciągłych milczących był zapasach z nogami sąsiada, które na jego terytorjum się wdzierały. Nie mówili do siebie nic, ale rymarz mając milczka tego za arystokratę, mścił się na jego nagniotkach...
Naostatek, pod wieczór gdy się właśnie na burzę zbierało a panna Doris spoglądała z obawą na skórę nad głową, obiecującą przeciekać niezawodnie, ukazało się Drezno na horyzoncie, a kto je ujrzał, powitał wesołym okrzykiem. Tylko nieporuszony dziadek ani głowy nie wychylił, ani dał znaku życia. Rymarz z radości koszyk pusty, który trzymał między nogami precz na gościniec wyrzucił, wołając:
— Hopsa!
Kawalerowi de Simonis poruszyło się coś w piersiach; panna Doris szepnęła mu, że tu może najpiękniejsze godziny życia swojego strawiła.
Gwarno zrobiło się i na koźle i w powozie.
Wkrótce potem ciężki powóz toczył się po bruku tej części miasta, która dawniej zwała się starą, a od czasów Augusta Mocnego została na nowe miasto przeznaczoną.
Stąd od złoconego posągu nieboszczyka króla (o którym mówili Sasi, iż go tyłem miasta postawili umyślnie, aby sobie do Warszawy od nich jechał), widać było bramy i mury miejskie za Elbą i przepyszny most wiodący ku zamkowi. Widok stąd był wspaniały, gdyż naówczas jeszcze w śród murów i kamienic ogrodów było mnóstwo, a zielone drzew klomby rozweselały szare ścian szeregi.
W lewo, w najpiękniejszem miejscu ponad ciężkie kurtyny i baszty zamku wznosiły się pałace i ogrody wszechmogącego, królewskiego ministra Brühla, jego galerye obrazów, altany i cały ten taras Brühlowski, który był naówczas jedną z najwspanialszych rezydencji w Europie, godną króla. Augustowi III. też pochlebiało, iż jego minister mógł monarchom się równać i przyjmować koronowane głowy.
Z przeciwnej strony piętrzyła się kaplica, mająca rozmiary kościoła, ale żadnego dzwonu. W protestanckiem państwie tolerancja naówczas nie dochodziła do tego, aby obecnemu wyznaniu dozwolić wołać głośno do modlitwy. Z wieży zaledwo dokończonej, odejmowano właśnie rusztowanie.
Już około starego mostu ruch miejski otoczył podróżnych. Mnóstwo panów, pań, kawalerów na koniach, liberji wspaniałej, powozów wytwornych przesuwało się z miasta do miasta. Przed niektórymi biegli laufrowie pstro strojni, przed innymi jechali konni, rozpędzając zgraję. Widok był ożywiony, choć niewesoły. Lud szedł przygnębiony, milczący, patrząc ponuro i żałobnie... dworska służba pozwalała sobie zuchwale.
U mostu wstrzymano powóz dla formalności celnych i paszportowych, które zabrały dość czasu. Wszyscy iść musieli meldować się do kordygardy. Staruszek milczący, spełniwszy tę formalność, znalazł sobie człowieka, który zabrał pakunek jego i nie żegnając się z nikim, zniknął.
Kawalera de Simonis woźnica obiecywał zawieźć do przedziwnej gospody, która się zwała Trompetter Schlösschen, a piękna niegdyś mademoiselle Doris tymczasowo także chciała się tam umieścić pod jego opieką. Wprawdzie Maks oświadczył jej, iż natychmiast musi sobie prywatnego szukać mieszkania, ale i ona także miała to w myśli, a sama jedna lękała się pozostać.
Trompetter Schlösschen naówczas znajdował się niemal za miastem i nie miał wcale powabnej powierzchowności; izdebka od podwórza, którą dano kawalerowi de Simonis, była ciemna i cuchnąca, lecz nazajutrz obiecywał uciec od niej i od Doris. Ponieważ wieczór jeszcze nie był późny, odpoczynek w zadusznem mieszkaniu nieponętny, sąsiedztwo zaś panny dosyć niesmacznem dla kawalera, oczyściwszy się nieco, pospieszył wybiedz do miasta. Dar orjentowania się miał niepospolity i temu przypisać należało zapewne, że niewiele błądząc, znalazł się na Starym Rynku. Po Berlinie nowym i szeroko rozłożonym, Drezno wydało mu się ciasne, lecz przypomniało stare szwajcarskie miasta i powagą swą uczyniło na nim wrażenie.
Rozglądał się właśnie po rynku, niewiele troszcząc się o to, za kogo wezmą go ludzie, gdy obok niego przesunęła się lektyka, na którą nie uważał; z lektyki wysunęła się głowa w peruce siwej, z oczyma czarnemi, i za targnięciem sznurka, tragarze ze swym ciężarem stanęli tuż obok kawalera de Simonis.
