Przejdź do zawartości

Z „Igraszek trafu i miłości“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pierre de Marivaux
Tytuł Z „Igraszek trafu i miłości“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Marivaux
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „IGRASZEK TRAFU I MIŁOŚCI“.
(Dorant, który z woli rodziców ma się starać o Sylwję, wpadł na pomysł, aby, dla lepszego poznania przyszłej, przebrać się za służącego a służącego za siebie; na ten sam pomysł wpadła, ze swej strony, Sylwja. Oboje młodzi czują ku sobie niezwyciężony pociąg, którym są przerażeni; zwłaszcza Sylwja, upokorzona samą myślą, iż mogła zwrócić uwagę na przystojnego lokaja. Dorant przybrał sobie imię Leona, Sylwja Lizety).
Scena IX. Dorant, Sylwja.

DORANT: Lizeto, mimo całej twej do mnie odrazy, muszę pomówić z tobą. Sądzę, że mam prawo żalić się na ciebie.

SYLWJA: Leonie, nie tykajmy się już, proszę cię.

DORANT: Jak chcesz.

SYLWJA: Jednak nie trzymasz się tego.

DORANT: Ty też nie. Powiadasz: „proszę cię“,

SYLWJA: Tak mi się wymknęło.

DORANT: Wierzaj mi, najlepiej mówmy jak będziemy umieli; nie warto zadawać sobie przymusu na tych parę chwil, które mamy spędzić z sobą.

SYLWJA: Twój pan odjeżdża? Mała szkoda, krótki żal.

DORANT: Po mnie także, nieprawdaż? Kończę twoją myśl.

SYLWJA: Dokończyłabym jej sama, gdybym miała ochotę, ale nie myślę o tobie.

DORANT: A ja ani na chwilę nie tracę cię z pamięci.

SYLWJA: Słuchaj, Leonie, raz na zawsze: zostań, jedź, wracaj, wszystko to powinno mi być zupełnie obojętne i jest też w istocie; nie życzę ci ani źle, ani dobrze; ani cię nienawidzę, ani kocham, ani będę kochać, chyba żebym rozum postradała; oto moje usposobienie względem ciebie; rozsądek nie pozwala mi być inną i powinnabym sobie oszczędzić nawet tego wyjaśnienia.

DORANT: Nieszczęście moje nie da się opisać; niszczysz mi może spokój całego życia.

SYLWJA: Cóż za omamienie padło na biednego chłopca! Żal mi go. Opamiętaj się; mówisz do mnie, ja ci odpowiadam; to wiele, to zbyt wiele nawet, możesz mi wierzyć; gdybyś wiedział wszystko, doprawdy, czułbyś się szczęśliwym, uważałbyś że dobroć moja jest bezprzykładna, tak dalece iż ja sama potępiłabym ją u innej. Nie wyrzucam jej sobie wszelako; coś, w głębi serca, upewnia mnie że dobrze czynię. Mówię z tobą przez wspaniałomyślność, ale to nie może trwać; takie ustępstwa możliwe są jedynie mimochodem; nie mogę ciągle usprawiedliwiać się przed sobą niewinnością mych zamiarów; koniec końców, toby nie miało żadnego sensu. Dlatego skończmy, Leonie, skończmy, proszę cię. Cóż to ma znaczyć? To żarty chyba; no, niech już nie będzie o tem mowy.

DORANT: Ach, droga Lizeto, co ja cierpię!

SYLWJA: Przejdźmy do tego, co chciałeś mi powiedzieć. Zacząłeś mi czynić wymówki; o cóż chodzi?

DORANT: O nic, drobnostka; miałam ochotę widzieć cię: reszta, podobno, była jedynie pozorem.

SYLWJA na stronie: Cóż na to powiedzieć? Choćbym się pogniewała, nie zmieniłoby to rzeczy ani trochę.

DORANT: Zdaje się, iż twoja pani, odchodząc, obwiniała mnie, iż mówiłem przed tobą w niekorzystny sposób o panu Dorancie.

SYLWJA: Ot, uroiła sobie. Jeśli cię zagadnie o to jeszcze, możesz śmiało zaprzeczyć: biorę na siebie resztę.

