Z siedmioletniej wojny/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Był to czas największej ministra Brühla potęgi i nikt jeszcze nie przeczuwał, jak skała Tarpejska Kapitolu może być blizko. Wiedziano, że w Saksoni po ojcu Mocnym panował August III, spokojny, pobożny, lubiący operę i polowanie, szlafrok i fajkę; lecz widywano go tylko, gdy do Hubertsburga puszczał się na łowy, lub w loży kaplicy, albo w teatrze. Saksonią rządził nie z bożej, ale z królewskiej łaski Brühl i, po kilku próbach strącenia go z tronu, naostatek przyszli wszyscy do tego przekonania, iż póki życia króla, dopóty panowania Brühla.
Król, który jadł, pił, spał wyśmienicie, strzelał dowoli i bawił się operą i błaznami swymi, galerją obrazów, a jak najmniej trudną polityką, nie mieszał się do niczego. Zapytywał czasem o pieniądze i usypiał spokojny zaręczeniem, iż jest ich nad miarę i potrzeby.
W istocie z nieporównaną sztuką i zręcznością pieniądze dobywano z pod ziemi. Opodatkowane było szczelnie wszystko tak, że pono nawet żebracy od jałmużny podatek płacili; nikt mruknąć nie śmiał, w ostateczności pożyczano grosza u Holendrów, brano go, gdzie tylko się nawinął, i wprawdzie wojsko było niepłatne, ale opera stała świetnie.
Ostatnie odniesione przez Brühla zwycięstwo nad hrabią Lynarem dowiodło, iż w walkę z nim wdawać się, było niepodobieństwem.
Hrabia Maurycy Karol Lynar, za cesarzowej Anny poseł w Petersburgu, po ustąpieniu z tej posady, bez zajęcia mieszkał w Dreznie z tytułem radcy tajnego. Minister wiedział bardzo dobrze, iż zbierał przeciwko niemu wiadomości i grawamina, które chciał do uszu królewskich przynieść dogodną porą, ale król był obsadzony tak, iż bez pozwolenia ministra nikt do niego dostąpić nie mógł, a Lynarowi zawsze towarzyszył przez grzeczność sam Brühl, wprowadzał go i wyprowadzał.
Wojsko naówczas od dwudziestu ośmiu miesięcy płatne nie było. Lynar znalazł śmiałego pułkownika, który stan armji jak najdobitniej opisawszy w suplice do tronu wzywał litości pańskiej. Manewrowano tak jakoś zręcznie, iż mimo szpiegów króla otaczających, suplika znalazła się na stoliku w takiej chwili gdy królowi nic ją przeczytać nie przeszkadzało.
Można sobie wystawić przerażenie Augusta, gdy marząc o operze, paląc fajkę, odczytał nagle to pismo okropne, a tak stanowcze podające fakta, cyfry i dowody, iż ich nic zbić nie mogło.
Król pobladł strasznie i natychmiast kazał przywołać Brühla, który się niczego nie domyślał. Była to chwila odpoczynku. Minister, otoczony swoimi, w najlepszym humorze zabawiał się wesoło, gdy paź wpadł, wołając go natychmiast do króla. Brühl najpewniejszy był, iż wojna między Włochami ojca Guariniego i Faustyny wybuchnąć musiała. Ubrał się szybko i zaniesiono go na zamek. Jedno spojrzenie na króla dostatecznem było do przekonania, że coś nieskończenie ważniejszego zajść musiało. Król, nie mówiąc słowa, podał mu suplikę pułkownika. Kto inny uczułby się przybitym, okazał pomieszanie, dał poznać po sobie trwogę. Brühl zawsze był przygotowany do odegrania takiej sceny dramatu życia, jaką okoliczności nakazywały. Nie drgnął jeden muskuł jego twarzy. Spokojnie odczytał do ostatniej litery i, złożywszy papier, schował do kieszeni.
— Najjaśniejszy Panie! — rzekł — wiernie służąc Waszej Królewskiej Mości, zasłaniając go piersiami memi, dzień i noc pracując, aby najlżejsza chmurka nie zaćmiła horyzontu, musiałem razem z łaską Waszej Królewskiej Mości zarobić sobie na nienawiść zazdrosnych, występnych, niegodziwych ludzi. Ci nie wahają się nawet potwarzą mnie obrzucać, byle obalić mogli i w oczach Waszej Królewskiej Mości oczernić, aby mi serce jego odebrać. Jest to najnikczemniejsze kłamstwo! ofiaruję się do jutra dostarczyć Waszej Królewskiej Mości dowody najautentyczniejsze, iż wojsko żołd aż do ostatniego miesiąca co do grosza odebrało.
Król spojrzał zdumiony i odetchnął.
— Brühl, i to prawda?
— Najjaśniejszy Panie, stawię głowę.
— Więc to nikczemna potwarz?
— Albo formalna warjacja! Nie rozumiem — dodał Brühl. — Zaklinam Waszą Królewską Mość, aby to wieczornego strzelania nie przerywało, ani dobrego humoru: jutro się wszystko wyjaśni!
Skłonił się i wyszedł, ucałowawszy podaną rękę królewską. W przedpokojach podwojono najściślejsze straże, aby się żywa dusza do króla dostać nie mogła. Brühl kazał się nieść do ministerjum wojny. Pracowano tam całą noc, jak? niewiadomo. Dosyć, że z ostatnich miesięcy pokwitowali wszyscy płatnicy pułkowi, jako żołd odebrali. W nocy Hennicke zjawił się u pułkownika, który niespokojny czekał skutku swojej supliki. Otaczała go rodzina, siostry, żona, dzieci w trwodze śmiertelnej.
Hennicke zażądał pomówić z nim na osobności.
— Panie pułkowniku! — rzekł — oto są kwity z zapłaconych wojsku żołdów aż do ostatniego miesiąca. Mam rozkaz aresztowania go i zawiezienia na Königstein, dopóki się sprawa podanej przez niego supliki i oskarżenia nie wyjaśni.
Pułkownik zbladł, ale rzekł:
— Jadę...
— Panu pułkownikowi wiadomo — dodał Hennicke — że o ile wrota jadącemu do Königsteinu szeroko się otwierają, o tyle wyjść przez nie trudno. Gdy tego można uniknąć... Idzie o bardzo małą rzecz; pułkownik podpisze tylko oto to zeznanie, iż czasami miewa napady melancholji i marzenia czarne: to nikomu krzywdy nie czyni.
— Nigdy w świecie! — zawołał pułkownik.
— Jedziemy więc na Königstein...
Rodzina nieszczęśliwego, słuchająca pode drzwiami, na samo imię Königsteinu przerażona wpadła, płacząc i ręce łamiąc.