Teraz dopiero obejrzał on się mimowolnie i w oknie ujrzał z otwartemi od podziwienia ustami starego swojego stryjaszka Ammona, którego raz tylko widział w życiu, ale mu jego rysy na wieki w pamięci pozostały. Zapomina się często ukochanych lecz rzadko tych, do których się żal zachowało w duszy.
Zobaczywszy tę przykrą twarz surową i zimną, z wyrazem gniewnym i dzikim, z policzkami obrzękłymi i oczyma wypukłemi, których białka jakby krwią były zabiegłe, Simonis się cofnął, odwrócił i chciał iść dalej, gdy grzmiący głos nań zawołał:
— Maks! Maks!
Niepodobna było zbuntować się całkowicie, Simonis przytem rad był może powtórzyć radcy Ammonowi, iż go wcale nie potrzebuje; przyłożywszy więc rękę do kapelusza, od niechcenia, powolnie zbliżył się ku lektyce.
— Co ty tu robisz? — krzyknął radca — po co tu przyjechałeś?
Kawaler zamilczał chwilę, a potem odparł powoli:
— Przepraszam pana, ale jakimże prawem bada mnie pan o to!
— Jakiem prawem! — huknął głos z lektyki — jakiem prawem! Ty mnie, młokosie, o prawo będzież pytał! o prawo! a to przedziwne!...
— Panie radco — zawołał zimno kawaler, umyślnie kładąc nacisk znaczący na ten tytuł, który wszelkie pokrewieństwo wyłączał — panie radco, od naszej pierwszej i ostatniej rozmowy niema między nami nic wspólnego; ja waćpana o nic nie proszę, nawet o radę, a pan mnie nie masz prawa pytać o nic.
To mówiąc, skłonił się i chciał odchodzić, ale radca skinął na tragarzy, którzy podnieśli wieko lektyki i stary, laskę pochwyciwszy, z kapeluszem pod pachą, pogonił za odchodzącym.
— Słuchaj, Maks... ty jakiś — wołał radca — nie bądź... głupim. To, com uczynił, gdym cię pierwszy raz przyjął, było dla twojego dobra. Ale co ty tu robisz? u kata! Mów! Dawno tu jesteś?
— Od godziny — odparł Simonis — i widzę, że mi się w stolicy saskiej powodzić nie będzie, gdy na pierwszym kroku pana radcę spotykam.
Ammon na lasce się oparł.
— Młokosie — rzekł — ha! w Berlinie się nie poszczęściło: ani ładna twarzyczka, ani mowa układna nie pomogła, przyszedłeś szczęścia szukać tu... gdzie? na dworze? u Brühla? po starych babach! I myślisz, że tu ci pójdzie lepiej?
Simonis uśmiechnął się szydersko.
Nie rad był wydawać się z tajemnicami swemi, ale mu się chciało pomścić nad kuzynem.
Jakby obelżywa ta mowa dotknąć go nawet nie mogła, Maks popatrzał z politowaniem na Ammona, rękę jedną wsunął do kieszeni i odezwał się, cedząc wyrazy powoli:
— Nie gonię tu za niczem: mam interesa.
— Saperment! waćpan masz interesa? Jakież to? kieszonkowe? spódniczkowe? czy...
— Moje interesa do mnie należą — odpowiedział żywiej Simonis — ale pan radca, który mi tak wszedłeś w drogę, ażeby mnie znowu połajać, z obowiązków krewnego znając tylko ten jeden karcenia młodzieży, pan radca mógłbyś mi uczynić przysługę, któraby go nic nie kosztowała.
Ammon się zmieszał nieco.
— Potrzebuję adresu pana Beguelina, którego mam polecenie odwiedzić — dodał Simonis.
Między starym Ammonem a Beguelinem, choć oba byli Szwajcarowie, oddawna wrzała głucha wojna i współzawodnictwo. Ammon miał się za zwierzchnika, a Beguelin go pomijał i wprost się z Berlinem znosił. Nazwisko Beguelina poruszyło starego do najwyższej niecierpliwości.
Przyskoczył do Maksa.
— Na cóż ci ten Beguelin? na co?
— To już rzecz moja, adresbym tylko chciał wiedzieć.
Stary popatrzał długo, splunął, namarszczył się, ramionami ruszył i nie powiedziawszy słowa więcej, powrócił do lektyki, którą ku zamkowi nieść kazał.
W tę samą stronę poszedł też zwolna kawaler de Simonis, dosyć rad z siebie, iż się staremu Ammonowi równą monetą wypłacił.
W ciaśniejszej ulicy do zamku wiodącej dosyć było gwarno, spieszono na koncert i teatr do króla. Lektyki i powozy zdążały wszystkie w tę stronę i kawaler nasz miał sposobność przypatrzyć się przepysznym liberjom, koniom, perukom, służbie galonowanej, a nawet pięknym główkom kobiet, które gdzieniegdzie z karet i portechaise wyglądały.
