niema między nami nic wspólnego; ja waćpana o nic nie proszę, nawet o radę, a pan mnie nie masz prawa pytać o nic.
To mówiąc, skłonił się i chciał odchodzić, ale radca skinął na tragarzy, którzy podnieśli wieko lektyki i stary, laskę pochwyciwszy, z kapeluszem pod pachą, pogonił za odchodzącym.
— Słuchaj, Maks... ty jakiś — wołał radca — nie bądź... głupim. To, com uczynił, gdym cię pierwszy raz przyjął, było dla twojego dobra. Ale co ty tu robisz? u kata! Mów! Dawno tu jesteś?
— Od godziny — odparł Simonis — i widzę, że mi się w stolicy saskiej powodzić nie będzie, gdy na pierwszym kroku pana radcę spotykam.
Ammon na lasce się oparł.
— Młokosie — rzekł — ha! w Berlinie się nie poszczęściło: ani ładna twarzyczka, ani mowa układna nie pomogła, przyszedłeś szczęścia szukać tu... gdzie? na dworze? u Brühla? po starych babach! I myślisz, że tu ci pójdzie lepiej?
Simonis uśmiechnął się szydersko.
Nie rad był wydawać się z tajemnicami swemi, ale mu się chciało pomścić nad kuzynem.
Jakby obelżywa ta mowa dotknąć go nawet nie mogła, Maks popatrzał z politowaniem na Ammona, rękę jedną wsunął do kieszeni i odezwał się, cedząc wyrazy powoli:
— Nie gonię tu za niczem: mam interesa.
— Saperment! waćpan masz interesa? Jakież to? kieszonkowe? spódniczkowe? czy...
— Moje interesa do mnie należą — odpowiedział żywiej Simonis — ale pan radca, który mi tak wszedłeś w drogę, ażeby mnie znowu połajać, z obowiązków krewnego znając tylko ten jeden karcenia młodzieży, pan radca mógłbyś mi uczynić przysługę, któraby go nic nie kosztowała.
Ammon się zmieszał nieco.
— Potrzebuję adresu pana Beguelina, którego mam polecenie odwiedzić — dodał Simonis.
Między starym Ammonem a Beguelinem, choć oba byli Szwajcarowie, oddawna wrzała głucha wojna i współzawodnictwo. Ammon miał się za zwierzchnika, a Beguelin go pomijał i wprost się z Berlinem znosił. Nazwisko Beguelina poruszyło starego do najwyższej niecierpliwości.
Przyskoczył do Maksa.
— Na cóż ci ten Beguelin? na co?
— To już rzecz moja, adresbym tylko chciał wiedzieć.
Stary popatrzał długo, splunął, namarszczył się, ramionami ruszył i nie powiedziawszy słowa więcej, powrócił do lektyki, którą ku zamkowi nieść kazał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/049
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.