Hennicke zbliżył się do żony.
— Pani — rzekł — może was żal, niech pułkownik darmo nie ginie. Proścież go, niech papiery podpisze, a będzie wolny.
Dzieci, żona, krewni otoczyli pułkownika, który złamany ich prośbami, zeznanie, iż bywał na umyśle nieprzytomny, podpisał. Nazajutrz triumfujący Brühl kwity złożył królowi, wstawiając się usilnie za nieszczęśliwym pułkownikiem, aby mu się nic złego nie stało. Wymógł też na królu, iż mu dano prostą dymisję z pensją dożywotnią i naznaczono mieszkanie w dalekiej mieścinie w górach.
Hrabia Lynar śmiał się z tego cały wieczór i odtąd prób obalenia Brühla nie przedsiębrał więcej.
Opowiadanie to w parę dni po przyjeździe swym kawaler de Simonis usłyszał od Blumlego. Tegoż dnia ponieważ minister z królem na łowy pojechał był pod Schandau, Blumli przyrzekł Simonisowi okazać wszystkie wspaniałości pałacu i rezydencji ministra.
W istocie było tam co widzieć i czemu się dziwować. Sama przestrzeń, zajęta gmachami, pałacem, ogrodami, galerją, belwederem, ogromne sumy kosztować musiała. Widok stąd na Elbę i na wyniosłe brzegi okryte lasami był zachwycający.
Trzynaście domów z ogrodami zakupić było potrzeba, aby na ich ruinach tę monarchiczną wznieść rezydencję, którą Balkonem Drezna nazywano. Jeden z najzdolniejszych budowniczych, Knöfele, dawał plany gmachów, na które kosztu ani zachodu w doborze materjału nie żałowano. Brühl miał tu teatr, galerję, bibljotekę, kioski, posągi i fontanny, jak król na Zwingrze.
Simonis zdumiał się, przebiegając sale pałacu, powybijane chińskiemi materjami, gobelinami, złoconą skórą, wśród których marmurowe medaljony, olbrzymie zwierciadła, a nad niemi sufity malowane w blasku najżywszych farb jaśniały. Wszystkie kominy były z porcelany, najwytworniejszemi ozdobami okrytej; wszystkie piece zdawały się starożytnymi jakimiś pomnikami. Porcelana była wszędzie, od podłogi począwszy do świecznika u sufitu i figur na gierydonach.
W osobnym składzie mógł admirować osłupiały Szwajcar sławny serwis, który miljon talarów był ceniony. Ile tam ludzkiej pracy w tem misterstwie utonęło, ile dni poszło na te zabawki, ile sztuk wyszafowano marnie na niedojrzane drobnostki!
W każdej sali, w każdym pokoju inny zegar kunsztowniejszy coraz ściągał oczy, a wszędzie kapało złoto, bo niem i drzwi, zamki i okna były wykładane.
Sprzęty drogocenne i fraszki same były nieobliczonej ceny.
Blumli, który znał się ze wszystkimi, pokazał mu teatr, zaprowadził do stajen, w których stało trzysta koni, i szepnął po cichu, że ta cała ciżba sług należała do pierwszego ministra. Dwunastu kamerdynerów, dwunastu paziów, marszałek dworu, koniuszowie, bereiterzy, kucharze, pisarze, lokaje, w liczbie okrągłej sto głów, zapełniali wszędzie przedpokoje i podwórza. Większa część dworzan składała się ze szlachty niemieckiej i polskiej. Wolano naówczas służbę Brühla, niż królewską. W kredensach stosy złoconych i srebrnych talerzy, puharów, dzbanów, roztruchanów, przypominały skarby królewskie.
Weszli nareszcie do garderoby.
Brühl był jednym z pierwszych, jeśli nie najwybredniejszym z elegantów ówczesnych. Suknie wszystkie sprowadzał z Paryża. Każdy ubior miał właściwe do barwy i smaku: zegarek, tabakierkę, trzcinę i szpadę. Dwie sale ogromne ledwie starczyły na pomieszczenie sukien ministra. Na stole oprawna w safian leżała książka, w której wszystkie stroje w miniaturach były odmalowane; Brühl wskazywał tylko, który sobie wybierał. Ceniono te dwie sale na pięćdziesiąt tysięcy talarów. Spis, który Simonis mógł przejrzeć, zawierał pięćset ubrań, z których blizko dwieście szytych, stokilkadziesiąt szamerowanych, sześćdziesiąt przeszło bogatych bardzo, czterdzieści jedwabnych, trzydzieści kilka aksamitnych i t. p. Do tego należały niezliczonych kształtów kapelusze, stosy piór do nich, futra, zarękawki, masy koronek, przeszło sto zegarków, osiemset tabakierek, szpady, laski, flaszeczki i trzysta flasz wody de la reine d’Hongrie, bez której zapasu minister żyć nie mógł.
Przepych był olśniewający; ten pierwszy sługa króla Augusta III wspanialej daleko żył, niż król Fryderyk II, który chodził w butach podartych. Blumli zaprowadził go jeszcze do osobno stojącej bibljoteki w ogrodzie, złożonej z 70 000 tomów, której katalog sam sześćdziesiąt jeden foliantów składały. Nietykany ten skarbiec odziany był cały w safian ponsowy i szamerowany złotem, jak suknie ministra. Brühl musiał mieć wszystko i to, co miał, najwspanialszem być musiało. Ponieważ hrabia Henryk von Bünau-Dahlen pod Dreznem mieszkający w Nöthnitz przepyszną słynął bibljoteką, przy której Winkelman był sekretarzem i zawiadowcą, Brühl nie dając mu się prześcignąć, kupił księgozbiór i trzymał do niego uczonego Heynego. Ponieważ król lubił i kupował obrazy, minister także musiał mieć galerję mistrzów, którą tak jak król sztychować kazał.
Galerja mieściła się w budynku osobnym w którym niekiedy wielkie dawano obiady i wieczerze. Sala miała długości przeszło półtorasta łokci i co sobie naówczas powtarzano ze zdumieniem, była o całe ośmnaście łokci dłuższą od słynnej galerji zwierciadlanej w Wersalu. Obrazy w złoconych ramach z herbami puna wisiały tylko naprzeciw ogromnych okien, wychodzących ku Elbie. Pomiędzy oknami temi ściany wykładane były zwierciadłami do sufitu a przed każdą z nich na marmurowym postumencie stały posągi i popiersia starożytne.
Król niekiedy przychodził się bawić widokiem tych pięknych płócien o których wiedział, że mu je Brühl testamentem swym przeznaczył choć później los zrządził inaczej.
