Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Wzgórze kamieni.

Po dokonaniu wyboru miejsca, gdzie miał być urzeczywistniony projekt Barbicane’a, amerykanie wśród których niema już zupełnie analfabetów zaczęli studjować geografję Florydy. Nigdy jeszcze chyba księgarze nie sprzedali tyle specjalnych dzieł o tym kraju, jak obecnie. Wkrótce trzeba było robić nowe nakłady. Rzucano się na nie i rozkopywano niezwłocznie.
Barbicane nie miał obecnie czasu na czytanie; wolał własnemi oczyma obejrzeć ten kraj miejsca, gdzie stanąć miała kolumbiada.
Przedtem jednak, by nie tracić ani chwili czasu przekazał obserwatorjum w Cambridge pieniądze potrzebne na skonstruowanie odpowiedniego teleskopu i jednocześnie pertraktował z fabryką Breadwill et C-ie d’Albany w sprawie pocisku z aluminjum.
Następnie w towarzystwie J.T. Mastona, majora Elphistona i dyrektora fabryki Goldspring wyjechał z Baltimore.
Nazajutrz czterej towarzysze podróży przybyli do Nowego Orleanu, gdzie wsiedli natychmiast na okręt wojenny „Tampico“, który rząd Stanów oddał do ich dyspozycji i wkrótce brzegi Louiziany znikły im z oczu.
Podróż morzem nie trwała długo; na trzeci dzień „Tampico“, przebywszy około czterechset osiemdziesięciu mil morskich zbliżył się do brzegów Florydy.
Oczom Barbicane’a odkrył się widok ziemi niskiej, płaskiej i na pierwsze wrażenie jałowej.
„Tampico“ pruł szybko fale morza bogatego w ostrygi i homary i skręcił wkrótce w zatokę Espiritu Santo, a oczom podróżujących przedstawił się fort Brooke i miasto Tampa położone malowniczo nad niewielkim naturalnym portem utworzonym przez ujście rzeki Hillisboro.
22 października „Tampico“ zarzucił kotwicę o godzinie 7 wieczorem i czterej pasażerowie wysiedli natychmiast na ląd.
Barbicane czuł gwałtowne bicie serca, gdy po raz pierwszy wciągnął w płuca powietrze Florydy, a chodząc zdawał się stopami próbować solidności tej ziemi, której powierzyć miał swe dzieło, J.T. Maston — zawsze niecierpliwy, końcem swego szczudła rozgrzebywał już ziemię.
— Panowie — rzekł Barbicane — nie mamy ani chwili do stracenia i od jutra dosiadamy koni, by bliżej zapoznać się z miejscowością.
Na spotkanie Barbicane’a wyległa cała trzytysiączna ludność miasta Tampa-Town, oddając mu honory należne prezesowi „Gyn-Klubu“ i manifestując swe zadowolenie z powodu przyznania Florydzie pierwszeństwa nad Teksasem. Tłum wznosił głośne okrzyki, bił oklaski, ale Barbicane chcąc uniknąć tych owacji, zamknął się w numerze Hotelu Franklin i oświadczył, że nie przyjmuje nikogo.
Zawód znakomitości jest rzeczą trudną i męczącą.
Nazajutrz, 23 października niewielkie koniki hiszpańskiej rasy, ale mocne i rącze rżały od wczesnego ranka pod oknami hotelu. Ale zamiast czterech było ich z pięćdziesiąt i tyluż jeźdźców. Barbicane, wyszedłszy wraz ze swymi towarzyszami zdziwił się tą kawalkadą. Zauważył przytem, że każdy jeździec ma zawieszony przez ramię, karabin i pistolety za pasem.
Powód tego uzbrojenia niebawem wyjaśnił Barbicane’owi pewien młody Florydyjczyk.
— Panie, — rzekł — w okolicy trafiają się Seminolesi.
— Co za Seminolesi?
— Dzicy, którzy koczują w stepach, zdawało nam się przeto wskazanem, by służyć panom eskortą.
— Phi! — żachnął się J.T. Maston.
— Zawsze to bezpieczniej — dodał młody Florydyjczyk.
— Dziękuję panom za tę pamięć o nas — rzekł Barbicane — i ruszajmy w drogę.
Mały oddziałek drgnął, porwał się z miejsca i za chwilę zniknął w tumanie kurzu.
Była godzina piąta rano, ale słońce rozgrzało się już na dobre i termometr wskazywał 84°, ale chłodny, ożywczy wiatr od morza łagodził upał.
