— Lecz — dodał cicho Simonis, w rolę swoją wchodząc — pozwolisz mi pan radca, abym się tu jaknajmniej pokazywał, bo...
— Suffit! — odparł Beguelin.
— Mógłbym się tłómaczyć, żeśmy obaj ziomkowie, bo i ja Szwajcarem jestem.
— A ja byłem! byłem! — poprawił Beguelin i machnął ręką.
— Ponieważ nic przed radcą taić nie chcę — dodał Simonis — muszę i to dodać, że radca Ammon jest moim blizkim krewnym.
Beguelin zerwał się z kanapy, podniósł nogę, zgubił pantofel i porwał się za łysą głowę.
— A to proszę do niego! — I pokazał na drzwi — u mnie tu nie macie co robić.
Simonis się nie poruszył.
— Przepraszam — odezwał się — stary Ammon jest egoista obrzydły, którego znać, z którym obcować, do którego się zbliżyć wstręt mam. To niegodziwy człowiek.
Zdumiony Beguelin podniósł głowę do góry, prychnął i nagle, zbliżywszy się do Simonisa, podał mu obiedwie ręce.
— Suffit! — rzekł — jesteś szlachetnym młodzieńcem. Idź i niech cię bogowie prowadzą po tej chropawej drodze, którą sobie obrałeś.
Już się żegnali, gdy Beguelin do ucha szepnął gościowi:
— Szpiegostwo tu kwitnące: język za zębami, oczy pod powiekami, ręce w kieszeniach trzymać należy, a w pisaniny, bilety itp. praktyki się nie wdawać. Kantorki zamykane na klucz nie pomagają... Adieu!
Stąd udał się kawaler de Simonis na nowy Rynek, gdzie w starej kamieniczce o trzech oknach od czoła mieszkała na drugiem piętrze baronowa Nostitz.
Z opowiadania hrabiny de Camas spodziewał się już kawaler de Simonis znaleźć w niej rówieśnicę swej protektorki. Kamieniczka do niej należała. Zdaleka na drugiem piętrze zobaczył okna poodmykane i klatki w nich ptaszków pełne. W przedpokoju jasnym u okna siedziała niemłoda służąca z pięcioksięgiem protestanckim na kolanach i pończochą w ręku wełnianą. Ponieważ nie dosłyszała, jak się okazało, Simonis musiał bardzo głośno w ucho jej krzyczeć, że przybywa z listem od hrabiny de Camas. Gospodyni snadź to wprzód usłyszeć musiała, niż stara Gertruda, gdyż drzwi od pokoju się otworzyły i jejmość maleńka, pomarszczona w wysoko stojącym czepku białym, przewiązanym w pół wstążkami karmazynowemi, których końce na ramiona jej spadały, wyszła uśmiechnięta, zapraszając gościa do pokoju.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/057
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.