Przebiegając ogród, pałac, gmachy, kawaler de Simonis osłupiał, oniemiał i zaczynał nabierać takiego pojęcia o potędze Brühla i Saksonji, że mu się Prusy wydały zuchwałemi, śmiejąc się porywać na te splendory. Ci, co je posiadali, musieli przecież myśleć o ich zachowaniu i obronie. Niepojętem i to było dla niego, że gdy w Sans-Souci i kołach wyższych nad Sprewą wszystko się zdawało zbierać na wojnę i do niej gotować, tu nic widać nie było, coby ją przeczuwać dozwalało. Zabawy i sprawy podatkowe, to jest ssanie pieniędzy, a utrzymanie karności i posłuszeństwa, były jedynem zajęciem stojących u góry urzędników. Blumli zaraz mu dał uczuć, iż po nawyknieniu do pewnej swobody gęby i mowy w Berlinie, gdzie król śmiał się z satyr i pamfletów, dozwalał paplać, co się komu przywidziało byle słuchał i płacił, — Saksonja wymaga nowej nauki życia. Tu mówić de publicis, a w ogólności co się w urzędowym języku nazywało „raisonniren“, najsurowiej było wzbronione. Rezonujący, szczególniej o podatkach i o sprawach polskich, dostawali się bez sądu do Koenigsteinu. Nicht raisonniren! było hasłem i maksymą! Za śmiałe słowo Fryderyk karcił czasem kijem, częściej śmiał się z niego, bo słowo dlań nie miało wagi. Sam on słowem tem kunsztownie władał i znał ile ono waży i może, a jak długo trwa. Nieposłuszeństwo karał śmiercią, paplaniną pogardzał. Tu inny świat, cały zbudowany z fikcji i na kłamstwach, lękał się prawdy, pękającej jak bomba, któraby tę budowę wątłą w gruzy obrócić mogła. Z jednej strony był cynizm posunięty do najostatniejszego kresu, bo do bezwstydu i szyderstwa z wszelkiego sromu; z drugiej fałsz ubrany za boginię pełną wdzięku, malowaną, całą w szychach, w farbowanych strzępach pokrywających łachmany i uśmiechach sączących z siebie śmierć i truciznę...
Dwa takie światy musiały z sobą wystąpić do walki, choćby Ślązka do zdobycia i utrzymania, Czech do zawojowania, Saksonji do wyssania nie było. Zło w dwóch odmiennych postaciach musiało wystąpić do boju i niszczyć się wzajemnie. Brühl był reprezentantem najidealniejszym kłamstwa. Fryderyk cynizmu; ani dziw, że się nienawidzili... Ale Brühl nienawiść swą okrywał głębokim na pozór poszanowaniem; Fryderyk nazwiska nawet pierwszego ministra nie chciał wymówić nigdy, jednego tylko z wierchowych koni przezwał Brühlem. Brühl spiskował przeciwko niemu po cichu, ostrożnie, wykrętnie, ściągając krok stanowczy do chwili ostatniej; Fryderyk, gniewny, nie chcąc go znać ani widzieć, zemstę zań kładł na barki Saksonji.
Mając za sobą Austrję, Francję, Rosję, Szwecję, pierwszy minister był pewny, że pokona łatwo Brandenburczyka. Nie trwożyło go to, że nad 15 000 wojska nie miał więcej; kilkakroć sto tysięcy otoczyć miało na dany znak Fryderyka. Spać więc na Brühlowskim tarasie, w tem złocistem gnieździe, mógł spokojnie. Tak mu się zdawało...
W Dreźnie nie zadawano sobie nawet pracy zbyt skrzętnie dowiadywać się o to, co się działo w Berlinie. Tajemnica spisku i aljansów zdała się doskonale zachowaną. Nie domyślano się wcale, iż Fryderyk miał wszędzie swoich, co mu o najdrobniejszych donosili wypadkach; że z kancelarji samego Brühla szły kopje wszystkich aktów i listów do Berlina; że najmniejszy ruch, myśl, ledwie się zrodził, był zdradzonym. W Berlinie był niepokój pokrywany pozorem obojętności i zaufania w sobie, w Dreźnie ślepota dziwna i zarozumiałość niesłychana.
Ale nad Sprewą od dawna w najściślejszej tajemnicy czyniono przygotowania; bataljony i pułki ciągnęły nieznacznie na granice, małymi oddziałami, nocami, rozpierzchłe, tak, aby w kraju o nich nie wiedziano prawie. Główna armja kupiła się pod rozkazy króla i jego wodzów; w przedpokojach paziowie szeptali już o Ślązku: lecz poza taras w Sans-Souci nie wyszło stąd nic. W Dreznie tymczasem kupowano obrazy, gotowano się do nowej opery i król polował a Brühl pieniądze przesypywał oblane łzami i potem biednych ludzi.
Simonis, który był chłopakiem pojętnym, patrząc na to, co się działo, doznawał dziwnego wrażenia. To bezpieczeństwo, ta obojętność zdawała mu się na czemś opartą, a więc straszną. Lękał się więcej o Berlin, niż o Drezno.
Sardanapalowski przepych ten onieśmielał go i przerażał.
Poza nim nie mógł ani domyśleć się, ani uwierzyć w taką lekkomyślność olbrzymią, w takie zaślepienie niepojęte, jakie w istocie miał przed sobą. Blumli pozapoznawał go z urzędnikami, otaczającemi Brühla i Brühlową: byli to wszystko panowie tak dumni, strojni, ukameryzowani, uperfumowani, wyzłoceni, jak ich pan i pani. Pieniądz zdawał się tu nie mieć wartości, a zdobycie jego było rzeczą silnej woli. Z rozmów pochwytywał, że, gdy potrzeba gwałtowniejsza wypadła, urzędnik akcyzy lub poborca jechał z oddziałem żołnierzy na prowincję i wracał z sumą żądaną.
Co chwila szeptał mu Blumli:
— Oto ten nie miał przed dwoma laty koszuli na grzbiecie a dziś ma dwóch kamerdynerów i karetę.
Przebywszy ranek cały ze Szwajcarem, Simonis, zbogacony wrażeniami i pochwytanemi plotkami, pospieszył do domu, gotując się do obszernej korespondencji. Już miał wejść na trzecie piętro, gdy drzwi się otworzyły na drugiem i głucha Gertruda dała znak, że jej pani prosi go do siebie.