Barbicane skierował się na południe od Tampa Town i wzdłuż wybrzeża morskiego pochód zdążał ku ujściu rzeki Alifia do zatoki Hillisboro, znajdującemu się o dwadzieścia mil od Tampa Town.
Brzegiem rzeki jeźdźcy posuwali się dalej w kierunku wschodnim Lazur zatoki zsunął się wkrótce za pasmo niewielkich pagórków i podróżni mieli przed sobą już tylko szerokie pola Florydy.
Kraj ten dzieli się na dwie części: pierwsza z nich, bardziej ku północy wysunięta, jest gęściej zaludniona, a głównemi jej miastami są Tallahasse i Pensacola, w której się znajduje jeden z największych arsenałów w Stanach Zjednoczonych. Druga część zawarta między Oceanem i Zatoką Meksykańską jest właściwie półwyspem, skrawkiem ziemi rzuconem wśród fal morza i niezliczoną ilość drobnych wysepek, wśród których uwijają się liczne okręty, kursujące po kanale Bahamy.
Powierzchnia tego państwa wynosi piętnaście miljonów, trzysta sześćdziesiąt pięć tysięcy, czterysta czterdzieści hektarów i na tej przestrzeni, znajdującej się pod 28 stopniem szerokości należało znaleźć miejsce odpowiednie do wykonania przedsięwzięcia.
Barbicane, przebiegając wzdłuż i wszerz tę miejscowość, badał ją dokładnie.
Floryda odkryta w roku 1512 przez Juan Ponce de Leon w samą Wielką Niedzielę, nazwana została pierwotnie: Kwitnąca Wielkanoc. Nie zasługiwała jednak na tę piękną nazwę, gdyż brzegi jej były skaliste i spalone przez słońce i dopiero o kilka mil od brzegu morza krajobraz zmieniał się i usprawiedliwiał poniekąd nadaną jej pierwotnie nazwę; ziemię przecinały liczne potoki, ruczaje, drobne rzeczki i małe jeziorka i pejzaż przypominał Holandję lub Gujanę. Dalej nieco zaczynały się pagórki, a za nimi pola uprawne, na których bujnie rosły wszystkie gatunki roślinności zarówno południowej jak i północnej.
Te niezmierzone pola, którym słońce tropikalne i wilgoć zawarta w gliniastej ziemi nadawały wyjątkową urodzajność i na których dojrzewały lasy ananasów, tytoniu, ryżu, bawełny i trzciny cukrowej dawały rzeczywiście wspaniały obraz bogactwa i bujnej żywotności.
Barbicane zdawał się być niezmiernie zadowolonym z falistości gruntu, a interpelowany w tym względzie przez J.T. Mastona objaśniał:
— Drogi mój przyjacielu. Dla nas jest to niezmiernie ważnem, byśmy mogli odlać naszą kolumbiadę na pewnej wysokości.
— By być bliżej księżyca?
— Nie — odpowiedział Barbicane z uśmiechem. — Co znaczy kilka łokci mniej lub więcej! Nie, nie o to chodzi, ale na pewnej wyniosłości gruntu praca nasza postępować będzie naprzód o wiele łatwiej, gdyż nie będziemy musieli liczyć się z wodą. podskórną, a to jest bardzo ważne, gdyż musimy kopać na dziewięćset stóp w głąb ziemi.
— Ma pan rację — przyznał inżynier Murchison. — Musimy bardzo skrzętnie omijać potoki podziemne, a jeśli napotkamy źródło, będziemy musieli wypompować je za pomocą naszych maszyn lub też odwrócić kierunek ich spadu. Zresztą nie będziemy tu kopali studni artezyjskiej, gdzie pracuje się właściwie po omacku, zapuszczając sondę i inne narzędzia wiertnicze. Nie, my pracować będziemy pod otwartem niebem z kilofem i łopatą w dłoni, a miną do pomocy i robota nasza musi prędko posuwać się naprzód.
— To jednak — zauważył Barbicane, — jeśli przez wyniosłość terenu zdołamy uniknąć walki z wodą podskórną, unikniemy poważnych trudności i praca nasza pójdzie tem szybciej Musimy więc wybrać punkt, położony o kilkaset łokci ponad poziomem morza.
— Zupełnie słusznie — odpowiedział inżynier — i o ile się nie mylę, za chwilę znajdziemy się w takim punkcie.