Wśród tego natłoku pierwszy raz w życiu z podziwieniem dopatrzył też strojów wschodnich, jakich nigdy nie widział, biorąc zrazu panów polskich za jakichś posłów z dalekiej krainy. Mnóstwo ich tu się kręciło, ściągając oczy przepychem ubioru, szabel i powagą twarzy wypogodzonych.
Stanąwszy u muru kamienicy, tak się w ten różnobarwny tłum wpatrzył, iż wcale nie uważał, jak naprzeciw niego stanął młody, ale starszy już od niego mężczyzna, który z równą jak on tłumowi, uwagą, jemu się przyglądał. Obchodził go z jednej i drugiej strony, badał twarz, zdawał się niepewnym, naostatek przystąpił do niego z ukłonem.
Był to mężczyzna lat trzydziestu może, wystrojony nader wytwornie, woniejący jakimś pudrem fiołkowym, w peruczce cudnie w pukielki małe ułożonej, we fraku aksamitnym lila z białą atłasową podszewką. Pończochy wyciągnięte jak struny, trzewiki ze srebrnemi klamrami na korkach ponsowych, rękawiczki z których jedną trzymał w rączce białej, nadawały mu wybitny charakter dworaka i eleganta.
Na koronkami oszytej koszuli wśród piersi błyszczał brylantami osadzony szmaragd, jak liść rośliny z kraju czarów.
Trącił zamyślonego Simonisa.
— Pardon! czyżbym się mylił? kawaler de Simonis?
Usłyszawszy swe imię, drgnął dopiero i oczy skierował na mówiącego Maks.
— Na Boga! — zawołał — Robert Blumli!
Rzucili się sobie na szyję.
— Skądże? Jakże? — sypnęły się pytania.
Blumli był tak samo, jak i kawaler de Simonis, wychodźcem z okolic berneńskich, z tą różnicą, że pieszo wywędrował, umiejąc niewiele i nie wiedząc dobrze, jakiemu się zawodowi poświęcić. Wyszedł stamtąd z młodością i świeżością dziecięcia gór, wykarmionego wonią ziół alpejskich i mleczywem stad szwajcarskich, silny, zdrów, wesół, krzepki; pozostała mu wprawdzie i teraz piękność, przybyło elegancji, ale ten kwiat świeży nadwiądł nad Elbą.
Blumli wyprzedził był Simonisa o lat kilka.
Wzięli się pod ręce.
— Znać, że ci się wcale dobrze wiedzie, Robku mój — zawołał rozweselony kawaler — wyglądasz mi na pana!
Smutno się jakoś uśmiechnął Blumli.
— Nie mogę się skarżyć! — odparł cicho.
— Prawdziwe to dla mnie szczęście, żeśmy się spotkali — dodał Simonis — byłeś mi zawsze przyjacielem, mam nadzieję, że i teraz nie odmówisz opieki wędrownikowi. Nic nie potrzebuję zresztą, oprócz obeznania się z miejscowością. Ale ze stroju twojego widzę — dodał — żeś miał plany na wieczór, proszę cię, idź, nie czyń żadnej dla mnie ofiary; znajdziemy się jutro.
— Najmniejszej ofiary nie czynię — rzekł Blumli — wyszedłem właśnie z koncertu, a chciałem odetchnąć świeżem powietrzem: do jedenastej jestem wolny. Zabieram cię więc z sobą, do mnie, a tam rozmówimy się od serca.
Nieopodal stała lektyka pana Blumli, drugą kazał wyszukać dla Simonisa, gdyż, jak się okazało, stał na Pirnajskiem przedmieściu. Pierwszy raz w życiu zapakowany do pudełka, kawaler odetchnął w niem, rad że mu los nadarzył tego ziomka. Zebrał jednak myśli i postanowił jak najmocniej nie wygadać się z niczem.
Wydobywszy się za mury, lektyki mogły iść obok siebie, ludzie niosący nawyki byli do równego chodu, mogli więc, nie lękając się być podsłuchanymi, dalszą rozmowę prowadzić po francusku. Obu im przypomniał się kraj i więcej na ten raz mówili o Bernie, o młodości, o swych latach spędzonych pod śnieżnemi Alpami, niż o Saksonji i o teraźniejszych swych losach.
Lektyki stanęły u bramy pięknego domu; zadzwoniono; otworzyły się wrota i wniesiono ich obu pod schody, na których dwóch lokajów czekało. Blumli wziął przyjaciela pod rękę i zdumionego dosyć prowadził na górę.
— Nie jesteś przecie żonaty? — zapytał, oglądając się na swój strój podróżny, Simonis.
Blumli się rozśmiał, trzęsąc głową.
— Bynajmniej! — Westchnął, potem spuścił oczy, a w tem drzwi się otworzyły i weszli do bardzo pięknego salonu.