Staruszkę zastał tym razem już nie w owym domowym czepcu białym ze wstążkami, ale w wysoko napiętrzonej peruce, ubraną starannie, z mnóstwem pierścieni na palcach i wachlerzykiem w ręku. Stała w progu, kiwając na niego. Poza nią widać było młodziuchną, rumianą, śliczną twarzyczkę dzieweczki lat może osiemnastu, której puder jeszcze świeżości i barwy dodawał. Dalej stał poza nią w mundurze gwardji saskiej oficer młody, niepowabnej ale marsowej twarzy, blady, żółty, jakby wymęczony, z konwulsyjnemi jakiemiś poruszeniami, które mu nie dodawały uroku. Dzikie wejrzenie, wydymanie ust, ściąganie twarzy jakby mimowolne, długo nań bez przykrości patrzeć nie dozwalały. Rzuciwszy nań zdala tylko wzrokiem, Simonis poczuł jakiś wstręt i obawę. Za to ta różyczka z oczyma niebieskiemi, biała i różowa, jak cukierek, drobnych kształtów, śliczniuchna, zachwyciła wchodzącego. Oczu od niej nie mógł oderwać. W pośrodku saloniku stół był właśnie na trzy osoby, a Gertruda, snadź domyśliwszy się sama, czwarte niosła nakrycie.
— Chodź-że waćpan, kawalerze de Simonis — odezwała się baronowa — ale chodź: czatowałam na niego. Mam tu gości, a czwartego nam do stołu brakło; musisz zły obiad zjeść z nami. I poczęła go prezentować, a potem, wskazując na panienkę, odezwała się: — Synowica moja, panna Pepita Nostitz (włoskie imiona były w modzie), tak zapalona Saksonka, jak ja jestem Prusaczką. A to — dodała — mój dobry przyjaciel, pan kapitan baron Feulner.
Simonis skłonił się obojgu, ale na piękną Pepitę patrzał, jak w tęczę, a że był młody i wiele miał też wdzięku, baronówna obdarzyła go wcale uprzejmem wejrzeniem. W każdym razie, wolała pewnie patrzeć na niego, niż na niespokojnie wywijającego twarzą barona Feulnera, który tymczasem cieńkiego wąsa pokręcał, nie mając co począć z rękami. Staruszka kazała zaraz siadać do stołu i rozporządziła tak, że po prawej ręce miała synowicę, po lewej Simonisa, naprzeciw barona. Gość więc nasz wystawiony był na ogień tych oczów niebieskich, na pozór łagodny, pociągający, ale rodzący niepokój jakiś i prawie obawę.
Panna, pomimo młodości swej, a może właśnie dlatego, że była niedoświadczoną, patrzała tak śmiało, uśmiechała się tak swobodnie, jakby ją nowy przybysz wcale nie obchodził.
— Mów-że nam waćpan — odezwała się stara — gdzieś był? co widziałeś, kogoś poznał?
— Jeszcze myśli zebrać nie potrafię — odparł Maks — po tylu wspaniałościach na Brühlowskim dworze, w głowie mi się zawraca.
Staruszka i Feulner spojrzeli po sobie znacząco.
— Tak — wtrącił Feulner — jeżeli się nie mylę, pan jakiś czas bawiłeś w Berlinie; po tamtej stolicy dziwnie się to wydawać musi. Przyznam się, że dla Saksonji wolałbym koszary, niż teatr, i obóz niż galerję.
Stara pogroziła na nosie.
— Kapitanie, Nicht rasonniren! Ostrożnie! Wprawdzie Gertruda głucha, ja milcząca, kawaler de Simonis obcy, Pepita, to papla i Prusaków nie cierpi. Myślę nawet i mnie kochać nie może, jakby powinna, dlatego, żem się Prusaczką urodziła.
— Ależ, kochana stryjenko — przerwała porywczo ładna panienka — ja tak mało znam świat, że do nikogo nienawiści mieć nie mogę; — że swój kraj kocham i że mi się tu wydaje lepiej, ładniej, milej, czyż to grzech?
Staruszka pocałowała ją z daleka.
— Ja tobie wszystko przebaczam.
Gertruda wniosła zupę i rozmowa się przerwała na chwilę, ale oczy kawalera de Simonis prowadziły ją dalej z panną, która się wcale nie obawiała tej wymiany wejrzeń i nie spuszczała powiek przed natrętem. Czy się to kapitanowi Feulnerowi podobało, nie wiem; ale krzywił się straszliwie. Zaczęto mówić o dworze.
Pepita należała do frejlin królowej.
— Cóż tam porabiacie? — pytała stara.
— Modlim się i zbieramy plotki, bo czymżebyśmy żyły? — odpowiedziała baronówna — nie wesoło u nas, za to na tarasie u ministra wszystko wesele się chroni...
— Masz słuszność. O! udało ci się! — zawołała staruszka — w istocie i wesele i życie i bogactwo tej biednej Saksonji pochłania...
Dziewczę się rozśmiało i przerwało stryjence:
— A! nicht raisonniren.
Baronowa się też rozśmiała.
— Masz słuszność, o tem mówić nie wolno; choć stara mogłabym pójść na wygnanie.
Kapitan Feulner jadł zupę a z pod oka wpatrywał się w Simonisa. Znalazł zręczność wkrótce, pochyliwszy się ku niemu zapytać:
— Dawno z Berlina?
— Dni parę!
— Tam co słychać?
— A! — rzekł Simonis — w Berlinie zupełnie nic nie słychać... oprócz maszerowania żołnierzy...
— A w Sans-Souci?...
— Jeszcze mniej: charciki króla szczekają.
— Żadnych nowin politycznych?
— Cisza zupełna...
Feulner się zamyślił.
— Dziwna rzecz; u nas nigdy się tak nie krzątano, jak dzisiaj, choć niema koło czego.
Spojrzał na baronową.
— Nie dziwiłbym się wcale, gdyby tam cisza pokrywała jakąś robotę, a nasza krzątanina osłaniała próżniactwo...
Spojrzenie starej gospodyni zamknęło mu usta. Pepita spytała Simonisa, czy się bawiono nad Sprewą.
— O balach i zabawach nie słychać wcale — odparł Simonis — królowa czasem przyjmuje po obiedzie... u księcia Henryka bywają zabawy huczne, ale na samym dworze nie byłoby się komu bawić!...
— A stary Pöllnitz żyje też? — spytała baronowa.
— W najlepszym zdrowiu, może dlatego, że mu król gorzkich pigułek nie szczędzi — rzekł kawaler.
Kapitan Feulner zapytał o generała Lentulusa i Warnery, baronowa o lorda Marichal, a po nich z koleji imiona Winterfeldta, von Anhalta, Coccejego wyrywały się z ust tak, że widać było, iż dwór Fryderyka nie był pytającym obcy.
