Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Policzek.

Aptekarz Teofil Engherz pochodził ze Strasburga. Za młodu służył, jako kelner, w wielkiej paszteciarni; słynął w mieście nie tylko ze sztuki kucharskiej, ale i z daru poetyckiego, który pozwalał mu układać ze słoniny czterowiersze na pasztetach, wzmagające pokup tych specjałów. Niezmiernie romansowy, dumny ze swojej Muzy, a jeszcze bardziej z gładkiej twarzy i starannie zafryzowanych czarnych wąsików, urodzony Don Juan, potknął się w swojej karjerze, rozkochawszy w sobie małżonkę swego patrona. Został gruntownie pobity przez pana paszteciarza i z wielkim skandalem wyrzucony na bruk. Stał się niemożliwy w swojem rodzinnem mieście, gdzie zrobili mu najgorszą opinję rogaci małżonkowie. Wówczas sięgnął do starych ksiąg po ojcu — farmakologu, zbadał jako tako arkana ziół lekarskich, zebrał swoje manatki i pełen nadziei na zrobienie wielkiego majątku wyruszył do kantonu szwajcarskiego, Glarus.
Tu stworzył sobie jaki taki dobrobyt, zakupił willę z ogródkiem warzywnym, wynajął do posług starą niemowę Szwajcarkę, aby nie przeszkadzała mu gadulstwem w uprawianiu ulubionej lektury w języku Woltera. Ale pomimo tych powodzeń nie czuł się szczęśliwym. Przedewszystkiem trapiła go nuda; książki temperamentowemu staremu kawalerowi nie wystarczały; nie bawiła go też gra w karty. Skrycie uważał siebie za genjusza, któremu nie dorastała do kolan tak zwana „inteligencja“ Glaruska. W związki małżeńskie nie wstąpił, uznawszy, że skrępowałyby one jego szeroką poligamiczną naturę. W czterdziestym roku życia lubił po dawnemu apetyczne kobiety. Okropnem było, że panienki szwajcarskie ze sfer obywatelskich wydawały mu się gęśmi i brzydactwami. Na lekkie stosunki z damami z towarzystwa niepodobna było rachować — były tak zakute w cnotę. A i poniżej trudno było znaleźć upust dla potrzeb niespokojnej krwi: — dziewuchy były i nieładne dla oczu smakosza, który zbierał triumfy śród elegantek Strasburga, i niezgrabne, a przytem wcale niełase na pieszczoty wyłysiałego amanta, mimo obietnic sutej zapłaty — poprostu cnotliwe i wystrzegające się związków bez jutra.
Wpadła mu jednak w oczy Anna Göldi. Był to kwiat pachnący śród dzikich roślin. Niejednokrotnie starał się zdybać ją gdzieś na ustroniu ale harda Anna pokazywała mu bądź plecy, bądź język. A na wszystkie jego umizgi i mrugania okiem, odpowiadała niezłomnie a wymownie: „Odknaj, łysy!... nie dla psa kiełbasa“.
Tej niedzieli siedział z ulubionym swoim „Candidem“ na tylnej werandzie, wychodzącej na ogród. Naraz usłyszał podejrzany szmer i podniósł oczy z ponad książki. Ktoś właził między zarośla przez parkan do jego ogrodu.
Była to Anna Göldi.