Jedno z przysłów, powtarzających się we wszystkich językach, powiada słusznie bardzo: „Jaki pan, taki dwór“... Ad exemplar pana urabiają się ci, co go otaczają, przyjmują jego upodobania, nabierają niemal fizjognomji. Tak za Augusta Mocnego już świetność, przepych, zbytek, weszły w życie u Sasów; dwór bawił się w płoche miłostki, jak pan, sypał, jak on pieniędzmi i lubił go, o ile mógł, naśladować. Tak potem syn jego przejął po nim zamiłowanie w przepychu, zabawach, ucztowaniach, w myśliwstwie. Brühl był swojego czasu największym zbytnikiem i marnotrawcą, pomimo, że miljony pozostawił po sobie, drugie tyle ich przeżył. Dwór jego liczył się na seciny ludzi, a Hennike, który począł służbę od lokaja, bez czterech w liberji ludzi u powozu nie ruszał się z domu. Najmniejsi urzędnicy zbytkowali na właściwą skalę, upodobanie w pięknej odzieży, klejnotach, porcelanie, cackach kosztownych było powszechnem.
W tym względzie porównanie życia i dworu króla pruskiego stanowiło najskrajniejszą sprzeczność. Fryderyk II nie miał nigdy nawet półtora tuzina koszul; chodził w brudnej, buty nosił łatane, na wielkich uroczystościach dworu, dla oszczędzenia świec, nie zapalano ich w jednej sali wprzódy, aż goście z drugiej wychodzić mieli, tak, że na weselu którejś z księżniczek długi czas cały dwór stał w ciemnościach, oczekując na światło. W bocznych salach palono po jednej świeczce. Wszystko szło na ten sposób, ale siedemdziesiąt miljonów talarów leżało na przypadek wojny i Fryderyk przez czas siedmioletniej walki wprawdzie część sreber posłał do mennicy, wprawdzie bił fałszywe talary, ale u nikogo nic nie pożyczał. Stół, ubranie, utrzymywanie dworu, wszystko było w tym sposobie. Rachunki przeglądał Fryderyk i dopisywał na boku, ażeby kanalie nie kradły! Nauczony tym przykładem dwór wprawiał się do oszczędności opłacano go bardzo skromnie. W Saksonji zaś, gdzie Brühl żył po królewsku, gdzie jednej opery przedstawienie kosztowało czasem sto tysięcy talarów, wszyscy chcieli naśladować króla i Brühla... Każdy potrzebował zbytku. I w chwili właśnie, gdy się to opowiadanie zaczyna, Saksonja miała doskonałą operę i piętnaście tysięcy wojska, Prusy mizerny dosyć teatr, na który chodzili żołnierze, i sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi pod bronią; Saksonja miała długów po uszy, a Prusy kapitały. Po skromnych mieszkaniach Berlina apartament takiego małego człowieka jak Blumli, zdumiał niewypowiedzianie przybywającego Simonisa. Dwóch lokajów kręciło się po pokojach, niezbyt obszernych, ale jak gniazdeczko miękkie i ciepłe, wygodnie i świecąco wysłanych. Zwierciadła, porcelany, kobierce, obrazy, kazały się zamożności domyślać.
Kawaler de Simonis oglądał się, jakby wszedł nagle do zaczarowanego pałacu.
— Jesteś tu u siebie? — zapytał ziomka.
Blumli uśmiechał się ciągle smutnie, miał minę raczej znudzoną, niż szczęśliwą.
— Tak jest — rzekł — to moje mieszkanie, i wszystko co w nim widzisz moje...
— No, to ci winszuję...
— Ach!... — powtórzył Blumli i spuścił oczy. — Dziękuję ci.
Siedli obaj, podano wino, owoce, cukry i ciasta.
— Jesteś więc w urzędzie i widzę, że ważne zajmować musisz miejsce?... — dodał Simonis.
— Ja? jestem jednym z nadliczbowych sekretarzy ministra — cicho odezwał się Blumli, jakby się z tego wstydził — ale z tego stanowiska u nas dochodzi się do wszystkiego.
— I wiele musisz mieć zajęcia?
— A! parę godzin z rana w kancelarji — odparł, urywając żywo Blumli — wieczorami zaś... wieczorami, muszę być... na pokojach...
— Na szczęśliwego człowieka, który się tak rychło dorobił — rzekł, śmiejąc się, Simonis — jakiś mi się wydajesz kwaśny.
Blumli przymuszonym uśmiechem pokrył widoczny zły humor. Nie chciał się więcej tłumaczyć i zwrócił rozmowę.
— Cóż ty myślisz? — zapytał.