— A widziałeś że pan kanclerzowę Coccei? — spytała baronowa.
— Miałem raz to szczęście — rzekł Simonis.
— I wiesz waćpan, kto ona jest? — szepnęła pani Nostitz.
— Niegdyś słynna Barberini.
— Tak, tak, słyszeć musiałeś jej historię — dodała z gadatliwością wiekowi właściwą baronowa — ja naówczas byłam w Berlinie i wiem ją najlepiej. Niech tylko Pepita nie bardzo słucha, to ją opowiem. — Uśmiechnęła się baronowa. — Mówią o Fryderyku; że się nie kochał nigdy, no, ale bałamut z niego, jak i drudzy... Któż nie wie, że z Drezna sobie Formerę zabrał i w Orzelskiej był na zabój zakochany... A pani Wrech? Tylko, że u niego miłość zawsze trwa krótko. Już nie wiem, kto królowi zachwalił tak tę baletnicę, która się naówczas popisywała w Wenecji... tę signorę Barbarę de Campanini, którą u nas przezwano Barberiną. Prawda, że Campanini naówczas już nietylko w Wenecji, ale w Paryżu i Londynie w teatrze Common Garden zbierała oklaski. Zdaje się, że Bielefeld nią królowi nabił głowę. Pruski rezydent w Wenecji już ją był umówił i kontrakt podpisał na 7 000 talarów rocznie, gdy się jej za Szkota Mackenzie za mąż wyjść zachciało. W Berlinie czekano na nią, a tymczasem... fru! panna uciekła. Król sobie nie pozwala uchybiać łatwo, nawet baletniczkom. Bawił naówczas na terytorjum pruskiem przeznaczony posłem do Londynu od rzeczypospolitej weneckiej cavaliere Campello. Fryderyk zasekwestrował mu bagaże, pókiby mu Barberini nie wydano. Stał się hałas okrutny. Wzięto jejmościankę pod wartę i rzeczpospolita odprawiła ją do granicy austrjackiej, skąd uprzejmi Austrjacy odwieźli ją na granicę saską, a Sasi wręczyli ją w całości naszym Prusakom. Mackenzie jechał, wzdychając za nią. Tymczasem przybyła z matką do Berlina. Kazano jej wystąpić: podobała się królowi. Zamiast siedmiu, dano jej dwanaście tysięcy talarów i kawaler szkocki został odprawiony. Barberini nietylko była piękną, zręczną ale roztropną, dowcipną, wesołą i król do niej przychodził na wieczorki. Miała szczęście być zapraszaną do „Confidenztafel“ razem z panią Brand i wdową po hrabi Truchsessie. Na maskowych balach u dworu król też do niej chodził do loży. Nie przyznawał się do tego Fryderyk nigdy, ale „charmante Barberina“ tkwiła mu w sercu i listy od niego często odbierała. Kochali się w niej na zabój wszyscy, miała w kim wybierać, Rottenburg, hr. Algarotii, cavaliere Chazot, bez miary Włochów, Francuzów, Rosjan, Anglików padało przed nią. Prawda, że była uroczą. A co Coccei dla niej wyrabiał! Na jednej reprezentacji w teatrze dworskim signora tańcowała... Coccei zawsze stawał w pierwszym rzędzie, żeby żadnego ruchu jej pięknych nóżek nie stracić. Pewnego razu obok siebie spostrzega drugiego takiego zapaleńca, który oczy wywraca i od przytomności odchodzi... Barberini kilka razy spojrzała na niego. Tego już Coccejemu było zanadto. Pochwycił go w olbrzymie ręce i cisnął, jak piłkę, na scenę pod nogi Barberinie. Fryderyk patrzał z loży, wszyscy struchleli; sądzono, że Coccei zginął! Ojciec poleciał na klęczkach błagać o przebaczenie... posłano go tylko do Głogowa do twierdzy, aby ostygł nieco... Coccei jest dziś jej mężem, ale czy on szczęśliwy, i czy ona nie wzdycha, nie wiem.
Staruszka zmordowana zamilkła wreszcie. W czasie tego opowiadania, którego nie wiem czy Simonis słuchał z uwagą, oczy jego ciągle były zwrócone na piękną Pepitę, tak, że choć mało mówili z sobą, zrobili wszakże, jeśli nie blizką znajomość to przygotowanie do niej, wiele obiecujące...
Staruszka, która lubiła mówić o przeszłości, już miała począć drugą historyjkę podobną, gdy kapitan Feulner sprowadził rozmowę na domowe sprawy.
— Panna baronówna — rzekł — musisz to wiedzieć najlepiej; wszak się nie mylę, ktoś z Wiednia w tych dniach musiał być u królowej?
— Nie wiem dobrze o tem — odpowiedziała baronówna. — Zresztą nie byłoby nic dziwnego, bo między królową, a jej rodziną muszą istnieć stosunki.
— Słyszałem — dodał Feulner — że nigdy one częstsze i gorętsze, niż w tej chwili, nie były.
Popatrzał na baronową znacząco.
— Ja o tem sądzić nie umiem — szepnęła Pepita.
Tymczasem obiad skromny zbliżał się do końca, baron zdrowie gospodyni wypił z Simonisem... przyniesiono owoce.
— Król Fryderyk ma najpiękniejsze w Niemczech gruszki, brzoskwinie i winogrona — odezwała się baronowa — i pewnie ich więcej spożywa, niż którykolwiek z jego poddanych.
Na tem się skończyła pogadanka u stołu, gdyż wstawać trzeba było, a Gertruda dawała do zrozumienia, iż dłużej czekać nie może. Podnieśli się więc wszyscy.
Kapitan zbliżył się do gospodyni, którą na chwilową, cichą rozmowę odciągnął ku oknu, a Simonis korzystał z tej sposobności, aby się zbliżyć do baronówny i słów kilka z nią zamienić.
Oboje z naiwnością dziecinną niemal nie taili przed sobą, że się podobali sobie. Pepita spytała, czy zabawi w Dreznie; kawaler miał odwagę wyznać, iż radby ją widzieć znowu, a nie wie, gdzie będzie mógł spotkać.
— O! wszędzie! — odpowiedziało dziewczę — a najłatwiej u stryjenki...
Maksowi, nieskłonnemu wcale do łatwego zawrotu głowy, tym razem i serce biło, i młodość czuć się dała ze swą gorączką. Dziewczę tak było ładne, a tak zdawało się przystępne i miłe...
Wśród bardzo żywej rozmowy, wpadła śmiejąc się gospodyni i zawołała:
— O! o! proszę mi tylko nie bałamucić synowicy... bardzo proszę.