— Chciałbym już widzieć pierwsze uderzenie kilofa — rzekł prezes.
— A ja ostatnie! — zawołał J.T. Maston.
— Wszystko to przyjdzie — odpowiedział inżynier, — a wierzcie mi, panowie, że sto dolarów kary za każdą dobę do chwili, gdy księżyc znajdzie się znowu w odpowiednich do podjęcia eksperymentu warunkach, to jest w ciągu osiemnastu lat i jedenastu dni, to nie drobnostka! Wiecie panowie, ile to uczyni? Sześćset pięćdziesiąt osiem tysięcy sto dolarów!
— Ani na jedną chwilę nie przypuszczam, że fabryka Goldspring będzie musiała płacić tę karę.
— To też niepotrzebnie obliczamy ją już dzisiaj! — śmiał się J.T. Maston.
Do godziny dziesiątej rano mały oddziałek przebył około dwunastu mil. Po polach uprawnych zaczęły się teraz lasy, w których rosły najrozmaitsze tropikalne drzewa figowe, cytrynowe, bananowe, pomarańczowe, których kwiaty i owoce składały się w najcudniejsze bukiety o prześlicznych kolorach i zapachach. Pod wonnym cieniem tych wspaniałych drzew śpiewały i fruwały całe stada ptactwa różnokolorowego.
J.T. Maston i major nie mogli powstrzymać swego zachwytu i co chwila dawali mu wyraz w coraz głośniejszych okrzykach.
— Prezes Barbicane, mało czuły na podobne rzeczy, przynaglał ich do pośpiechu. Ta urodzajna kraina nie podobała mu się właśnie przez swą urodzajność. Czuł wszędzie pod kopytami koni wodę i pędził coraz dalej i coraz prędzej.
Trzeba było przejechać w bród kilka rzek, w których spotkać się było można z potwornymi, dochodzącymi nieraz do osiemnastu stóp długości krokodylami. J.T. Maston groził im swem szczudłem, ale robiło to wrażenie jedynie na pelikany i inne drobne ptactwa tych wilgotnych miejscowości, Ptaki zrywały się z hałasem, podfruwały, siadały opodal i głupkowato przyglądały się jeźdźcom.
Ale z kolei znikać zaczynali i ci mieszkańcy błot i miejscowości wilgotnych. Cieńsze już drzewa tworzyły rzadsze lasy, zarysowywały się w niewielkich grupkach na tle nieskończonych płaszczyzn, po których przebiegały spłoszone jelenie.
— Nareszcie! — zawołał Barbicane, unosząc się na strzemionach i rozglądając po okolicy. — Oto nareszcie strefa sosny.
— I dzikusów — dorzucił major.
Rzeczywiście kilka sylwet seminolesów ukazało się na horyzoncie. Zatrzymywali się, biegali na swych rączych konikach jeden do drugiego, podawali sobie widocznie jakąś wiadomość, wyrzucali w górę swe lance i strzelali w powietrze. Zresztą po tem zadokumentowaniu wrogiego stosunku do przybyszów znikali w dali.
Nasz oddziałek zatrzymał się pośrodku skalistej płaszczyzny, obejmującej przestrzeń kilkudziesięciu hektarów, zalanej palącymi promieniam i słońca.
— Zatrzymajmy się tutaj, — zawołał Barbicane, osadził konia i zwrócił się do najbliżej stojącego Florydyjczyka z zapytaniem:
— Czy ta miejscowość ma jakąś nazwę?
— Nazywa się Stones-Hill, czyli Wzgórze Kamieni, — odpowiedział zapytany.
Barbicane, nie mówiąc ani słowa, zsiadł z konia, wyjął rozmaite instrumenty i zaczął uważnie badać ziemię. Jeźdźcy otoczyli go kołem i w głębokiem milczeniu przyglądali się jego pracy.
Zbliżało się południe. Barbicane dokonał szybko kilku obliczeń i zakomunikował swym towarzyszom:
— Miejscowość ta znajduje się na wysokości trzystu metrów nad poziomem morza, pod 27°7’ stopniem szerokości i 5°7’ długości na wschód. Według mego zdania posiada ona wszystkie, najwygodniejsze dla nas warunki: jest sucha i skalista. To też proponowałbym zbudować tu nasze magazyny, warsztaty i odlewnie, a z tego właśnie miejsca, gdzie obecnie stoję powinna nasza kolumbiada wyrzucić pocisk na księżyc.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.