— Ja? myślę się rozpatrywać, uczyć, poznawać, i nie pilno mi wcale... Miałem do przybycia tu — dodał, kłamiąc bardzo zręcznie, jak na poczynającego dyplomatę — miałem powód bardzo ważny. Sam osądź. Słyszałeś, że Ammonowie są moimi blizkimi krewnymi. Przyjechawszy do Berlina, stawiłem się do starego radcy, który mnie przyjął, jak psa w kręgielni, i niemal za drzwi wypchnął. Naówczas dałem sobie słowo, że bez pomocy jego potrafię sobie dać radę i, postarawszy się o listy polecające, przybyłem tu właśnie, aby mu się kręcić pod nosem... Ta zemsta tak mi się powiodła szczęśliwie, że dziś, zaledwie wysiadłszy, jużem się z nim na ulicy rozprawił.
Blumli słuchał z natężoną uwagą.
— Wspomniałeś o listach polecających: za pozwoleniem, mogę wiedzieć, do kogo je masz?
Zawahał się nieco Simonis, bo się nawet przed przyjacielem zwierzać lękał.
— Czym mówił o listach? — podchwycił — jeśli tak, to była poetyczna amplifikacja, bo mam w istocie jeden tylko i to do Beguelina.
— Do Beguelina! — z lekceważeniem powtórzył Blumli. — Mój biedny Simonisie, ja tu nic nie znaczę, ale gdybyś list miał do mnie, wyszłoby to prawie na jedno... Do Beguelina! ale cóż taki niby rezydent pruski uczynić dla ciebie może! chyba cię, jako emisarjusza pruskiego, skompromitować, gdyż my tu wcale nie lubimy Prusaków... My, to znaczy... Brühl, bo Brühl jest tu wszystkiem.
— Ależ ja także za Prusaka uchodzić nie mogę, kiedy stamtąd ze strachu głodnej śmierci wynosić się musiałem... — rzekł Simonis.
Blumli zdawał się namyślać.
— Życzę ci dobrze — odezwał się. — Chcesz się czego dorobić? Niema innej drogi, tylko się dać poznać Brühlowi, stać mu się potrzebnym i dworować koło niego.
Blumli spuścił oczy, westchnął i zamyślił się.
— Czy i ty tą drogą doszedłeś? — spytał Simonis.
— Nie inną — szepnął Szwajcar i, podniósłszy oczy, zdał się chwilę przyglądać ciekawie Simonisowi.
Potem wstał, przechadzać się począł, niby od niechcenia, wyglądając przeze drzwi, czy ich kto nie podsłuchuje i, przekonawszy się snadź, iż mógł mówić bezpiecznie, siadł blizko, aby prawie do ucha Simonisowi szeptać:
— Przez kobiety, mój kochany, wiele się tu rzeczy dzieje; wyjąwszy królowę, która się modli i plotkami żyje, reszta tych pań lubi młodzież i szuka w jej towarzystwie rozrywki... Jeżeli serce twe wolne, a podwiędłe i nieco zblakłe wdzięki nie czynią ci wstrętu... próbuj szczęścia.
Simonis uśmiechnął się, nie mówiąc nic długo.
— Hę! — rzekł wreszcie — człowiek, co się fortuny dorabiać musi, drożyć się z sobą nie może. Ja nawet wolę starsze panie, bo te do ołtarza nie prowadzą a zakuć się w wiekuistą niewolę nie miałbym ochoty.
Rozśmiał się jakoś przymuszonym i niezdrowym śmiechem a Blumli westchnął.
— Tam — rzekł — na pruskim dworze, kobiety nic nie znaczą. Królowa siedzi, jak na wygnaniu. Fryderyk nie kocha się nigdy, płeć piękną traktuje, jak żołnierzy na mustrze. Tu u nas, począwszy od starej Faustyny, od niemłodej Moszyńskiej i podstarzałej Brühlowej, baby rej wodzą potajemnie; no, i księża — dodał zcicha. — Inny świat...
— Nie lepszy! — rzekł Simonis — ale pewnie łatwiej się doń wcisnąć i bezpieczniej w nim żyć.
— Ha! bezpieczniej — przerwał Blumli, krzywiąc usta — bezpieczniej? tam jest Kistrzyn i Spandau, a my tu mamy Koenigstein i Pleissenburg... ba! ba! Jak dla kandydata do faworów, dobrzeby ci historję Seyferta powiedzieć...
— Jakiego Seyferta?
— Mógłbym ci go jutro gdzie na przedmieściu pokazać, bo dziś już jest wolny, ale mu się w ulicach pokazywać nie godzi. Lat temu sześć, Seyfert miał apartament daleko piękniejszy od mojego, był sekretarzem do spraw wojskowych przy ministrze i hrabina go bardzo lubiła, bo był tak ładnym, jak ty, chłopcem... Dziś, gdybyś go zobaczył, skóra i kości, żółty, przygarbiony, kaszlący, ma lichy domek na przedmieściu i biedę klepie.
— Cóż zawinił? — zapytał Simonis zdumiony.