Z drugiej strony kapitan Feulner wziął go pod rękę i szepnął:
— Chodźmy, mamy do pomówienia z sobą.
Kawaler się żegnał z paniami, choć niechętnie, gdy baronowa przystąpiła do niego i cicho na ucho dodała:
— Polecam wam kapitana!!? To nasz dobry przyjaciel.
Z tem wyszli; kawaler nie dobrze zrozumiał, co miało znaczyć to wyrażenie, gdy baron zażądał, aby razem wstąpili na górę. Simonis zgodził się na to chętnie. Milcząco przeszli schody i gdy się w pokoju na spoczynek wygodny u okna rozsiedli, kapitan obejrzawszy się dokoła, pochylony ku Simonisowi, mówić zaczął głosem zniżonym:
— Baronowa mówiła mi o panu... wiem, że mu zaufać mogę. Nie potrzebuję od niego żadnych zwierzeń, ale sam usłużyć może potrafię informacją potrzebną...
Simonis zdziwił się trochę.
— Niech to pana ani trwoży ani zdumiewa — spokojnie począł baron — we wszystkich warstwach, u góry i u dołu, znajdziesz pan ludzi, którym ten stan kraju dokuczył i których sympatje są gdzieindziej. Jest nas tu więcej, niż sądzisz, co pracujemy, aby nieznośnemu uciskowi i wyzyskiwaniu kraju przez niegodną gawiedź koniec położyć...
Myśmy protestanci, dwór jest katolicki; ale niechby był, czem chciał, byle Boga miał w sercu. Gdybyś przejechał Saksonję i zobaczył jej nędzę, a postawił ją przy tym zbytku i marnotrawstwie, jakie tu panuje, pojąłbyś dopiero, co mamy w duszy. Muzyka odzywa się nam jękiem, myśliwskie rogi chrapaniem konających... Po tych galonach złotych płyną łzy ludzkie. Tak dłużej być nie może. Król nie winien nic, to stare dziecko, które kołyszą, aby nie płakało, a gdy zapłacze, dają mu niedźwiedzia, tak jak dziecinie lalkę...
Baron wstał i odetchnął, a czoło potarł.
— Jestem wojskowym — dodał — wojsko bezpłatne, umiera z głodu... z głodu nęka włościanina i miasta... Wolno mu wszystko, byle się o żołd nie upomniało. Wojsko to nic nie jest warte... Ubrane w paradne mundury, może zdaleka błyszczeć, ale dwóch tygodni kampanji nie wytrzyma...
Simonis słuchał, nie śmiejąc się odezwać.
— Możesz mi wierzyć, że mówię prawdę, i na wiarę słów moich pisać.
Tym wyrazem dał uczuć Simonisowi, iż jest wtajemniczony. Kawaler chciał zaprzeczać, Feulner się rozśmiał.
— Pochwalam waszą ostrożność, ale ona ze mną nie jest potrzebną — dodał. — Skądżebym wiedział o was, gdyby mi znać nie dano, że otwarcie mówić mogę. Na mnie, na wielu innych, rachujcie — dodał kapitan. — W Berlinie wiedzieć powinni wszystko. Na nas tu są oczy zwrócone, wy jesteście tu obcy, przez was płynąć tam powinny informacje... Ostrożność jednak nie zawadzi. Słodki Brühl nie waha się sprzątnąć człowieka, gdy mu zawadza, a potem w katolickim kościele i w ewangelickim odprawi zań nabożeństwo. W przyszłym liście piszcie co słyszycie i widzicie. Zapewnijcie, że traktat w imieniu Saksonji nie jest podpisany, ale ta formalność nic nie znaczy... Brühl związany jest z Austrją i Francją, to nie ulega wątpliwości. Jeśli Fryderyk da im czas wojsko zgromadzić i obsaczyć siebie, zginął, a z nim i monarchja pruska.
W ten sposób wchodząc w najdrobniejsze szczegóły, kapitan Feulner mówił długo jeszcze, wreszcie wziął za kapelusz i pożegnawszy Simonisa, wysunął się od niego.
Rozmowa ich z sobą trwała z godzinę; dzień był jeszcze jasny, piękny i kawalerowi nie chciało się wziąć do pisania, które rad był odłożyć do nocy. Po krótkiem więc wahaniu, wyjrzawszy oknem i widząc, że kapitan był już daleko, Simonis wziął za kapelusz, myśląc pójść obejrzeć okolice. Mówiono mu wiele o bażantarni... Było to wspaniałe dzieło Augusta Mocnego jego Parc aux cerfs, w którego pustych teraz domkach dwóch jezuitów i kilku Włochów zamieszkiwało.
Już się spuszczał zwolna ze schodów i minął drugie piętro, gdy za nim drzwi się otworzyły, zaszeleściała suknia jedwabna i serce mu powiedziało, wprzód nim się obejrzał jeszcze, że piękna Pepita wychodziła.
W istocie ona to była... Stara, głucha Gertruda, otulona chustką, służyła jej za towarzyszkę. Simonis się zatrzymał, podnosząc kapelusik i chciał ją puścić przodem, aby mieć przyjemność jeszcze raz spojrzeć w te prześliczne oczy... Panna baronówna przyspieszyła kroku, spojrzała nań i zrównawszy się z nim, po chwili wahania, zaczęła iść powoli, miejsce mu zostawiając obok siebie.
Simonis nie śmiał jej zaczepić słowem, dziewczę było odważniejsze od niego.
— Rada jestem, że się spotykamy, kawalerze de Simonis — rzekła nieco zniżonym głosem. — Przyznam się panu, nie bierz tego ze złej strony, ani zbyt pochlebiaj sobie, obudziłeś pan sympatję we mnie.
Simonis zarumienił się cały. Pepita spojrzała nań i rozśmiała się dziecinnie.
— Ta sympatja jest powodem, że pana przestrzedz bym chciała. Tak: przestrzedz... chociaż się wydaję takim młodym trzpiotem, jak mnie pan widzisz: przy dworze prędko się ludzie starzeją. Otóż! jakby to powiedzieć panu? Stryjenka nadto lubi Prusaków... jej to wolno... lękam się, aby kapitan także nadto się w nich nie kochał. Niezmiernie mi łatwo się domyślić, co pan tu robisz i po co przyjechałeś w tej chwili.
— Pani! Ja podróżuję! ja nie mam innego celu nad miłe przepędzenie czasu i naukę...