DORANT : Et, nie o to mi chodzi.

SYLWJA: Jeśli tylko to masz mi do powiedzenia, nie mamy co dłużej przesiadywać razem.

DORANT: Zostaw mi bodaj przyjemność patrzenia na ciebie.

SYLWJA: Paradna racja! mam służyć za pokarm czułemu sercu pana Leona! Doprawdy, nieraz przyjdzie mi serdecznie uśmiać się z tego wspomnienia!

DORANT: Drwisz ze mnie! masz słuszność: nie wiem sam co mówię, ani o co cię proszę. Bądź zdrowa.

SYLWJA: Bądź zdrów; to najlepsza droga jaką możesz obrać. Ale, kiedy mowa o pożegnaniach, pragnęłabym wiedzieć jeszcze jedno. Mówiłeś, że jedziecie: czy to serjo?

DORANT: Co się mnie tyczy, trzeba mi odjechać, albo oszaleję.

SYLWJA: Nie zatrzymywałam cię poto, aby usłyszeć tę odpowiedź.

DORANT: A ja popełniłem jeden błąd, to jest, że nie odjechałem natychmiast, skoro cię ujrzałem.

SYLWJA na stronie: Trzeba mi co chwila zapominać że go słucham.

DORANT: Gdybyś wiedziała, Lizeto, w jakim stanie się znajduję...

SYLWJA: Och, z pewnością nie tak osobliwym jak ja, upewniam cię.

DORANT: Co możesz mi zarzucić? Nie kuszę się wcale o to by cię zmiękczyć.

SYLWJA: Nie dobrzeby było zbytnio temu ufać.

DORANT: I czegóż mógłbym spodziewać się, starając się wzbudzić w tobie miłość? Niestety! gdybym nawet posiadł twe serce...

SYLWJA: Niechże mnie niebo broni! Gdybyś je posiadł, nie wiedziałbyś o tem; więcej jeszcze: dopięłabym tego, że samabym o tem nie wiedziała. Patrzcie, co jemu za myśli przychodzą!

DORANT: Zatem, niezłomną prawdą jest, że ani mnie nienawidzisz, ani kochasz, ani będziesz kochała?

SYLWJA: Bez trudności.

DORANT: Bez trudności! Cóż jest we mnie tak odpychającego?

SYLWJA: Nic: nie w tem przeszkoda.

DORANT: Zatem, droga Lizeto, powiedz mi sto razy, że mnie nie pokochasz.

SYLWJA: Och! dość już razy powiedziałam, staraj się uwierzyć.

DORANT: Muszę uwierzyć! Przywiedź do rozpaczy tę złowrogą namiętność, ocal mnie od następstw których się obawiam: ani mnie nienawidzisz, ani kochasz, ani będziesz kochała! Przygnieć me serce tą straszną pewnością! Mówię do ciebie otwarcie; wspomóż mnie przeciw samemu sobie; trzeba mi tego, błagam cię na kolanach. (Pada na kolana. W tej chwili Orgon i Marjo wchodzą, nie mówiąc ani słowa).

SYLWJA: Jeszcze i to! Tego jedynie brakowało do wszystkich utrapień! Jakaż ja nieszczęśliwa! Oto skutki mojej łagodności! Wstańże, Leonie, błagam; może kto wejść. Powiem już co ci się podoba; czego chcesz odemnie? Nie nienawidzę cię, wstań! Kochałabym cię, gdybym mogła; nie mam do ciebie niechęci, to ci powinno wystarczyć.

DORANT: Jakto! Lizeto, gdybym nie był tem czem jestem, gdybym był bogatym, z dobrego domu, i gdybym cię kochał tak jak kocham, serce twoje nie miałoby do mnie odrazy?

SYLWJA: Z pewnością, nie.

DORANT: Nie nienawidziłabyś mnie? chciałabyś mnie?

SYLWJA: Chętnie; ale wstań.

DORANT: Zdajesz się mówić serjo; jeżeli tak, rozum mój pogrzebany.

SYLWJA: Mówię wszystko co chcesz, a ty nie wstajesz...

ORGON, zbliżając się: Żal doprawdy bierze wam przerywać: to cudownie idzie, dzieci, tylko śmiało!