— Jak by ci to wytłómaczyć! — odparł Blumli. — Zakochał się w garderobianej hrabiny Brühl, bardzo ładnem dziewczęciu. Doniósł o tem zazdrosny współzawodnik... spotkała go niełaska, poszedł precz z sekretarstwa. Prawda, że nieostrożny: chcąc się mścić na Brühlu, pisał listy do Holandji, aby mu psuć kredyt... listy połapano i Seyfert skazany został na śmierć. Hrabina wstawiła się za nim przez pamięć dawnych stosunków i stawiono go tylko pod pręgierzem na Nowym Rynku, a kat go wypoliczkował...
Blumli zbladł, słów mu zabrakło, popił winem szybko i dokończył:
— Tylko sześć lat wysiedział na Koenigsteinie, ale sześć lat w wilgotnej izbie, bez słońca, bez powietrza, bez nadzieji, bez słowa pociechy; sześć lat takich, mój Maksie, nie jest-że to sześć wieków konania? Rozumiesz ty, co to jest z młodością w głowie, z sercem bijącem, z duszą głodną świata, sześć lat pazurami drzeć kamień zimnych ścian więzienia?
Simonis wzdrygnął się cały.
— Daj mi pokój z takiemi łaskami i z taką do fortuny drogą — rzekł głosem złamanym. — To nie dla mnie. Mówmy o czem innem.
Blumli przerwał rozmowę i począł mówić o piękności okolic, o przyjemnościach życia, jakby i on sam też potrzebował zatrzeć wrażenie własnego opowiadania.
— Jakkolwiek — dodał — jeżeli tu posiedzisz, prezentować się trzeba Brühlowi i poznać jego i to, co go otacza. Człek i rzeczy ciekawe... Jako kawaler Maks de Simonis, podróżujący dla nauki i rozrywki, będziesz zawsze dobrze przyjętym. Wprawdzie moja pretekcja ci nic nie pomoże, ale nie zaszkodzi przynajmniej.
Po chwili jeszcze rozmowy przerywanej, która wiele dała do myślenia naszemu awanturnikowi, ponieważ godzina nadchodziła o której Blumli powinien się był znajdować na pokojach ministra, wyszli razem, a Simonis, podług drogi wskazanej, pieszo pociągnął do swojej gospody.
Nazajutrz z rana chciał oddać swe listy polecające, wyszukać Beguelina i baronową Nostitz. Zręcznie bardzo, nie obudzając niczyjej uwagi, oba adresy dostał w aptece na Starym Rynku. Beguelin stał niedaleko na Przedmieściu Wilsdrufskiem w małym domku z ogródkiem. Bosa dziewczyna przyszła drzwi otworzyć. Drewniany, lichy dworek mieścił na lewo kancelarję rezydenta, a na prawo jego mieszkanie. Sam Beguelin, który za pozwoleniem Fryderyka razem dyplomatyczne zajmował stanowisko i obok tego serami handlował, był starym, niepoczesnym, trędowatym, łysym człowiekiem, żywego i zgryźliwego temperamentu, skąpym i chciwym. Chciano Simonisa oddać na łup kancelarji, lecz gdy oświadczył, że ma list, który do rąk musi oddać, puszczono go do zabrukanego gabinetu pana radcy. Siedział w brudnym przyodziewku, boso w pantoflach, z okularami na nosie u biurka, pisząc jakieś rachunki. Gdy Simonis wszedł, przyjął go zrazu z krzykiem:
— Po co? czego? co za list? jakie u djabła interesa?
Nie odpowiadając nic na to, de Simonis podał mu papier, a gdy Beguelin go rozpieczętował i spojrzał nań, stał się cud. Zagniewana twarz wyjaśniła się, czoło wygładziło, usta przybrały rozmiary do śmiechu właściwe i z wielką gracją, gubiąc jeden pantofel po drodze, radca wskazał kawalerowi siedzenie na kanapce czarną włosiennicą pokrytej, sam uprzejmie zajmując przy nim miejsce.
— Przepraszam cię, szanowny kawalerze — rzekł, brudną od tłustego sera i atramentu rękę kładąc mu na kolanie — nasze nieszczęśliwe obowiązki narażają nas na ciągłe opędzanie się nieznośnym natrętom. No cóż? cyfry nie mam czasu czytać; odcyfruję ją później. Co słychać w Berlinie.
Simonis odparł, że wiadomości nowych nie przywiózł żadnych.
— Byłem wprawdzie — rzekł dla dodania sobie wagi — w wigilję odjazdu w Sans-Souci i miałem szczęście najjaśniejszego pana oglądać a nawet mówić z nim... ale, o ile mi się zdaje, tam właśnie stąd, od Drezna oczekują wiadomości.