— Och! och! — rozśmiała się panna — a przybyłeś z listem do stryjenki? Nie mówmy o tem: ja dużo widzę choć młode mam oczy. Mówią o nas, że tu wszyscy ślepi... że się tak szalenie bawimy, iż nie poczujemy, jak nam pod stopami runie posadzka balowa. Może to być... potrosze; ale są ludzie co patrzą i czuwają. Stryjence się nic nie stanie; kapitana Feulnera już bardzo mają na oku; wiem o tem, ale go przestrzedz nie mogę... Co mi tam! Pana by mi żal było... gdybyś się tam dostał — szepnęła ciszej — skąd powrócić trudno... trudno.
Spojrzała mu w oczy.
— Pan jeszcze może nie jesteś w niebezpieczeństwie, ale za jutro nie ręczę. Szkodaby mi was było.
To mówiąc, wstrzymała się, jakby przestraszona, obie ręce przyłożyła do ust; potem jedną z nich chwyciła rękę kawalera i rzekła żywo:
— Słowo rycerskie, że mnie pan nie zdradzisz!
— Pani, byłżebym najnikczemniejszem z ludzi? Przysięgam!
— Bądź ostrożny...
I szybko, tak; że osłupiały Simonis gonić jej nie mógł, zbiegła po schodach na dół nie oglądając się nawet. Gertruda, mrucząc i chwytając poręcze, przeklinając trzpiotowatą młodość, zeszła za nią a Simonis powoli, nie mogąc przyjść do siebie, spuścił się za niemi i, wyszedłszy w ulicę, już ani śladu pięknej panny i jej towarzyszki nie znalazł; ukryły się gdzieś za kamienicami.
Niespodziana ta przestroga, równie jak rozmowa z kapitanem, dawały mu tyle do myślenia, iż nie rychło się poruszył, aby iść dalej. Maks nie był nazbyt odważny, a z natury przebiegły raczej, nawykł był każdą czynność obrachowywać wprzód bacznie. Wdzięczeń był pięknej panience, lecz przestroga ta szyki mu mieszała; potrzebował surowo roztrząsnąć wprzódy, co mu dalej czynić wypadnie. Uspokajało go to jedno, że na pokrycie skrytych celów podróży miał znajomość z Blumli i stosunki, jakie ten mu przyrzekał wyrobić na dworze Brühla. Ostrożność kazała może opuścić mieszkanie u baronowej, ale z niem razem potrzeba się było wyrzec spotykania i widzenia z piękną Pepitą, a niebieskie jej oczy nadto głęboko tkwiły mu już w młodem sercu. Nawet ta przestroga tak śmiała mocniej go jeszcze przywiązywała do niej. Cóż począć było? Czy wzgardzić niebezpieczeństwem, czy uchodzić od niego?
Nie szło tu zresztą o osobę samego pana kawalera, choć i ta wielce mu była drogą, ale o sprawę, którą zdradzićby musiał, o zawód, jakiby uczynił. Jakkolwiek obrachowany i przygotowany do dorabiania się w świecie jakimkolwiek kosztem stanowiska, Simonis jeszcze poczuwał się do obowiązku wierności tej sprawie, której raz się był podjął.
Na słońcu i owiany powietrzem, spojrzawszy na wesoły świat, odetchnął jakoś swobodniej; groźba w ciemnych schodach na ucho mu rzucona przez ładną panienkę, wydała się czczym postrachem! Pięknej Pepicie przywidywało się chyba. Wszystko, co dotąd tu widział, okazywało taką obojętność, taką apatję jakąś, iż szpiegowanie obcych wydało mu się niepodobieństwem.
Poradzić się nie miał z kim.
Beguelin nie był człowiekiem do rady i nie budził zaufania: kapitanowi tak świeżo poznanemu zwierzyć się było niepodobieństwem. Simonis rozmyślał jeszcze, gdy na zawrocie z rynku, który przechodził powoli, spostrzegł owego milczącego staruszka, współtowarzysza podróży z zaciśniętemi usty, z którym razem przybył do Drezna. Przybrany był teraz daleko wytworniej i przedstawiał się jako poważny stary urzędnik, co najmniej radca gabinetowy, a mina z jaką poglądał na ludzi, świadczyła, że nad nich wiele wyższym się mniemał. Szedł z wolna, nie śpiesząc, opierając się na lasce z gałką złoconą, jak człowiek, który niema nic do czynienia i któremu wcale nie jest pilno. Oczyma powlekał po domach ulicy, przechodniach a niekiedy machinalnie sięgał do kieszeni, dobywał z niej tabakiery i pociągał hiszpanki, której ślady starannie z kamizelki strzepywał.
Zagadkowa ta postać postrzegła snadź i poznała towarzysza podróży, z uwagą w niego wlepiła oczy i zdawała się nawet chcieć przybliżyć. Simonis, nie doświadczywszy w drodze najmniejszej ze strony jego grzeczności, nie myślał wcale zabierać znajomości. Lecz, że z zasady był grzeczny dla wszystkich, pamiętając, iż go uczono, jako nigdy przewidywać nie można, kto kiedy komu przydać się może, mijając starego dziadka od orzechów, przyłożył rękę do kapelusza i pozdrowił go, idąc dalej.
Stary oddał ukłon ten daleko uprzejmiej, niż się po jego obejściu w podróży spodziewać było podobna, przyspieszył nieco kroku i dogonił kawalera.
Jakże panu podróż posłużyła? — zapytał dziwnym głosikiem cieniuchnym — jak się nasze Drezno podoba?
Zdziwiony trochę Simonis odparł, że czuł się zdrów, i że stolica Saksonji, którą znał mało, wielce mu się zdawała powabną.
— A tak! tak! my Drezdeńczycy, możemy się nią pochlubić — rzekł stary. — Jak mnie pan widzisz, z dziadów-pradziadów tutejszy jestem, rzadko wyjeżdżam, a i tym razem — tu zniżył głos — tym razem przypadkiem tylko byłem w Berlinie, odwiedzić chorego przyjaciela. Co gorzej — szepnął zafrasowany — będąc urzędnikiem, pojechałem bez pozwolenia, bez wiedzy moich zwierzchników, i radbym, żeby o tej podróży nie wiedziano wcale. Dlatego to ośmieliłem się go zaczepić. W przypadku, gdybyśmy się gdzie w świecie spotkali, obliguję mocno, abyście mnie nie wydali.
— A! panie — rozśmiał się Simonis — nie mam szczęścia go znać, mało gdzie bywam i wątpię, ażebyśmy się spotkali. Daleko prędzej inni towarzysze podróży.
— O! co! — rozśmiał się stary — to są ludzie ze sfer innych: rzemieślnik, aktorka z temi się pewnie nie znajdę, nigdy razem i o tych mi nie idzie.
— Co do mnie — rzekł Simonis — możesz pan być spokojny.
