Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Wrażenie propozycji

Żadne pióro nie jest w stanie opisać wrażenia, wywołanego przemówieniem sza­nownego prezesa. Oklaskom i wiwatom nie było końca. Powstał zgiełk i wrzawa nie do opanowania.
Jeden tylko Barbicane pozostał chłodnym wśród ogólnego entuzjazmu. Chciał on zwrócić się do zebranych jeszcze z kilkoma słowami i starał się uspokoić tłum, a strzelający dzwonek na jogo stole raz wraz rozlegał się ogłuszającym grzmotem. Nie słuchano go. Ale tłum gęstniał coraz bardziej koło stołu prezydjalnego, wreszcie jakieś dłonie porwały prezesa i w triumfie wzniosły go w górę.
Amerykanina trudno jest zadziwić; wyraz „niemożliwe" nie istnieje w jego słowniku. Przeciwnie, w Ameryce wszystko jest możliwe, łatwe, wykonalne, a co się tyczy trudności technicznych, to usuwają się one same, zanim powstaną.
Dla prawdziwych jankesów między projektem Barbicane’a a jego wykonaniem nie istniały nawet pozory trudności. Co się powiedziało, to musi być wykonane.
Pochód triumfalny przy świetle pochodni przeciągnął się do późnej nocy.
Księżyc, jakby przeczuwając, że o niego tu chodzi, świecił jasnym blaskiem. Rozentuzjazmowane wejrzenia upojonego tłumu jankesów biegły ku niemu co chwila i jedni posyłali mu już poufne ukłony, inni dawali mu najczulsze imiona; jedni mierzyli wzrokiem odległość, dzielącą go od ziemi, inni wygrażali mu pięściami. W niespełna cztery godziny pewien optyk z Jone’s-Fall-Street zrobił majątek, sprzedając lunety i lornetki, Wszyscy bowiem chcieli choć trochę bliżej obejrzeć tę nową kolonję, którą uważali już za swoją własność. Choć tymczasem nie chodziło przecież o nic więcej, jak o nawiązanie stosunków i to w sposób dość brutalny zresztą, bo przez przesianie kuli armatniej.
Północ już wybiła, a podniecenie nie mijało. Było ono przytem powszechne: zarówno urzędnik, uczony, kupiec, przemysłowiec, jak i biedny robotnik czuli się do głębi poruszonymi niezwykłą ideą, która nabierała znaczenia wyprawy narodowej.
Dopiero około drugiej w nocy tłumy zadęły przerzedzać się. Prezesowi Barbicane’owi udało się umknąć do domu; ulice pustoszały, pociągi unosiły z miasta przybyłych z czterech stron Stanów Zjednoczonych zamiejscowych członków „Gyn-Klubu“.
Zresztą poruszenie umysłów nie ograniczało się do samego tylko Baltimore. Wielkie miasta Stanów Zjednoczonych jak: New-York, Boston, Waschington, Richmond i inne wiedziały o liście prezesa „Gyn-Klubu“ i z niecierpliwością wyczekiwały wiadomości. To toteż w ów pamiętny wieczór, w miarę tego, jak brzemienne treścią słowa padały z ust prezesa Barbicane’a, po drutach telegraficz­nych biegły one w różne strony Stanów Zje­dnoczonych, z błyskawiczną szybkością roz­nosząc po świecie wielką myśl.
Nazajutrz tysiąc pięćset dzienników po­rannych omawiało już tę sprawę, badając ją z punktu widzenia fizyki, meteorologji i astronomji, podnosząc jednocześnie ekonomicz­ne i polityczne jej znaczenie. Stawiano so­bie pytanie, czy księżyc jest już skończonym światem, czy też podlega jeszcze przeobrażeniom; czy podobny jest, do naszej ziemi z okresu, gdy nie posiadała ona jeszcze ludzi? Choć w danej chwili chodziło jedynie o wy­słanie na księżyc jednego wystrzału, mówiono już o tem, że kiedyś Ameryka zgłębi wszyst­kie tajemnice tego towarzysza ziemi, a umy­sły przezorniejsze zastanawiały się już nad tem, czy podbój księżyca nie zachwieje równowagi europejskiej.
Ani jedno pismo nie wyraziło wątpli­wości, czy hardy ten plan da się urzeczy­wistnić, przeciwnie, wszystkie one podnosiły ogromne znaczenie tej sprawy, przeróżne sto­warzyszenia uczonych, związki literackie i re­ligijne posyłały na ręce prezesa „Gyn-Klubu“ powinszowania, życzenia i propozycje swych usług i pomocy finansowej.
Jednem słowem, nigdy chyba żadna idea nie zdobyła tak szybko i tak licznych stronników, jak projekt prezesa Barbicane’a. O jakichkolwiek powątpiewaniach, żarcikach, czy karykaturach mowy nie było, bo ktoby sobie pozwolił na coś podobnego, nie uszedłby chyba żywym przed powszechnem oburzeniem. W Ameryce są jeszcze rzeczy, z których naśmiewać się nie wolno.
Pan Barbicane stał się odrazu jedną z wybitniejszych osobistości w Stanach Zjednoczonych — czemś w rodzaju Waschingtona w nauce, a następujący fakt wskazuje najlepiej, do jakiego stopnia adoracji zdolni są amerykanie:
W kilka dni po pamiętnem posiedzeniu w „Gyn-Klubie“, dyrektor pewnej trupy angielskiej zapowiedział w teatrze baltimorskim przedstawienie Szekspirowskiego „Wiele hałasu o nic“. Tymczasem publiczność dopatrzyła się w tym fakcie złośliwej aluzji, wpadła do sali, połamała krzesła i zmusiła dyrektora do zmienienia afisza, ten zaś, zorjentowawszy się szybko w sytuacji, wystawił nazajutrz inną komedję Szekspira: „Jak wam się podoba“ i teatr przez kilka tygodni z rzędu był co­ dziennie wypełniony po brzegi.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.