Beguelin dał znak ręką, wstał z okularami, zasiadł nad cyfrą, szybko ją porównywając z dobytym z szufladki zamkniętej kluczem; potem opatrzył drzwi, siadł znowu przy Simonisie i rękę zwinąwszy w trąbkę, puścił mu przez nią w ucho:
— Tu się zbiera na burzę!! tak... niema się co łudzić. Austrja się łączy z Rosją, a zdaje się i z innymi dworami na nas... Saksonja może jeszcze nie podpisała traktatu, ale to lada dzień nastąpi; Brühl się targuje, ile mu za to dadzą; bo on też pieczeń swoją przy tem upiec musi.
Simonis słuchał z wielką uwagą, ale nie odpowiedział nic.
— Polecono mi listy do hrabiny de Camas składać na ręce pana radcy — rzekł.
Beguelin skłonił głowę.
— Lecz — dodał cicho Simonis, w rolę swoją wchodząc — pozwolisz mi pan radca, abym się tu jaknajmniej pokazywał, bo...
— Suffit! — odparł Beguelin.
— Mógłbym się tłómaczyć, żeśmy obaj ziomkowie, bo i ja Szwajcarem jestem.
— A ja byłem! byłem! — poprawił Beguelin i machnął ręką.
— Ponieważ nic przed radcą taić nie chcę — dodał Simonis — muszę i to dodać, że radca Ammon jest moim blizkim krewnym.
Beguelin zerwał się z kanapy, podniósł nogę, zgubił pantofel i porwał się za łysą głowę.
— A to proszę do niego! — I pokazał na drzwi — u mnie tu nie macie co robić.
Simonis się nie poruszył.
— Przepraszam — odezwał się — stary Ammon jest egoista obrzydły, którego znać, z którym obcować, do którego się zbliżyć wstręt mam. To niegodziwy człowiek.
Zdumiony Beguelin podniósł głowę do góry, prychnął i nagle, zbliżywszy się do Simonisa, podał mu obiedwie ręce.
— Suffit! — rzekł — jesteś szlachetnym młodzieńcem. Idź i niech cię bogowie prowadzą po tej chropawej drodze, którą sobie obrałeś.
Już się żegnali, gdy Beguelin do ucha szepnął gościowi:
— Szpiegostwo tu kwitnące: język za zębami, oczy pod powiekami, ręce w kieszeniach trzymać należy, a w pisaniny, bilety itp. praktyki się nie wdawać. Kantorki zamykane na klucz nie pomagają... Adieu!
Stąd udał się kawaler de Simonis na nowy Rynek, gdzie w starej kamieniczce o trzech oknach od czoła mieszkała na drugiem piętrze baronowa Nostitz.
Z opowiadania hrabiny de Camas spodziewał się już kawaler de Simonis znaleźć w niej rówieśnicę swej protektorki. Kamieniczka do niej należała. Zdaleka na drugiem piętrze zobaczył okna poodmykane i klatki w nich ptaszków pełne. W przedpokoju jasnym u okna siedziała niemłoda służąca z pięcioksięgiem protestanckim na kolanach i pończochą w ręku wełnianą. Ponieważ nie dosłyszała, jak się okazało, Simonis musiał bardzo głośno w ucho jej krzyczeć, że przybywa z listem od hrabiny de Camas. Gospodyni snadź to wprzód usłyszeć musiała, niż stara Gertruda, gdyż drzwi od pokoju się otworzyły i jejmość maleńka, pomarszczona, w wysoko stojącym czepku białym, przewiązanym w pół wstążkami karmazynowemi, których końce na ramiona jej spadały, wyszła uśmiechnięta, zapraszając gościa do pokoju.
Tu było ładnie bardzo, czyściuchno a nawet dosyć wesoło.
Ptaszki w klatkach sejmikowały bardzo głośno, słońce złociło stare mebelki, mnóstwo po ścianach portretów w perukach i czarnych wystrzyganych sylwetek za szkło oprawnych. W kącie stał staruszek fotelik na cieniuchnych nóżkach, a na nim leżała gitara z wstążką niegdyś niebieską. Piesek bonończyk, tak tłusty, że zaledwie, kołysząc się na krótkich nóżkach, powoli mógł się z miejsca na miejsce przenosić, wystąpił naprzeciw przybyłego, powąchał go i ziewnął. Staruszka w białym czepcu, uśmiechając się, krzesełko wskazywała. Simonis już jej był list wręczył z którym poszła do okna. Wyczytanie go nie kosztowało wiele czasu, żwawa gosposia przebiegła oczyma pismo, usta jej przybrały uśmiech pełen uprzejmości i zbliżyła się do kawalera.
— Jakże się ma moja Zośka? — zapytała. — Zdrowa? Reumatyzmy jej nie dokuczają?
Simonis zapewnił ją o dobrem zdrowiu hrabiny de Camas.
— Ot jak to w naszym wieku, ani ja do niej, ani ona do mnie dojechać nie możemy, a tak się kochamy.