SYLWJA: Nie miałam sposobu, proszę pana, przeszkodzić temu co on czyni; nie jest, zdaje się, w mojej mocy gwałtem narzucić mu względy dla mnie.

ORGON: O cóż chodzi? jesteście dobrani ze sobą pod każdym względem. Ale mam ci powiedzieć słóweczko, Lizeto; po naszem odejściu wrócicie do swej rozmowy: dobrze, Leonie?

DORANT: Odchodzę, proszę pana.

ORGON: Idź i staraj się mówić o swoim panu nieco oględniej niż dotąd.

DORANT: Ja, panie?

MARJO: Ty, ty, mości Leonie; nie odznaczasz się ponoś zbytniem uszanowaniem dla swego pana, jak mówią.

DORANT: Nie rozumiem co znaczą te zarzuty.

ORGON: Idź, idź, usprawiedliwisz się innym razem. (Leon wychodzi). I cóż, Sylwjo, nie patrzysz na nas; wydajesz się jakaś zakłopotana?

SYLWJA: Ja, ojcze? z jakiej przyczyny? Jestem, dzięki niebu, taka jak zwykle; przykro mi zwrócić uwagę ojca, że to jego urojenie.

MARJO: Jest coś, siostrzyczko, jest coś.

SYLWJA: Coś w twojej głowie, na to zgoda, bracie; ale co się tyczy mojej, to chyba jedynie zdziwienie z twego odezwania.

ORGON: Zatem to ten chłopak podsyca w tobie niezwalczoną odrazę, którą masz do jego pana?

SYLWJA: Kto? służący Doranta?

ORGON: Tak, kochliwy Leon.

SYLWJA: Kochliwy Leon, którego epitetu nie znałam, nie rozmawia ze mną o nim.

ORGON: Powiadają wszelako, że to on szkodzi Dorantowi w twych oczach; o tem właśnie pragnąłem z tobą pomówić.

SYLWJA: To zupełnie zbyteczne, ojcze, nikt inny, tylko on sam wzbudził we mnie odrazę, jaką doń czuję od pierwszego spojrzenia.

MARJO: Na honor, gadaj zdrowa, siostrzyczko; ta odraza zbyt jest gwałtowna, aby mogła być naturalna; ktoś musiał jej dopomóc.

SYLWJA żywo: Z jaką tajemniczą miną ty to mówisz, bracie! I któż to jest ów, kto niby miał w tem dopomóc? Słucham.

MARJO: W jakiem ty szczególnem jesteś usposobieniu, siostrzyczko! Jak ty się unosisz!

SYLWJA: Bo już mam zupełnie dosyć mojej roli i dawno zrzuciłabym maskę, gdybym się nie lękała pogniewać ojca.

ORGON: Ani się waż tego czynić, dziecko! to właśnie chciałem ci zalecić. Skoro uczyniłem to ustępstwo, iż zgodziłem się na twe przebranie, uczyńże teraz ty coś wzajem dla mnie, i wstrzymaj sąd o Dorancie, póki nie przekonasz się, czy wstręt, jaki dlań obudzono w tobie, jest słuszny.

SYLWJA: Nie słuchasz zatem co mówię, ojcze? Powiadam, że nikt nie budził we mnie wstrętu do Doranta.

MARJO: Jakto! ten gaduła, który wyszedł właśnie, nie obrzydził ci go trochę?

SYLWJA, z ogniem: Jaki ty masz niemiły sposób wyrażania się! Obrzydził mi go, obrzydził! W istocie, muszę znosić wyrażenia bardzo osobliwe; słyszę same rzeczy wprost niesłychane, język nieprawdopodobny; „jestem zakłopotana, coś w tem jest, kochliwy Leon obrzydził mi kogoś!“ Mówcie, co wam się podoba, ale, co do mnie, nie rozumiem takich wyrażeń.

MARJO: Narazie, to ty, siostrzyczko, dziwna jesteś, w istocie... O co tobie chodzi? dlaczego zrobiłaś się taka drażliwa? co ty za myśli nam podsuwasz?

SYLWJA: Coraz lepiej, bracie! Czem się dzieje, że nie możesz dziś powiedzieć słowa, któreby mnie nie raziło? Co ja mam podsuwać? co tobie się roi?