— Pan tu długo myślisz pozostać? — spytał stary — i jeśli wolno spytać, jaki cel jego podróży?
— Na pierwsze pytanie odpowiedzieć mi dosyćby było trudno — odparł Simonis — co do drugiego, odgadniesz pan łatwo. Jestem młody, szukam zajęcia. Nie znalazłem go w Berlinie, któż wie?
— Masz pan znajomych?
— Ziomków — rzekł de Simonis. — Jestem Szwajcar, nas wszędzie pełno. Piękny kraj nasz mało daje chleba, instytucje republikańskie pozbawiają nas dworu. Młodzież nasza służby po świecie szukać musi.
Stary słuchał z uwagą.
— Tak, tak! — rzekł głosem suchym — mamy dwór liczny, a jego ekscelencja pierwszy minister żyje też po monarchicznemu. Dlaczegoby się pomieszczenie znaleść nie mogło? Talenta pewnie są...
— Młodość! siły! ochota! — odpowiedział Simonis.
Rozmawiając tak, szli dalej ku bażantarni i już się znajdowali wśród pola, które przegradzało las od miasta, gdy w ulicy bocznej zjawił się kapitan Feulner... i niezmiernie ździwiony, zobaczywszy Simonisa w towarzystwie starego, podniósł obie ręce do góry.
— Jakto, panie radco, już i wy tego kawalera znacie? a to przedziwnie!
Twarz starego pobladła, jedną ręką dał jakiś znak mówiącemu, drugą machinalnie sięgnął, nic nie odpowiadając po tabakierkę.
Simonis stał zdumiony.
— Zupełnie przypadkowe spotkanie — odezwał się powoli radca — zupełnie przypadkowe: pierwszy raz w życiu! Ani ja nie wiem, z kim miałem honor rozmawiać, ani szanowny ten pan.
— A to więc chyba Opatrzność was zbliżyła — zawołał Feulner — pan radca Mentzel senior; kawaler Maks de Simonis. Mocno go panu radcy polecam: jest domownikiem baronowej Nostitz, to dosyć.
Radcy się twarz nieco rozjaśniła, ale usta stały zaparte. Feulner wnet zmienił przedmiot.
— A propos — dodał — ta dzierlatka, która nam przy stole swobodniej się rozgadać nie pozwoliła, przestrzegam cię, kawalerze, abyś się jej zbałamucić nie dał. Trzeba być ostrożnym. Dziewczyna choć synowica baronowej, a raczej jej męża, ale wcale odmienne ma przekonanie. Ciałem i duszą przy dworze. A umysł żywy! domyślne dziecko i zapalone. Więc miejcie się za ostrzeżonego.
Radca pochylił się do ucha kapitanowi, poszeptali coś z sobą i skłonił się raz jeszcze Simonisowi.
— Ale czy we trzech, moi panowie, bezpiecznie nam tak wędrować o białym dniu? jak myślicie? — zapytał.
— Panowie na to lepiej odpowiedzieć potraficie — odezwał się Simonis — ja się do ich rozporządzenia zastosuję.
Prawdę mówiąc i jemu się nie bardzo chciało narażać od czasu otrzymanej przestrogi; namyśliwszy się więc, dodał:
— Jak tylko taka wątpliwość zachodzi, czy nie lepiej iść z osobna?
Feulner ruszył ramionami.
— A, zapewne, chociaż to mi wszystko jedno.
— Mnie zaś — mruknął Mentzel — zupełnie nie jedno.
Simonis już podniósł kapelusik i dokoła się żegnał, nadrabiając uśmiechem, chociaż niebardzo był spokojny i niezbyt wesoły.
Na dobitkę stary Mentzel z myślą czy bez myśli, wskazując odkryty z miejsca, w którem stali, widok na Szwajcarję saską, rzekł niby obojętnie:
— Patrzcie-no, panowie, wszak to tam we mgłach, hen! hen!... widzicie, to Königstein.
— Tak, to Königstein — mruknął, ramionami ruszając, Feulner.
Simonis się mimowolnie zatrzymał.
— Ilu to tam człowiek miał i ma znajomych — mruczał Mentzel, jakby dla nauki Simonisowi — baron von Beneda-Netzky, siostrzeniec hrabiny de Bellegarde, z domu Rutowskiej. Wszak znajomy i wam, kapitanie Feulner.
— Towarzysz broni! — bąknął lakonicznie kapitan.
— Jan August Heerwagen, syn radczyni Hausius, już powtórnie; znajomy także.
— Od dzieciństwa! — rzekł kapitan.
— Kamerherr i oberstleitenant hrabiny Kolowrath, synowiec hrabiny Brühlowej; hm! — chrząknął stary.
— Czyż być może? — wyrwał się Simonis.
— Jak mnie pan widzisz żywym — odparł Mentzel spokojnie — ale mój regiestr wspomnień nieskończony. Hrabia Chrystjan — mówił dalej, jakby czytał z papieru — Traugott Holzendorf, syn hrabiego i nadradcy konsystorza, szwagier syna hrabiny Cosel, chorąży od dragonów, pewnie znajomy wam, panie kapitanie?
— Towarzysz broni — rzekł z pogardliwym uśmieszkiem Feulner.
— Dalej, czekajcie, panowie, mam jeszcze kilku, zaraz — mówił stary, stukając laską o ziemię — pułkownik Henryk Levin von der Osten, mówią, że skradł pieniądze pułkowe; ale kapitanie Feulner, czy też to być może?
— Trudno, bo od lat trzynastu pułki nasze żadnych pieniędzy nie widziały.
Mentzel począł się śmiać.
— Nie wiem o tem — rzekł — ale na honor, kilka jeszcze imion przychodzi mi na pamięć. Kapitan Peter Ernest L’Hermet, baron du Cailau, za jakąś historję adulterii et blasphemiaram! To jeszcze szczęście — dodał Mentzel — bo in puncto adulterii prosty człowiek głową nakładał wedle prawa, ale baronowie...
Feulner przerwał:
— Potwarz na niego rzucono: to mój przyjaciel.
— Winszuję — dokończył stary — ale to jeszcze nie koniec. Nie liczę panów von Roebel i von Zedtwitz, bo ci już muszą być wolni, ale nie mogę opuścić kapitana d’Elbée i junkra Abels, syna mojego dobrego przyjaciela pana radcy wojennego.
Kończąc to, wskazał jeszcze raz na Königstein, zdjął kapelusz i rzekł z przyciskiem:
— To... Königstein. Żegnam panów moich.
Kapitan wszedł w boczną ulicę, a Simonis pozostał sam jeden.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.