Mówiąc to, przypatrywała się z uwagą wielką nietylko twarzy, ale ubraniu i całej postaci gościa; zdawała się go badać i chcieć odgadnąć.
Pochyliła mu się do ucha.
— Cóż was tu sprowadza? — spytała i, palec podniósłszy do góry, położyła go na ustach znacząco. Nie czekając nawet odpowiedzi, szepnęła: — No, wiem, wiem; ale bądźcież ostrożni! bardzo ostrożni!
I schyliwszy się bliżej jeszcze Simonisa, który nagiął się ku niej, poczęła, osłaniać usta rękoma nieco drzącemi.
— Niema wątpliwości, że spisek na Berlin knują. Tak! tak! już się nawet podzielili całą fortuną Fryderyka. Tak! Rosji mają się dostać Prusy za koszty wojny; Śląsk odbierze Austrja, Magdeburg i Halberstadt dadzą królowi saskiemu, Szwedzi wezmą Pomeranję, Francja Neufchatel; a i na resztę znajdą się amatorowie.
To mówiąc, załamała ręce i jak w tęczę patrząc na Simonisa głową kiwała.
— Maż to tak być? — dodała ożywiając się — ja się nie spodziewam po moim Brandeburczyku, ażeby na to pozwolił... Zobaczymy.
Szybko nachyliła się do ucha Simonisowi.
— Brühl jeszcze nic nie podpisał. To ja wiem — dodała tajemniczo — ale nie żeby mu na ochocie zbywało. O! nie! chciałby coś dostać za to! Biedne człowieczysko, tyle potrzebuje na te zbytki, a bez tych zbytków, jakżeby żył!
Kręciła się staruszka na kanapce, mówiąc to i coraz przypomniawszy sobie coś, pochyliła się do ucha słuchającego.
— Wojska tu nie mają — rzekła — nie mają; jest tam tego z kilkanaście tysięcy do parady, ale więcej oficerów, niż żołnierzy. Nasi grenadjerowie pruscy zjedzą ich na śniadanie! Ale sza! sza!
I, jakby jej coś znowu na myśl przyszło, poczęła dopytywać żwawo:
— Słuchaj-że, kawalerze! cóż tu myślisz robić? z kim żyć, którędy chodzić? nawet gdzie mieszkać?
— Mieszkania nie mam jeszcze!
— Brawo! zawołała baronowa. — Wprawdzie na trzecim piętrze, ale nogi masz młode, dwa pokoje jak stworzone dla was, u mnie tu! Przecież balów dawać nie będziesz?
Simonis ramionami ruszył, staruszka z szuflady dobyła pęk kluczy, wyjrzała do przedpokoju, pokazała je Gertrudzie, która się domyśliła, o co chodziło i Simonisa poufale po plecach poklepała odchodzącego z nią.
— Idź, zobacz; podoba ci się; będziesz miał tanio.
Już odchodził, gdy go za rękę pochwyciła.
— Grasz na jakim instrumencie?
— Trochę na skrzypcach i na klawicymbale, ale muzykę porzuciłem.
— Bobyś mi w nocy spać nie dał, a tego ja nie lubię — żywo rzekła pani Nostitz. — W dzień sobie graj, ile chcesz, ale wy młodzi macie zwyczaj do księżyca przygrywać, a ja tego znieść nie mogę.
Gertruda poprzedziła Simonisa na trzecie piętro, gdzie znalazł dwa pokoiki z małą antykamerą, cale wesołe i miłe. Zachodziło pytanie, co miały kosztować, gdyż z innych względów świadectwo staruszki było bardzo pożyteczne.
Niepytana stara służąca oświadczyła mu, że kancelista, który zajmował dawniej to mieszkanie, płacił za niego po trzy talary miesięcznie z usługą. Cena więc przystępną była. Składało się wszystko jak najszczęśliwiej. Baronowa potwierdziła wracającemu Simonisowi cenę i układ został zawarty pocałowaniem ręki. Poufne informacje, tyczące się nierozlewania wody na posadzkę, nierobienia dziur w ścianach, oszczędzania sprzętów i restytucji szkła, któreby stłuc się mogło, udzieliła jeszcze staruszka przyszłemu lokatorowi i Simonis pobiegł się przenosić.
Jakoż wieczorem był już we własnem swem mieszkaniu i nie czekając dłużej, wszystkie pochwytane tu wiadomostki spisywał jak najstaranniej dla hrabiny de Camas, tak, że drugiego dnia rano, Beguelin mocno zdziwiony, odebrał list do przesłania. Zakłopotał go ten pospiech widocznie.
— Kawalerze kochany — rzekł — miałbym ci jedną uwagę do uczynienia... jesteś nadto gorliwym, nauczysz ich wymagać wiele, a nie zawsze krowy mleko dają. Przytem wiatr nosi po ulicach takie śmiecie czasem, że tego posyłać nie warto.
Simonis zmilczał i list został wysłany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.