Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Feulner przerwał:
— Potwarz na niego rzucono: to mój przyjaciel.
— Winszuję — dokończył stary — ale to jeszcze nie koniec. Nie liczę panów von Roebel i von Zedtwitz, bo ci już muszą być wolni, ale nie mogę opuścić kapitana d’Elbée i junkra Abels, syna mojego dobrego przyjaciela pana radcy wojennego.
Kończąc to, wskazał jeszcze raz na Königstein, zdjął kapelusz i rzekł z przyciskiem:
— To... Königstein. Żegnam panów moich.
Kapitan wszedł w boczną ulicę, a Simonis pozostał sam jeden.

V.


Była godzina szósta rano. Okno gabinetu pierwszego ministra, wychodzące na ogród i na taras, na Elbę i zielone łąki u jej brzegów, było otwarte; świeże powietrze poranku niem się wciskało; wspaniały widok na Nowe Miasto, na dalekie góry stąd się roztaczał.
Brühl, który tylko co był wstał z łóżka i wdział przepyszny szlafrok z materji chińskiej, a na głowie miał peruczkę ranną bez pretensji, jedną z półtora tysiąca, jakie zawsze były w zapasie, patrzał machinalnie na krajobraz, ale twarz miał jakąś posępną i zamyśloną.
Na stoliku leżał list otwarty, do którego kilka razy powracał; brał go w rękę, czytał i rzucał z pewnym rodzajem gniewu, jakby go zrozumieć nie mógł.
Na twarzy wszechwładnego ministra lata ubiegłe mało zostawiły śladu: miała ona jeszcze jakiś fałszywy odbłysk młodości, chociaż zarysowywały się na niej fałdy i cera przybierała ten pozór miękkiego grzybka, którym piętnuje człowieka znużenie i zużycie.
Na zegarze Nowego Miasta właśnie dobijała szósta.
Gabinet był widocznie do pracy i dla interesów przeznaczony. Ogromne biuro cylindrowe, w tej chwili otwarte, pełne stało porozrzucanych papierów, na stołach także leżały pliki. Brühl zdawał się oczekiwać na kogoś. Zapukano do drzwi i gdy się te otworzyły, wsunął się raczej niż wszedł o kiju, nogami już powłóczący, zestarzały, z dobrotliwym uśmieszkiem na ustach, w szarym długim cywilnym surducie pater Guarini.
Brühl podbiegł prędko i, chwyciwszy go za rękę, pocałował w nią, a Jezuita dotknął ustami jego ramienia i oczy nań podniósł z wolna.
Minister podsunął mu krzesło, które starzec zajął prędko.
— Piękny dzień — rzekł cicho — bellissima giornata.