ORGON: To prawda, jesteś tak podniecona, że ja sam cię nie poznaję. Prawdopodobnie to zachowanie twoje jest przyczyną relacji Lizety. Napomknęła ci coś podobno, że Leon nieszczególnie cię usposabia względem swego pana. „Pani zaś — powiadała — zaczęła bronić go przedemną z takiem uniesieniem, że jeszcze nie mogę posiąść się ze zdumienia“. Połajaliśmy ją za to „zdumienie“, ale cóż, ludzie tego stanu nie rozumieją tak ściśle wagi każdego słowa.

SYLWJA: Bezczelna! czy może być coś bardziej wstrętnego niż ta dziewczyna? Że wpadłam w gniew, przyznaję; oburzyła mnie niesprawiedliwość, jaką wyrządzacie temu chłopcu.

MARJO: Nie widzę w tem nic złego.

SYLWJA: Czy może być coś prostszego? Jakto! dlatego że jestem za słusznością, że chcę uchronić służącego od krzywdy jaką ktoś mu wyrządza w oczach jego pana, to znaczy że się unoszę, że wpadam w furję, która budzi „zdumienie!“ To zuchwałe dziewczysko zaczyna mi do oczu rezonować: trzeba mi ją poskramiać, nakazać jej milczenie i stanąć w swej obronie wobec jej bezwstydnych wyrażeń! W swojej obronie! Zatem ja potrzebuję obrony? usprawiedliwienia? więc można podsuwać złe rozumienie moim postępkom? Ale co ja robię? o co mnie oskarżają? Pouczcież mnie o tem, panowie, proszę was. Czy to serjo? czy to zabawa? czy to żarty ze mnie? Trudno, w istocie, zachować równowagę.

ORGON: Uspokójże się, córuchno.

SYLWJA: Nie, ojcze, niepodobna jest być tutaj spokojną. Jakto! jakieś zdumienie, domyślniki! Niechże raz będzie powiedziane jasno, co to ma znaczyć? Oskarżacie tego służącego; otóż, niesłusznie; mylicie się w tem wszyscy. Lizeta jest głupia dziewczyna, on jest niewinny, i na tem koniec: pocóż więc mówić o tem jeszcze? to, doprawdy, ze skóry można wyskoczyć.

ORGON: Panujesz nad sobą, córuchno; miałabyś wielką ochotę i mnie dać parę przydomków. Ale jest lepsza rada: ostatecznie, w tem wszystkiem tylko ten służący gra dwuznaczną rolę: najprostsze będzie, jeśli go Dorant wypędzi.

SYLWJA: Nieszczęsne to przebranie! Niech tylko Lizeta nie zbliża się do mnie; nienawidzę jej gorzej niż Doranta.

ORGON: Jak zechcesz; ale powinnaś być uszczęśliwiona, że tego chłopaka stąd usuną. Kocha się w tobie i to musi cię z pewnością drażnić.

SYLWJA: Nie mam powodu się nań uskarżać; bierze mnie za garderobianę i przemawia też z odpowiedniego tonu; ale nie przekracza granic, nie dopuszczam do tego.

MARJO: Nie tak bardzo panujesz nad tem, jak sobie wyobrażasz.

ORGON: Czyśmy nie widzieli, jak upadł przed tobą na kolana? Czy, aby go skłonić do wstania, nie byłaś zmuszona powiedzieć że nie jest ci niemiły?

SYLWJA, na stronie: Duszę się.

MARJO: A kiedy spytał, czybyś go kochała gdybyś mogła, trzebaż ci było odpowiedzieć czule: „Chętnie“, inaczej jeszczeby tu klęczał do tej pory!

SYLWJA: Podziwiam dokładność twojej obserwacji, bracie! Ale, ponieważ postępek był mi przykry, przypominanie go również nie jest miłe. Ech, mówmy poważnie: Kiedy skończy się komedja, którą wyprawiacie sobie moim kosztem?

ORGON: Jedyna rzecz, jakiej żądam od ciebie, córuchno, to abyś nie odrzucała tej partji, aż po pełnem zastanowieniu. Zaczekaj jeszcze, podziękujesz za zwłokę o którą proszę, ręczę ci.