Miała wprawdzie w niedzielę zwykle wychodnią. A tej niedzieli nie obciążał jej nawet obowiązek gotowania obiadu. Państwo Tschudi wybierali się na obiad proszony do burmistrzostwa. Ale przyrzekła pani, że tem bardziej zajmie się jej dziewięcioletnią Anią-Marjanką, albo inaczej „Miggeli“, jak brzmiało spieszczone przez rodziców imię ich jedynaczki. „Miggeli“ była oczkiem w głowie doktora praw i jego małżonki. Nie można rzec, aby bardzo zasługiwała na tę miłość. Dziecko było „nieudane” — kapryśne i krnąbrne. Ale może w oczach rodziców tem bardziej zasługiwało na miłość, że było nieszczęśliwe od urodzenia — — przyszło na świat z wargą zajęczą i z jedną nogą krótszą od drugiej — utykało, chodząc; nadto przechodziło stale przez jakieś niedomagania, mniej lub więcej uciążliwe. Doktorowa Tschudi bodaj nie bez kozery sądziła, że jej zachowanie się podczas ciąży — jeździła wówczas do Zurychu, do bogatych krewnych, i namiętnie uprawiała taniec, pokrywając ściskaniem się swój stan błogosławiony — zawiniło mocno w kalectwie córki. Bodaj jej histerja odbiła się również na usposobieniu dziecka. Doktór — uczony poczciwiec — litował się nad jedynym owocem swojej miłości; histeryczne uściski „Miggeli“, jej płacze i skargi na tysiączne cierpienia, rzeczywiste i urojone, rozrzewniały go mocno. Słowem, oboje rodzice, rozpieścili dziecko nad wszelki wyraz. Miggeli znała moc swoją nad rodzicami i wyszukiwała stale coraz to nowe powody dla pobudzenia ich do pieszczot, których pożądała z namiętnością istoty bezradnej, szukającej w starszych oparcia, oraz do darów na pocieszenie, zwłaszcza zaś do obdarzania jej łakociami i przysmakami.
Anna Göldi, która od lat dwóch zastąpiła przy małej miejsce dawnej niańki, pieszczącej dzieciaka na wyścigi z rodzicami, nie zyskała sympatji „Miggeli“. Nie podobało się nowej służącej od pierwszej chwili, gdy przestąpiła próg domu doktorstwa, to ustawiczne cackanie się z dziewczyną, która uzurpowała sobie prawo przewodzenia w domu nad wszystkimi — rodzicami, gośćmi, a przedewszystkiem nad nią, jako skazaną z natury rzeczy do posług. Anna sądziła — i nie bez słuszności — że dziecko, psute ustawicznie, zostanie w życiu niedołęgą, bo-ć już jest nadmiernie krnąbrne, kłamliwe i fałszywe, udaje słodycz w obecności państwa, a za oczyma rodziców wpada w gniew, jest złośliwe i skłonne do figlów przykrych dla zdespotyzowanych przez nie osób. W zruszała ramionami, widząc, jak dziecko kaprysi przy jedzeniu, jak przez pożądanie coraz to nowych zabawek naraża na wydatki ojca, posiadającego nie nazbyt dużą pensję na urzędzie sędziowskim.
Nie można rzec, aby Anna Göldi obchodziła się źle z dziewczynką; ale bywała wobec niej surową i oschłą — drażniła ją ustawicznemi napomnieniami, których rozkapryszone dziecko nie znosiło, — a niekiedy za psotę przetrzepała ją zlekka po palcach. Rodzicom nie skarżyła się na małą, wiedząc zgóry, że ci wezmą jej skargi za złe; raczej zawierzą dziecku, potrafiącemu chytrze przeinaczać rzeczy, jak to okazało się z pierwszych prób w tym kierunku. Pomiędzy służącą i dzieckiem panowała tedy jakaś skryta wojna — skryta, albowiem i dziecko, przez niepojętą przekorę wrodzonego usposobienia, nie zanosiło skarg na służącą, wymierzając sobie osobiście sprawiedliwość wysunięciem języka, brzydkim, nie wiedzieć skąd, zaczerpniętym wymysłem, wreszcie nową psotą. Napozór tedy pomiędzy Miggeli i Anną Göldi panowały stosunki poprawne.
Wzorowa służbistka, przygotowawszy rankiem tego dnia dla łakomej Marjanki omlet z konfiturami, starała się jednak zdążyć w porę do domu z przysługującego jej w niedzielę spaceru, aby wobec zaproszenia rodziców przez burmistrzostwo, „maleńka nie pozostawała am na chwilę sama i nie nudziła się w domu“ — jak wyraziła się niespokojna pani doktorowa.

Tedy Anna Göldi, — którą dziwna przygoda zatrzymała w górach ponad spodziewanie długo, — śpiesząc obecnie do dziecka, obrała dla skrócenia czasu niezwykłą drogę — przez ogród aptekarza Engherca.
Skradała się pośród krzaków w nadziei, że przemknie się niepostrzeżenie. Rachuby ją zawiodły. Aptekarz dojrzał jej dobrze mu znaną czerwoną sukienkę.
Skoczył ku niej, jak ryś — zatrzymał ją.
— Nareszcie! — wyrzekł — przyszła koza do woza. A dawno czekam na panienkę.
Czeka pan po próżnicy — odparła i starała się go wyminąć.
— Oho! — podniósł głos — kto wchodzi do cudzego ogrodu, musi przynajmniej całusem zapłacić.
Obejdzie się! odparła. Przepraszam, że przeszłam przez pański ogród. Ale tędy droga prostsza...
— Ej, tak mi się nie wykręcisz, nimfo górska! — zawołał z patosem.
I nagie objął ją i począł obsypywać pocałunkami.
Była oburzona. Ten łysy amant wcale jej nie smakował.
— Puść mnie, pan! — krzyczała.
— Duszyczko! — szeptał jej tuż nad uchem, dysząc na nią gorącym tchem, przykrym od zalatującego odeń zapachu kiepskiego tytuniu. Gotów jestem ożenić się z tobą! Jesteś urocza!
— Ej, nie łżyj pan! — odmachiwała się oburącz od jego uścisków.
— Łubko moja!... nie chcesz ślubu? — tem lepiej. Ale musisz zajść do mnie na chwileczkę. Jestem sam — samiuteńki sam...
I dodał, cmokając tuż przy jej uchu, jakieś słówko ordynarnych zalotów.
Annie Göldi pociemniało w oczach.
Wyciągnęła z obręczy jego ramion swoją potężną dłoń — zamachnęła się i wycięła mu siarczysty policzek. Aż mu okulary spadły z nosa.
Osłupiały odstąpił — twarz zasłonił ręką, jakby w lęku przed nowym razem.
A ona zgarnęła zmiętoszoną spódnicę oburącz i szybko pobiegła ku furtce.
Pogroził jej palcem. — Ochrypłym głosem, pełny oburzenia na prawie nieznany mu w jego długiej karjerze despekt, krzyczał za nią:
— Szelmo! spotkamy się jeszcze... A wtedy pokażę ci!...
I zawrócił do domu, aby przyłożyć sobie zimny okład do poczerwieniałej i gorejącej bólem twarzy.
Stanął przed lustrem i pytał siebie, czyniąc ten zabieg leczniczy:
„Czy przestałem już być piękny?... Czy ta dziewczyna oślepła?... Mnie odpycha!!!
Zaciskał pięści w gniewie.
„Taka pomywaczka ośmieliła się uderzyć mnie... Gdyby była mężczyzną...“
Nie dokończył. Wiedział dobrze, że wyzwany pewnego dnia na pojedynek — nie stawił się na mecie. Życie Teofila Engherca było więcej warte dla świata, niż jego honor.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.