Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do nowej opery i król polował a Brühl pieniądze przesypywał oblane łzami i potem biednych ludzi.
Simonis, który był chłopakiem pojętnym, patrząc na to, co się działo, doznawał dziwnego wrażenia. To bezpieczeństwo, ta obojętność zdawała mu się na czemś opartą, a więc straszną. Lękał się więcej o Berlin, niż o Drezno.
Sardanapalowski przepych ten onieśmielał go i przerażał.
Poza nim nie mógł ani domyśleć się, ani uwierzyć w taką lekkomyślność olbrzymią. w takie zaślepienie niepojęte, jakie w istocie miał przed sobą. Blumli pozapoznawał go z urzędnikami, otaczającemi Brühla i Brühlową: byli to wszystko panowie łak dumni, strojni, ukameryzowani, uperfumowani, wyzłoceni, jak ich pan i pani. Pieniądz zdawał się tu nie mieć wartości, a zdobycie jego było rzeczą silnej woli. Z rozmów pochwytywał, że, gdy potrzeba gwałtowniejsza wypadła, urzędnik akcyzy lub poborca jechał z oddziałem żołnierzy na prowincję i wracał z sumą żądaną.
Co chwila szeptał mu Blumli:
— Oto ten nie miał przed dwoma laty koszuli na grzbiecie a dziś ma dwóch kamerdyncrów i karetę.
Przebywszy ranek cały ze Szwajcarem, Simonis, zbogacony wrażeniami i pochwytanemi plotkami, pospieszył do domu, gotując się do obszernej korespondencji. Już miał wejść na trzecie piętro, gdy drzwi się otworzyły na drugiem i głucha Gertruda dała znak, że jej pani prosi go do siebie.
Staruszkę, zastał tym razem już nie w owym domowym czepcu białym ze wstążkami, ale w wysoko napiętrzonej peruce, ubraną starannie, z mnóstwem pierścieni na palcach i wachlerzykiem w ręku. Stała w progu, kiwając na niego. Poza nią widać było młodziuchną, rumianą, śliczną twarzyczkę dzieweczki lat może osiemnastu, której puder jeszcze świeżości i barwy dodawał. Dalej stał poza nią w mundurze gwardji saskiej oficer młody, niepowabnej ale marsowej twarzy, blady, żółty, jakby wymęczony, z konwulsyjnemi jakiemiś poruszeniami, które mu nie dodawały uroku. Dzikie wejrzenie, wydymanie ust, ściąganie twarzy jakby mimowolne, długo nań bez przykrości patrzeć nie dozwalały. Rzuciwszy nań zdala tylko wzrokiem, Simonis poczuł jakiś wstręt i obawę. Za to ta różyczka z oczyma niebieskiemi, biała i różowa, jak cukierek, drobnych kształtów, śliczniuchna, zachwyciła wchodzącego. Oczu od niej nie mógł oderwać. W pośrodku saloniku stół był właśnie na trzy osoby, a Gertruda, snadź domyśliwszy się sama, czwarte niosła nakrycie.