MARJO: Pójdziesz za Doranta, i nawet z ochotą, przepowiadam... Ale, ojcze, ja proszę ciebie o łaskę dla służącego.

SYLWJA: Dlaczego łaskę? A ja życzę sobie, aby się stąd usunął.

ORGON: Dorant rozstrzygnie: chodźmy.

MARJO: Bywaj, siostrzyczko: bez urazy.

Scena XII. Sylwja sama, Dorant zjawia się nieco później.

SYLWJA: Ha, jakże serce mi się ściska! Cóż za przykrość... i zmięszana z dziwnem jakiemś uczuciem... Nie wiem co myśleć, co czynić; nikomu nie ufam; wściekła jestem na wszystkich, na samą siebie.

DORANT: Ty tutaj! szukałem cię, Lizeto.

SYLWJA: Nie warto było, doprawdy; bo ja staram się ciebie unikać.

DORANT, nie pozwalając jej odejść: Wstrzymaj się, Lizeto; chcę z tobą mówić ostatni raz; chodzi o ważną rzecz, tyczącą twoich państwa.

SYLWJA: Idź powiedz ją im samym; nie zdarzyło mi się widzieć ciebie, żebyś mi nie zrobił przykrości; zostaw mnie.

DORANT: Uczynię to, jeżeli żądasz; ale wysłuchaj mnie, powiadam: zobaczysz, iż to, co ci mam powiedzieć, bardzo odmieni postać rzeczy.

SYLWJA: Więc dobrze, mów, słucham; skoro napisane jest, że powolność moja dla ciebie ma być niewyczerpana.

DORANT: Przyrzekasz tajemnicę?

SYLWJA: Nigdy nie zdradziłam nikogo.

DORANT: Zwierzenie, które ci chcę uczynić, stanowi dowód, jak wysoko cię cenię.

SYLWJA: Wierzę, ale staraj się cenić mnie, nie mówiąc mi tego; gotowam bowiem myśleć, że wszystko inne było pozorem.

DORANT: Mylisz się, Lizeto. Przyrzekłaś mi sekret; kończmy. Patrzałaś na wzruszenia, jakie przechodziłem; widziałaś, iż nie mogłem się obronić miłości, która rwała mnie ku tobie.

SYLWJA: Znowuż tu jesteśmy! ale ja sobie poradzę. Bądź zdrów.

DORANT: Zostań, to nie Leon mówi do ciebie.

SYLWJA: Ej! któżeś więc taki?

DORANT: Ach, Lizeto, teraz rozumiesz męki, jakie musiało cierpieć moje serce.

SYLWJA: Nie mówię z twojem sercem, tylko z tobą.

DORANT: Nikt tu nie przyjdzie?

SYLWJA: Nie.

DORANT: Rzeczy doszły do tego stanu, iż trzeba mi mówić otwarcie; jestem zbyt uczciwym człowiekiem, aby nie wstrzymać ich biegu.

SYLWJA: Mów więc.

DORANT: Wiedz, że kawaler który nadskakiwał twej pani, nie jest tym za kogo uchodzi.

SYLWJA żywo: Któż to taki?

DORANT: Służący.

SYLWJA: A... ty...?

DORANT: Ja jestem Dorant.

SYLWJA, na stronie: Ach! czytam teraz jasno w mojem sercu...

DORANT: Chciałem, pod tem przebraniem, przyjrzeć się trochę twej pani, nim ją poślubię. Kiedym się tu udawał, ojciec mój zezwolił mi na tę próbę, a to co stąd wynikło wydaje mi się snem. Nienawidzę osoby, której miałem być mężem, a kocham jej służącą, która powinna była znaleźć we mnie jedynie nowego pana. Co począć teraz? Wstyd mi za twoją panią nazwać rzeczy po imieniu: wszelako ma ona tak mało smaku, iż zakochała się w moim służącym, i to do tego stopnia, że pójdzie za niego, jeśli jej pozwolą. Co począć teraz?

SYLWJA na stronie: Uff! był już wielki czas, aby to był Dorant...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pierre de Marivaux i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.