Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
Przysięga Anny Göldi.

Jednakże nie zmógł jej.
Przyszedł jej z pomocą przypadek. Jakkolwiek i ona, podobnie do tyłu kobiet, które uległy gwałtowi, nie sięgnęła świadomie po broń najskuteczniejszą — pomógł jej instynkt podczas tej uporczywej walki. Broniąc się, odpychając napastnika, kolanem uderzyła go w najczulsze miejsce tak boleśnie, iż omdlał. Wywrócił się z okrutnym jękiem i nadomiar uderzył skronią o sterczący z pośród mchu ostry głaz. I zaraz wąska struga krwi zasączyła się na jego policzku.
Anna Göldi porwała się z ziemi.
— Zdechlaku! — krzyknęła w triumfie i kopnęła go nogą.
Ale nie odzywał się. Naraz ujrzała krew na jego twarzy. Przypadła doń strwożona:
— Wstańcie! — próbowała go dźwignąć.
Nieruchomie opadło jego ramię. Twarz jego wydawała się trupio bladą. A krwawa wstęga na policzku zdwajała jej lęk. Przez chwilę była bliską obłędu.
— Trup?! — pomyślała.
I włosy jej zjeżyły się na głowie. Szalała — oto zjawią się ludzie i napiętnują ją słowem: „Morderczyni!“
Zaciskała ręką usta, jakby bojąc się, że wybuchnie głośnym płaczem i zwabi nim kogoś... Już widziała przed sobą mury więzienne, łańcuchy, szafot, topór kata...
Uciekała... Ale skały przybierały w jej wyszłych nawierzch przerażeniem oczach kształty ludzi, goniących za nią — i w poświście wiatru słyszała krzyk pogoni:
— Łapaj!
Kiedy jednak, uczyniwszy zakręt na ścieżce, przebiegała dołem blisko miejsca, na którem pozostawiła swoją „ofiarę“, doszedł jej uszu słaby jęk.
A wówczas coś zakotłowało w jej sercu olbrzymią radością:
— Żyje!
Zatrzymała się. Była z natury niezmiernie dobrą. Teraz wszystkie wyrachowania egoistycznego strachu zmilkły w poczciwem jej sercu. Była w niej jedna myśl — ratować go. Pochyliła się nad strumieniem, który przedzierał się w tem miejscu pośród kamiennych zwałów i namoczyła chustę w wodzie. Poczem wdarła się pod górę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Docuciła się go rychło.
Ułożyła mu głowę na omszałym kamieniu i troskliwie przykładała chustę do skroni.
Przyszedłszy do siebie, pastor długo przewracał błędnie oczyma. Wreszcie ujrzał ją świadomym wzrokiem — zatroskaną, zabiegającą przy nim. Zrozumiał wszystko. Jeszcze czuł ból dotkliwy — wstydził się teraz swojego zamiaru. Odgadywała to instynktem kobiecym — pocieszyła go:
— No, chcieliście zrobić głupstwo... i Pan Bóg nie dopuścił. Poboli trochę — i zapomnicie!...
Zakrył oczy ręką — zawstydzenie jego rosło; wraz z zawstydzeniem dręczyła go okrutna obawa. Myślał: co się stanie, jeżeli ta okropna dziewczyna, która rzuciła nań czar takiej pokusy, iż zapomniał o świętości swoich obowiązków, o swojem kapłaństwie i ślubach wobec żony — nie dziś, to jutro, lub pojutrze, w kole towarzyszek, bab, służących, pochwali się swoim triumfem, wyśmieje go, rozgada się na temat gwałtu?! Będzie zgubiony w opinji gminy...
— Anno Göldi! — wyszeptał.
Znał jej imię i nazwisko — tak nieraz wabiły ją baby, przychodzące z mlekiem do jego sąsiadów w domu doktorostwa.
„Anno Göldi! pomóż mi wstać...“
Dopomogła mu.
— No, trzyma się pan chwacko!... I już krew przestała się sączyć... Ależ nastraszyliście mię panie, nie żartem.
„Anno Gőldi! doprowadź mnie do krzyża!“ — prosił, opierając się na jej ramieniu. Potem rozejdziemy się... na zawsze.
Doszli w milczeniu do krzyża na skraju drogi. Tu zatrzymał ją — mocno ujął jej ręce. Doznała naraz ponownie przestrachu wobec niego — tak groźnie patrzyły z mrocznych oczodołów jego źrenice. Gorzały blaskiem niesamowitym.
— Anno Göldi! — ozwał się głosem uroczystym. Uklęknij i powtarzaj za mną słowa przysięgi.
Mimowoli ugięły się pod nią kolana. Pod mocą jego rozkazu powtarzała dyktowane jej słowa:
„W obliczu Męki Pańskiej przysięgam, ja, Anna Göldi, że nigdy i przed nikim, pod żadnym pozorem, nie opowiem nikomu, co zaszło dzisiejszego ranka tutaj wpośród gór pomiędzy mną i pastorem Bieihandem. Nie wyjawię tego nigdy i nikomu, w żadnym wypadku, ani słowem wyraźnem, ani napomknięciem dwuznacznem, ani spojrzeniem, ani gestem, upoważniającym do jakiegoś domysłu. A gdybym kiedykolwiek sprzeniewierzyła się tej przysiędze, złożonej wobec krzyża, na którym umarł za mnie mój Zbawiciel, to niechaj spotkają mnie wszelkie nieszczęścia i niedole w życiu doczesnem i niechaj będę pozbawiona na wieki zbawienia duszy. Tak mi dopomóż, mój Jezu.“
Jak zahipnotyzowana, złożyła nakazaną jej przysięgę.
— No, teraz możecie odejść, Anno Göldi. Ja tu pomodlę się jeszcze, aby Bóg mi wybaczył moje zapomnienie... I wrócę do domu inną drogą.
A widząc, że wahająca się i oszołomiona nie rusza się z miejsca, naraz tupnął i zakrzyknął na nią ze złością:
Apage satanas!“
Nie rozumiała po grecku, ale sens zawołania zrozumiała.
Jak giemza, jęła zbiegać poprzez stok góry tędy, gdzie drogi nie było. Byle jaknajprędzej znaleźć się zdaleka od tego miejsca, w którem niedarmo, podług legendy, straszyło...
Krwawiła nogi na ostrych głazach. Kamienie obsuwały się z pod jej stóp i z hukiem spadały w przepaść. Oburącz ścisnęła sobie głowę.
„Ach! zapomnieć o tem... zapomnieć, Jezu!“ — modliła się w duchu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.